Trudno o warszawskich wydarzeniach z 11 listopada napisać coś niebanalnego, ponieważ wszystko, co miało paść, już chyba w dyskusji padło. Każde święto można popsuć, jeśli ktoś chce na jego ogniu piec inną pieczeń. Tak stało się z polskim Świętem Niepodległości. Po doświadczeniach ostatnich dwóch lat obawiam się, że narodziła się oto nowa świecka tradycja we współczesnej Polsce: głównym wydarzeniem 11 listopada będą burdy na ulicach stolicy z udziałem politycznych ekstremistów z obu stron ideologicznego spektrum.
Nie mam zamiaru silić się na udawaną neutralność, aby uzyskać pozornie lepszy efekt pedagogiczny, pozy grożącej palcem obu stronom. Moja sympatia i antypatia nie rozkładają się tutaj po równo i pewnie nietrudno odgadnąć, od kogo dzieli mnie dystans dłuższy. Faktem jednak jest to, że w obu przypadkach jest to dystans dość spory. Faktem też jest, że abstrahując od własnych afiliacji ideowych, w dniu święta narodowego lepiej oceniam pokojowo demonstrującego od rzucającego kostką brukową, niezależnie od poglądów obu. Problem jednak jest szerszy od serwowanej nam w każdej wypowiedzi retoryki o „walce z faszyzmem” i pełnych oburzenia dementi, że ONR to patrioci, nie faszyści. Otóż samo manifestowanie wąskich, sekciarskich poglądów ideowo-politycznych w dzień święta OGÓLNOnarodowego jest nieporozumieniem. W efekcie, nie ma nic wspólnego z patriotyzmem, który byłby autentyczny i wolny od dulszczyzny wykorzystywania go w charakterze fasady dla treści stricte światopoglądowych, mniej fajnych i trochę wstydliwych. Ten zarzut jest skierowany w pierwszej kolejności pod adresem organizatorów Marszu Niepodległości, którzy postanowili wykorzystać ten dzień dla manifestowania ideologii prawicowego nacjonalizmu i idei narodowo-katolickich. Jednak także i sprowokowani przez nich do organizowania swoich zgromadzeń lewicowcy wykorzystują święto do manifestowania własnej ideologii. Oczywiście, jest kolosalna różnica pomiędzy manifestowaniem idei wykluczających ze wspólnoty obywatelskiej, co – i nie sposób temu zaprzeczyć – czynią takie organizacje, jak ONR i MW, a manifestowaniem idei włączających wielobarwną paletę ludzi do tej wspólnoty. Jeśli jednak te drugie wynosi się na sztandary w celu wejścia w konfrontacje z pierwszymi, to dorzuca się własny kamyczek do rosnącego napięcia, polaryzacji, zaognienia i – w końcu – przemocy. Dokłada się do tego, że podkreślane jest to, co dzieli, a nie to, co wspólne.
Jeśli chcemy odzyskać 11 listopada i zapobiec przekształceniu się tego dnia w coroczne Demolition Derby Warszawy, to jedyną drogą wydaje się inspiracja Johnem Rawlsem. Gdy ten amerykański filozof konstruował koncepcję współczesnej wspólnoty obywatelskiej, która pomimo pluralizmu, polaryzacji i głębokich podziałów jest w stanie przetrwać, podkreślił znaczenie redukcji ideologicznego ładunku w oficjalnych ramach proceduralnych. W odniesieniu do dylematu 11 listopada w Polsce, jego sugestia mogłaby oznaczać taką oto ideę. Jeśli w ten dzień, który mam być świętem całego narodu, chcemy cokolwiek manifestować publicznie, to niech przyjmie to formę i treść możliwie akceptowaną przez wszystkich. Jeśli więc chodzi o pokazanie patriotyzmu, to ograniczmy się do tych treści z nim związanych, które nie budzą politycznych i światopoglądowych kontrowersji. Chodzi o wolny od wpływów światopoglądowych, być może nieco suchy etos Rzeczpospolitej. Niech nikogo nie ponosi przekonanie o własnej moralnej wyższości. Zbierzmy się, aby oddać hołd Rzeczpospolitej, a jeśli chcemy podkreślać, że prawdziwa Polska jest tylko katolicka, albo że jednak tolerancyjna dla wszelkich mniejszości, to róbmy to w inne dni roku. I to wtedy możemy organizować polityczne manifestacje i kontrmanifestacje. 11 listopada zaś manifestujmy razem, ponad podziałami.
Przedkładanie własnych światopoglądów ponad to, co jest istotną treścią święta niepodległości, generuje atmosferę rywalizacji. Kto jest lepszym „patriotą”? Kto jest silniejszy, liczniejszy? To jest bez sensu. A tylko z czasem ściąga, po obu stronach, rosnące grupy ludzi, którzy nie mają żadnych przekonań, a tylko korzystają z okazji zgiełku, chaosu i osłabionej kontroli, aby kogoś uderzyć, coś podpalić, albo po prostu zachowywać się jak skończony cham, klnący i plujący. Niestety, otwarcie trzeba powiedzieć, że kontestujący Marsz Niepodległości kontrmanifestanci przyczynili się do tej eskalacji. Dopiero ich obecność i idea blokowania tworzy bowiem sytuację konfrontacji, przyciąga wielu spośród gotowych na przemoc wyrostków. Gdyby pierwotny marsz wszechpolaków został zignorowany przez media, a warszawiacy odwrócili się odeń plecami, byłby dzisiaj mniej liczny i nie przyciągałby łaknących publicity prawicowych polityków i publicystów. Zamiast tego wchodzimy w spiralę, gdzie co roku jedni będą chcieli przebić drugich lub rewanżować się za rok poprzedni.