O widmach, rzekach, miłości i śmierci rozmawiają Marta Podgórnik i Juliusz Pielichowski
Juliusz Pielichowski: Minął rok od premiery Morderczych ballad, jak Ci się teraz podobają te wiersze? Jak myślisz o swoich książkach, gdy już poślesz je – by przywołać srogiego Miłosza, do którego jeszcze powrócę – w „suchy, ostry świat”?
Marta Podgórnik: Zanim strzelisz do mnie „z Miłosza”, odpowiem Sosnowskim (i cytat ten, choć przez wielu wytarty, nigdy mi się nie znudzi): „wiersz wychodzi z domu i nigdy nie wraca”. Nie mam zatem sentymentu do żadnego z moich byłych, to jest: tekstów, bo w pewien sposób, gdy wychodzą z domu (doprecyzujmy: wychodzą na papierze), przestają dla mnie istnieć jako zagadka.
Masz je za sobą i raz na zawsze dają ci spokój?
Tak. Ich miejsce zajmują inne. Niczym staromodny detektyw dokańczam swoje sprawy, wsuwam teczkę na półkę i zaczynam nowe zlecenie. Kolejne tomy konstruuję jako „concept albumy”, opowiadają konkretne historie, nie tyle na poziomie fabuły, chociaż to też, ale przede wszystkim w języku. Taki mój osobisty dziennik językowych poszukiwań, olśnień i rozczarowań. Znam na pamięć mnóstwo wierszy, poematów, prozy, piosenek – ale żadnego swojego. W „suchy, ostry świat” należy iść samemu, czy się jest człowiekiem, czy wierszem; a jeśli już oglądać się za siebie, to z łezką w oku, jednak bez łez żywych.
To ciekawe, co powiedziałaś o „nieznajomości” swoich wierszy. Chętnie się z Tobą (i z Sosnowskim) zgodzę, że wiersz, nawet najmocniej przeżyty, ostatecznie nas porzuca. Od siebie dodałbym tylko, że czasami jednak powraca – jako widmo – i trudno go rozpoznać. Stąd może poczucie obcości, jakie się wtedy rodzi na linii autor-tekst, bezcenne zresztą.
Och, powroty się zdarzają, różnego rodzaju. Czasem wiersz jest trochę jak dorosłe dziecko wracające do domu na święta; niby wciąż nasz, wciąż ten sam, zrodzony z nas, ale w przedziwny sposób spatynowany doświadczeniem; bo przecież to my już jesteśmy całkiem inni. Zdarza się, z niemałą grozą, skonstatować po latach, że wszystko, co się w życiu wydarzało, uprzednio sobie w wierszach napisaliśmy, że one się sprawdzają, nieraz co do joty. I tak, jak pierwotnie są emanacją naszego tu i teraz, to po latach nasze tu i teraz zdaje się być emanacją wierszy. W tym sensie pisząc, piszemy nie tylko o przeszłości, i w teraźniejszości, lecz także – w przyszłość. Aż ciarki przechodzą.
Skoro już jesteśmy przy tych egzystencjach widmowych i nieostrych, które wyjątkowo dobrze czują się w entourage’u balladowym – mam poczucie, że właśnie to, co niejasne, obecne i nieobecne zarazem, interesuje Cię w Twojej ostatniej książce szczególnie mocno. Zaczynasz ją od przywołania jednej z najmocniejszych – i najbardziej „nawiedzonych” – fraz polszczyzny: „Gdzieśkolwiek jest, jeśliś jest”.
Odpowiem Ci frazą z Twojego, ulubionego przeze mnie, wiersza (a raczej poetyckiej prozy, o co Cię za chwilę zapytam): „Życie, widzisz, to nic pewnego. Niektórzy powiedzą, że Bóg”. Więc może jest w tej mojej quasi-balladowej książce pierwiastek transcendencji mocniej wyczuwalny, choć chyba bardziej „na”, niż „w” języku. Nie wiem, jak Ty i podmiot(y) Czarnego organizmu, Twojej świeżo wydanej debiutanckiej książki, ale u mnie podmiot(y) porusza się/poruszają niczym w lunaparku: raz to w gabinecie luster, raz w domku strachu, raz w tunelu miłości – tak czy owak wśród widm. Ale czy je gonią, czy przed nimi czmychają? Raczej w te widmowości te moje podmioty brodzą jako jedne ze zjaw. U Ciebie jest ta wielopodmiotowość, ten wielogłos (naliczyłam naprędce „ja”, „oni”, „on”, ale w istocie jest ich tam mnogość) bardziej umowna chyba. Mam na myśli to, że o ile u mnie mówi wiele głosów, u Ciebie raczej mówi się wieloma głosami.
Tak, na pewno. Wiesz, ja nie bardzo wierzę w jeden głos – a raczej teksty moje nie bardzo wierzą; w mało co zresztą wierzą. Mówienie to zawsze mówienie tylko jednym z bardzo wielu dostępnych głosów, najczęściej wcale nie tym, którym „chciałoby się” mówić – głosów, które z konieczności okazują się obce, zwłaszcza gdy się je podda lirycznej wiwisekcji. Mam nieprzemijającą słabość do tej Gombrowiczowskiej frazy: „kiedy coś mówił, zdawało się że mówi, aby nie powiedzieć czegoś innego”, którą na swoje potrzeby nieznacznie tylko przerabiam, podmieniając „zdawało się” – „zdawało się mu”. Nie wierzę w żadne – przynajmniej językowe – „ja”. A czy jakiekolwiek inne w ogóle istnieje? Nie mam, oczywiście, śladowego nawet pojęcia. Chętnie więc przystanę na to, że wielopodmiotowość Czarnego organizmu – jakim, w ostatecznym rozrachunku, wszyscy chyba jesteśmy – jest pozorna, bo i pozorne są nasze możliwości poznawcze, przynajmniej na gruncie języka.
Zatem oboje zgadzamy się co do wielogłosowości, wielopodmiotowości w naszych książkach. Myślę też, że łączy je coś jeszcze, może nie wielo-, ale – powiedzmy – quasi-gatunkowość. Zdarzało mi się w poprzednich tomach (zwłaszcza w „Królowej disco i Gwiazdorze rocka”, który jest pod tym względem wyjątkowy) wkładać między wiersze kawałki prozaizujące, czy wręcz prozatorskie, przy czym jako integralny element linearnej i konceptualnej konstrukcji tomu. Wydawca od lat czeka na moją powieść, która chyba jednak pozostanie na wieczność na etapie rodzenia się w bólach ciągłych kompulsywnych nadpisań i skreśleń. U Ciebie jest tych wycieczek ku prozie poetyckiej i prozie w ogóle całkiem sporo. Wiem też, nie zdradzę tu chyba tajemnicy, że parasz się również epiką sensu stricto. A wiesz przecież, że nie można być jednocześnie Beatlesem i Stonesem. Więc proza jako rozszerzenie (przypis do) poezji, czy też wiersz jako forma prozy?
Trudna sprawa. Ja chyba jednak nie rozgraniczam prozy i poezji tak twardo. Nie można być jednocześnie Beatlesem i Stonesem tylko tak długo, jak długo wierzy się w to, że nie można. Trochę to pokrętne, ale dobrze oddaje moje najbardziej zasadnicze przeświadczenia i podejrzenia, gdy mówimy o tej – dość grząskiej – materii. Wracając jeszcze do wielopodmiotowości. Myślę, że – przykładając klasyczne kryteria – można by uznać tę właściwość mojego pisania za rodzaj epickiej kontrabandy, ale z pewnością nie ma ona u mnie jakiegoś bardzo uświadomionego wymiaru, a wszelkie podziały gatunkowe – podobnie jak „podmiotowe” – mają w moim odczuciu charakter wyłącznie umowny, bo czyż nie jest tak, że każda podmiotowość jest umowna? Twoje widma rzeczywiście sprawiają wrażenie bardziej substancjalnych niż moje, ale ostatecznie zostaje z nich niewiele, jak w „Karnawale”: „Do widzenia jak nikt z nikim / Do widzenia domku złud!”.
Tak, każda podmiotowość jest z zasady umowna. Jednak w pisaniu trudno o demokrację schizofrenii; wiersze mają, jeśli można tak to wyrazić, podmiotowość zbiorową, chociaż (może zresztą paradoksu tu wcale nie ma) wieloraką. Pytanie, jak te fragmentaryczne osobowości liryczne się do siebie odnoszą, czy wiedzą o swoim istnieniu, jak ewoluują? Gdzie jest znak wodny autora wierszy, jak go wskazać? Jeden z „proroków naszych gniewnych lat”, Jacek Podsiadło, znajduje u Ciebie ów modus operandi, marker stylu, w interpunkcji; pisze, polecając Czarny organizm: „Zasadniczo poezja Pielichowskiego nie jest uzależniona od interpunkcji, jego wiersze poskładane są po bożemu, niektóre są nawet interpunkcji pozbawione, ale przecinki i kropki uruchamiają w nich różne utajone mechanizmy”.
A bo w interpunkcję to ja akurat wierzę – za jej sprawą do tego, co mówimy, przedostają się emocje. Powiedziałbym nawet, że to w intonacji, a nie w języku jako takim, rozgrywa się nasz świat. Pod tym względem wiersz jest zupełnie wyjątkowym miejscem, w którym możemy „zmuszać” język do przeróżnych rzeczy – kawałkować go, kompromitować, jeśli akurat czujemy taką potrzebę, i w ogóle robić mu/z nim różne brzydkie rzeczy, na przykład za pomocą przecinka. Podpisałabyś się pod takim „wyznaniem wiary”?
Odpowiem bardzo krótko. Brzydkie rzeczy możemy robić jedynie z kimś lub komuś, kogo szczerze, bezinteresownie i ślepo kochamy, komu dajemy się prowadzić po własnych rubieżach, i komu musimy zaufać, żeby coś z nim/w nim przeżyć. I wcale nie zakładałabym, mój drogi, że to ty zmuszasz język do przeróżnych rzeczy; wydaje mi się, że jest to co najmniej obopólna gra.
Och, z pewnością. Gra jest obustronna, a jej celem – rzeczywistość, tak zwana, i jej, wspomniane przez Ciebie, rubieże. Droga jednak, jak mi się wydaje, wiedzie zawsze przez emocje, na przykład miłość. W Morderczych balladach napisałaś: „Tak, miłość // to wiadukt”. Ale tę frazę – z pięknym wiaduktem (albo przepaścią) przerzutni pośrodku – poprzedza inna: „Tak, świat jest za torami”. W Twoich wierszach dość często powraca obraz torów, mostów, wiaduktów właśnie, z kolei miłość – lub ślad po niej – to od samego początku krew Twojej poezji, i to ona jest kluczem – może jedynym? – do świata. Mam poczucie, że zawsze miałaś odwagę pisać o sytuacjach i sprawach zasadniczych, wymagających pewnego odsłonięcia się, zupełnie wprost. Czy zgodziłabyś się, że Mordercze ballady w jakimś sensie są kolejnym owocem – niekoniecznie słodkim – takiego myślenia i mówienia, dla którego tylko to, co naprawdę elementarne, dotykające najbardziej prywatnych emocji, warte jest pieśni?
I kto to mówi! Autor frazy „W mówieniu ukrywa się człowiek, między / innymi”. Metafora pociągowa nie jest specjalnie odkrywczą, nie uznałabym jej za znak rozpoznawczy swojej akurat poezji. Chociaż, gdyby się dłużej zastanowić, i bardziej naciągnąć fakty, ballada z kolejami (i koleinami) ma sporo wspólnego. Jednak w moim przypadku dobór, czy też usytuowanie rekwizytorium poetyckiego to raczej kwestia praktyczna. Tory, mosty, wiadukty znaczą życie każdego z nas, czy je opisuje, czy nie. Wspominasz o krwi, a przecież trudno o trafniejszą metaforę transportu, niż krwioobieg. Masz we krwi, weszło ci w krew, krwawi ci serce, do krwi ostatniej, etc. Tak, miłość jest kluczem, ale bywa i zamkiem. W pociągowym przedziale jesteś bardziej sam niż łowiąc butelki na bezludnej wyspie. Czasem ratuje nas miłość, a czasem – literatura.
A czasem już nic. Tak, miłość bywa i zamkiem, i kluczem, choć dopowiedziałbym: które niekoniecznie do siebie pasują, a nawet jeśli pasują, to z czasem jakby mniej. Wspomniałem o wiaduktach i mostach w Twojej poezji, bo – jak zauważyłaś – każą one myśleć o ruchu, zmianie miejsca, przemieszczaniu się. W jednej z Twoich ballad pada fraza: „Bo wybierałaś rzeki, mając wszystkie morza”, a w „Złych zakończeniach”, które wybrzmiewają na zakończenie tego morderczego seansu, pojawia się „brunatna rzeka / Nakryta brudną szmatą”. Powiedz trochę o tych rzekach, bo bardzo mnie one u Ciebie intrygują, od razu też przypominają mi się te nasze, gliwickie, jak Kłodnica czy Ostropka, które latami bardziej przypominały martwe ścieki niż żywe rzeki.
Ależ miły, ściek nie jest tożsamy, przynajmniej dla mnie, z martwą rzeką. Musimy się koniecznie wybrać na rejs Kłodnicą! Ale wyłącznie wieczorem. Sentymentalne, niemal metafizyczne doznanie. Rzeczywiście, moje „fascynacje akwatyczne” (to z jednej z recenzji debiutanckiej książki) są raczej rzeczne niż morskie (jak wiemy z kultowej piosenki z Żywotu Briana: „worse things happen at the sea”), choć morza i jeziora też się pojawiają. I faktycznie woda jest mi najbliższym żywiołem, czasem złowieszczym (gdy brunatna, gdy głęboka), czasem dramatycznym (topos topielców i topielic), a czasem wyzwalającym, tak jak u innych wyzwalający może być ogień.
No tak, woda to życie i śmierć, początek i koniec. Na marginesie – zawsze uwielbiałem „Śmierć w wodzie” z Ziemi jałowej Eliota. Przypomniała mi się właśnie – i trochę dziwnie, przyznaję – gdy wspomniałaś o frazie z wiadomej piosenki z Żywotu Briana.
Widzisz, ja uwielbiam pływać, ale nawet w basenie czuję dziwny lęk przed spojrzeniem w dół; coś, jakby przeczucie, że pod powierzchnią kryją się czeluście światów i opowieści, które niespecjalnie śpieszy mi się zwiedzać. Fascynacja i lęk.
Jak to leciało u Eliota (w przekładzie, a jakże, Miłosza)? „Skubały mu kości / Prądy szepczące i schodził w otchłanie. / Życie swoje powtórzył, gdy wzniósł się i spadł. / Wir wchłonął pamięć lat jego młodości”.
No właśnie. Ballada też przecież (w stroju szanty) jest nieodłącznie związana z żeglugą wszelakiego rodzaju. I może wiersz bywa łódką, wiosłem, lub latarnią morską. W ostateczności – kołem ratunkowym. Co odważniejszym może służyć za batyskaf, lub maskę tlenową, no ale to już wymaga pełni zaufania.
Wiersz jako maska tlenowa brzmi niezwykle obiecująco, ale wieczorny rejs Kłodnicą, jak (chętnie) go sobie teraz wyobrażam, najprawdopodobniej przebija wszystko, aż się prosi, żeby zacytować Ciebie: „(Kapitanie) Gdzieś jest świat”; choć od razu też, przyznajmy, zjawia się nabrzmiewający cień wątpliwości, znany z innej uroczej piosenki: „gdzieś jest, lecz nie wiadomo gdzie”. Powiedziałaś, że wiersz wymaga pełni zaufania. Czy ufasz swoim wierszom? Na czym w ogóle polegałoby zaufanie do/w poezji, tak na etapie pisania, jak i lektury – niekoniecznie własnych – tekstów?
Tak. „Tak” jest pierwszym słowem, które przychodzi na myśl. Jestem zdiagnozowaną, i nieuleczalną idealistką. Wierzę w wiersz, tak jak wierzę w miłość. W obu przypadkach musisz po prostu puścić kierownicę, poddać się instynktowi i intuicji. Skoczyć na główkę. Tu nie ma pasów bezpieczeństwa, kamizelek, spadochronu. Co najwyżej skręcisz kark. Bywają gorsze puenty.
To prawda, kark i tak prędzej czy później przyjdzie skręcić. Skoro już mówimy o zaufaniu – w Morderczych balladach chyba po raz pierwszy tak bardzo zaufałaś melodii wiersza, rozkołysaniu frazy, które w poprzednich książkach, od czasu do czasu, nawiedzało Twoje teksty, ale nigdy wcześniej w takim wymiarze, nigdy też nie stanowiło tak organicznej ich części. Czy masz pomysł, dlaczego właśnie te wiersze – teraz – przybrały kształt „morderczych” ballad?
Mordercze ballady stanowią trzeci akt trójksiążkowego projektu. Poprzedzające je Zawsze i Zimna książka były bardzo poważne, oczywiście „poważne” z mojego i tylko mojego punktu widzenia, a jak wiesz bywam przekorna, jeśli idzie o granice powagi i iluzji (pamiętaj: lunapark). Więc, czy jesteś pewien, że zaufałam melodii i rozkołysaniu? A może wzięłam je pod klasycystyczny pantofel dyscypliny rytmicznej? Czy postawisz stówkę, że te wiersze „przybrały kształt”, czy może został im nadany? I czemuż że wszyscy uparcie uważacie tę książkę za dramatyczną? Gdyby naprawdę doszło do morderstwa, przecież bym o tym nie pisała. Jestem niewinna.
Ależ nikt tu nie mówi o winie! Postępowanie ma charakter przygotowawczy i toczy się sprawie. Co do stówki – tak, postawiłbym, i od razu bym o niej zapomniał, bo oczywiście nie wygrana jest tu prawdziwą stawką. Mówisz, że Mordercze ballady to trzecia – ostatnia – odsłona cyklu, i wątek ten wydaje mi się bardzo obiecujący. Czy od początku było dla Ciebie jasne, że powstaną trzy książki, czy może dopiero po wszystkim zauważyłaś że to „trzy siostry”?
By nie plątać się w zeznaniach i nie prokurować uzasadnionych podejrzeń; cykl powstał bez premedytacji. To znaczy, te wiersze, książki wiedziały, że będą cyklem, autorka zorientowała się dopiero pod koniec imprezy. No, może nieco wcześniej, kiedy zrozumiałam, że Zimna książka, dopełniająca Zawsze, sama się owego dopełnienia doczekała w Morderczych balladach. Nasze wiersze na ogół są mądrzejsze od nas, parafrazując klasyka, piszemy, „bo chcemy wiedzieć, jak się skończy”. Cały ten serial pisałam na bieżąco, fabuła nieraz wyprzedzała życie, i jak w każdym dobrym serialu nie zabrakło retrospekcji i wątków pobocznych. Najważniejsze, że wszystko dobrze się skończyło. Oddając do druku ostatnią z „trzech sióstr”, miałam i mam nadal absolutną pewność, że ciąg dalszy nie nastąpi. Historia, zarówno ta na poziomie konceptualnym, fabuły, jak i ta na poziomie tekstu, metatekstu, rozszerzonej metafory, domknęła się i spoczęła w pokoju na dnie spokojnej, łagodnej rzeki spełnionego pisarskiego obowiązku.
Do momentu, aż któregoś pięknego dnia – albo jeszcze piękniejszej nocy – nie wypłynie na powierzchnię jako topielica. Bardzo podoba mi się figura „rozszerzonej metafory”, bo mam poczucie, że Twoje książki takie właśnie są: wyraźnie wyczuwalna jest w nich – w każdej trochę inna – zasada, której korzenie tkwią w mniej lub bardziej jawnej metaforze-matce. Wspomniałaś o „pisarskim obowiązku” – czy uważasz, że poeci mają jakieś szczególne zobowiązania – wobec rzeczywistości, innych form istnienia, wobec samych siebie wreszcie? I czy dobra metafora rzeczywiście jest jak matka?
Mój „podmiot wielogłosowy”, czy też „głos wielopodmiotowy”, przybiera przebrania z czystej burleski, do bólu oczywiste. Udręczona kochanka, topielica, gwiazdor rocka, zadźgany niewierny narzeczony… Te upostaciowione upiory są oswojone i na swój dziwny sposób sympatyczne. Krew leje się tylko sztuczna. Co nie znaczy, że nikt nie cierpi. Ot, po prostu lunapark, gdzie wszystko jest możliwe, ale nic nie jest naprawdę. Pisarskiego obowiązku upatruję w języku, jego ciągłym molestowaniu. W zgłębianiu zagadek komunikacji. Lecz jeśli pytasz o teksty „zaangażowane”, śmiało pytaj, ale nie mnie. Pewnie to dzisiaj mało popularny pogląd, ale historia uczy, że zaangażowanie doraźne niespecjalnie służy jakości literatury.
Mnie akurat nie musisz do tego jakoś specjalnie przekonywać, choć to rzeczywiście temat na inną rozmowę, niekoniecznie z naszym udziałem. Za to „molestowanie” języka, jak się domyślasz, jest mi bardzo bliską strategią, a nawet swego rodzaju przykazaniem. Ale teraz chcę się jednak dowiedzieć, jak to u Ciebie jest z tą metaforą – bo uchylasz się od odpowiedzi – czy metafora bywa jak matka?
Jeśli nawet, to z zastrzeżeniem, że matki bywają różne. Rodzone i zastępcze, chłodne i nadopiekuńcze, matki kwoki i matki rywalki… Nie, nie uchylam się od odpowiedzi, po prostu jej nie znam. W ogóle trudno jest w taki, krytycznoliteracki sposób, mówić o własnych tekstach. Nigdy nie uważałam się za poetkę metafory, poetkę „ośmielonej wyobraźni” (tak jak nie uważam się, akurat chyba słusznie, za lingwistkę), ale być może są sprawy dla czytelnika oczywiste, których autor nie dostrzega, bo dostrzec nie może, nie umie, lub nie chce. Na przykład mam szczególne uczulenie na metafory dopełniaczowe, u niewielu piszących je lubię, a u siebie traktuję z przymrużeniem oka („komarek wieczoru”, prawie jak „sęp miłości”), niemniej, gdy spojrzeć z boku, znajdzie się ich u mnie sporo. Podobnie zdrobnienia.
No właśnie. W „Zdrobnieniach” jest taka poruszająca swą (pozorną) niewinnością i prostotą strofa: „Szydełko z portmonetki, mazaczek z piórniczka. / Zdrobnienia, zestaw igieł do naprawy spodium, / Manierka z naleweczką z lewego źródłeczka / I rozkładane schodki, żeby wleźć na podium”. Gdy czytałem te słowa, raz jeszcze przypomniał mi się ów Miłosz, od którego nie możemy (nie mogę?) się uwolnić, i jego „Świat (Poema naiwne)”, szczególnie „Droga”. Ale takich miejsc – a raczej momentów – jest w tej książce więcej („Skąd to błocko i ta glina na kaloszkach, którą suszy / Dobre słonko”). Bardzo mnie ujęło to pasmo tych wierszy, bo wydaje mi się – i jest to, jak sądzę, zasługa właśnie tej balladowej, piosenkowej formy – że to także jest trochę inny, po części nowy ton w Twoim pisaniu. I zacząłem się zastanawiać, dlaczego po niego sięgnęłaś? Czy był to świadomy wybór? Do czego właściwie służą nam zdrobnienia, ten dziecięcy – a może tylko dziecinny – język, jakim od czasu do czasu do siebie mówimy?
Od czasu do czasu – jak rzekłeś. Zdrobnienia są tylko kolejnym językowym narzędziem (choć zabawniej byłoby nazwać je trikiem). Widocznie były mi potrzebne dla konstrukcji tomu, czy poszczególnych wierszy. Zwykle korzystamy z nich dla konkretnego efektu; powiedzmy: kpiny lub czułości (lub obu naraz). Do czułości bliżej mi zdecydowanie, zwłaszcza, gdy chodzi o język i pracę w nim, i z nim, o wszystko, co przynosi, nie żądając zbyt wiele w zamian. Jeżeli czegoś żąda od użytkownika, to uważności i szacunku, gdy wpuszcza cię do swojego garażu, do swojej piwnicy, pozwala ci penetrować strych i przekopywać ogród. Wobec języka jestem jak dziecko w magicznej cukierni komunikacyjnej, łapię ile się da, i w nieustającym zachwycie mnogością możliwości, nie myślę o rachunku.
A można nie myśleć o rachunku? Pytam, bo nie wiem – i nie mam pod ręką żadnej gotowej odpowiedzi. Ale przeczucie mówi mi, że rachunki – właśnie na gruncie języka – jednak w końcu przychodzi zapłacić, i z reguły obowiązek ten spada na kolejne wiersze, które z czasem coraz mniej przypominają „pieśni niewinności”. I kto wie, czy nie to właśnie najbardziej mnie urzeka i pociąga w Morderczych balladach – że przywołując te wszystkie motywy i konwencje, które rozbrzmiewają w nas i w językach, jakimi mówimy, delikatnie, ale twardo dajesz do zrozumienia, że rewersem każdej niewinności jest raczej gorzkie doświadczenie.
Co do doświadczenia, jest nieuchronne. Sama niewinność też jest doświadczeniem, z którego leczą inne doświadczenia. Gorzki lek najlepiej leczy. Poza tym, im wrażliwsze kubki smakowe, tym bardziej smak gorzki cenią i hołubią; nie można przeżyć życia w stylu „umami”, a jeśli nawet dałoby się, to co to życie byłoby warte? Funta kłaków. Podobnie patrzę na literaturę, sztukę – jako jedyną dziedzinę absolutnej wolności. Tylko puszczenie kierownicy, o którym już wspomniałam, i nie myślenie o rachunku pozwala nam poszerzać granice swojego doświadczenia, tak w życiu, jak i w języku. Z tym wszakże zastrzeżeniem, że kierownicę może puszczać jedynie doświadczony kierowca, a o rachunku nie myśleć może tylko ten, kogo stać na jego uregulowanie. Mówi się, że słaby człowiek ma wątpliwości przed podjęciem decyzji, silny zaś po jej podjęciu. Różnie z tym bywa. Pamiętajmy, że każda nasza aktywność, a także jej brak, niesie konsekwencje, co najmniej w postaci doświadczenia. Dlatego staram się pisać raczej „do przodu” niż oglądać się za siebie.
Mówisz, że literatura to dziedzina absolutnej wolności. Po części się z Tobą zgadzam – bo nigdzie nie jesteśmy w stanie tak dokładnie przyjrzeć się językowi i temu, co z nami robi, jak w literaturze właśnie – ale część mnie się przeciwko takiemu postawieniu sprawy buntuje, bo ostatecznie jednak w pisaniu, nawet najbardziej uwolnionym spod rygorów, dochodzimy do ściany biologicznych, pozajęzykowych uwarunkowań, i to do nich należy „ostanie słowo” – to coś ostatecznego i, by tak rzec, jednak niewerbalnego. Wielogłosowość (i wielopodmiotowość) okazują się tylko wciągającą grą, z której nikt jeszcze nie wyszedł cało. Nie jest to jakoś specjalnie odkrywcza konstatacja, ale może odkrywcze konstatacje możemy już tylko między bajki – między ballady – włożyć? Zrobiło się poważnie, ale czy nie o to właśnie nam od samego początku chodziło?
Chcesz poważnie, to będzie poważnie. Dostaniesz wyznanie wiary. Powtórzę: wierzę w miłość, w literaturę, w sztukę, kulturę i wierzę w język, jako po trosze narzędzie, po trosze emanację. Oczywiste, że z tej „gry”, skoro trzymać się takiej (kasynowej, powiedzmy) semantyki, nikt nie wychodzi cało. Ale czy z wiary, nadziei i miłości wychodzimy cało? Nasza nieuchronna defragmentacja jest wpisana w plansze tych gier.
Czas na trochę prywaty. Pamiętasz, nieistniejący już, antykwariat w podcieniach gliwickiego rynku? Pytam, bo jako chłopiec spędzałem tam mnóstwo czasu, wertując zagraniczne czasopisma, stare książki, wpatrując się w mapy. Dla mnie Gliwice to siłą rzeczy – siłą rzeczywistości – jeden z punktów orientacyjnych, choć bywam w nich rzadko i tylko przejazdem. Czym są one dzisiaj dla Ciebie? Trochę o nie zahaczyliśmy przy okazji rozmowy o Kłodnicy.
Gliwice to mój matecznik. To podstawówka, kiedy głównie zajmowałam się nienawidzeniem lekcji wychowania fizycznego. Lekcje matematyki znienawidziłam dopiero później. To elitarne liceum, którego nie skończyłam, a które dziś się mną chwali. Gliwice to Klub Literacki „Perełka”, gdzie zdobywaliśmy z Krzysiem Siwczykiem pierwsze szlify i laury pod okiem Jurka Suchanka (już świętej pamięci, choć w naszych sercach na zawsze). To gliwickie Noce Poetów i Turnieje Jednego Wiersza. Tak, pamiętam antykwariat na rynku, jak i wszystkie gliwickie księgarnie, galerie (w dawnym, dobrym znaczeniu słów antykwariat, księgarnia i przede wszystkim galeria), no i sklepy muzyczne, a także kiosk Ruchu na dworcu, gdzie z Krzyśkiem co dwa tygodnie biegaliśmy po „Nowy Nurt”. Gliwice to dla mnie przede wszystkim czas adolescencji, od nastolatki do dwudziestoparolatki. To pierwsze wino, pierwsze papierosy i pocałunki. To mieszkanie, zwane Gołębnikiem, gdzie odbywały się legendarne imprezy, i które zawsze było (i jest) otwarte dla każdego. Lubię myśleć o tych wszystkich młodziańskich wygłupach. Było fajnie. Miałam wielkie szczęście, że dorastałam z tak mądrymi i dobrymi ludźmi.
Mam poczucie, że wracamy do początku naszej rozmowy. W przywołanych już przeze mnie „Zdrobnieniach”, które wydają mi się bardzo charakterystyczne dla Morderczych ballad, napisałaś: „Człowiek żyjący przeszłością okrada dzień dzisiejszy. / A gdy ją ignoruje, traci cudzą przyszłość”. Czy w ogóle jesteśmy w stanie powiedzieć o przeszłości cokolwiek rozstrzygającego? A jeśli nie, to może powinniśmy o niej milczeć?
Wiesz, już o tym wspominałam, dla mnie nie tylko wiersze, ale i życie dzieje się niejako równolegle w trzech co najmniej planach: przed, teraz i po, i one wszystkie są żywe, tylko w różny sposób. Tak rozumując, przeszłość jeszcze się nie dopełniła, bo dopełnia się w teraźniejszości, i będzie się, wraz z teraźniejszą teraźniejszością, dopełniać w przyszłości. Dlatego unikam podsumowań, raczej czekam z mniej lub bardziej zapartym tchem na rozwój akcji. Zacytowawszy już tyle gwiazd literatury wysokiej, zakończmy może wisienką na torcie, Złotą Marylą (tekst napisał bodajże Sikorowski): „ale to już było, i nie wróci więcej. I choć tyle się zdarzyło, to do przodu wciąż wyrywa głupie serce”.
Tak, Maryla jest w pewnych sytuacjach niezastąpiona. Pozwól, że i ja zakończę inną, prawdziwie widmową frazą, która otwiera Mordercze ballady: „Gdy na początku jest słowo, niech stanie się cisza”. Nie wiem, co o niej myśleć – wiem tylko, że przestać o niej myśleć nie mogę. Jakieś wskazówki, na sam koniec tego końca?
Tak, odbiję piłeczkę i raz jeszcze zakończę, tym razem puentą tytułowego wiersza Twojej książki: „Kęsy są ważniejsze od całości,/ więc jedz, śmiało”.