Polska jak zwykle przegrała. Polska jak zwykle odpadła. Polska jak zwykle zawiodła. Polska jak zwykle nie potrafiła się podnieść, tym razem nie fundując nam choćby namiastki bezsensownej walki, z której przecież nasz naród słynie, i to nawet w kolejnym z cyklu meczów o honor, którymi przecież wybrukowane jest nasze lokalne piekiełko. Polska jak zwykle straciła wszelką nadzieję, zanim w ogóle odbudowała swoje i tak niezwykle niskie poczucie wartości. Polska jak zwykle – i tak w nieskończoność. Ile jeszcze podobnych tendencyjnych pseudoanaliz narodowego ducha i (braku) charakteru będziemy musieli przeczytać, by nakarmić nasze ulubione demony hejtu i ulgi po klęsce? Naprawdę nie da się inaczej, spokojniej i konstruktywniej? To jednak nie jest polityka.
Mamy tradycyjnie dwie strony (braku) medalu. Polska ma je chronicznie i dziedzicznie.
Po jednej masochistyczne rozdzieranie szat. Jezus Maria, wszyscy umrzemy w zapomnieniu, bo znowu nas wydymali i niczego o nas nie będzie nie tylko w (łamanej) konstytucji, ale i w historii, geografii i biologii. Może oszczędzi nas psychologia, a zwłaszcza psychiatria, bo podobne skrajne przypadki kwalifikują się do leczenia. Tylko żaden oddział nie przyjmie kilku milionów pacjentów.
Po drugiej prymitywna satysfakcja z krzywdy kogoś, z kim łączy nas jakaś wspólnota, zwłaszcza gdy się jej wypieramy. Bo przecież ta straszna, obciachowa, chmurna i durna polskość, kseno- i homofobiczna, rasistowsko-nacjonalistyczna i patriarchalno-faszystowska, która nie jest cierpliwa ani łaskawa, a unosi się pychą i pożąda złego. Historia nie jest nam do niczego potrzebna. Nie tylko dlatego, że się skończyła, gdy dotarliśmy do krańca tej osi i dryfujemy w próżni. Keine Grenzen i inne przeboje późnego kapitalizmu, w ramach którego się wzbogaciliśmy, dlatego teraz możemy go kontestować do woli. Historia nas zawstydza, bo przypomina o naszej małości. Za to psychologia i psychiatria nas nie martwią. Korzystamy z ich dobrodziejstw na bieżąco. W końcu w wielu przypadkach mamy wykształcenie wyższe hipsterskie, i to kwalifikuje nas do podejmowania odpowiedzialnych decyzji w celu zapobiegania (brakowi) problemów.
Z jednej strony: nie ma już nic, jesteśmy skończeni. Z drugiej: nie było niczego – i bardzo dobrze. My staliśmy ponad, transgraniczni, kosmopolityczni, globalni, ultrahumanistyczni i panseksualni. I obie postawy zaczynają się do siebie – w pierwszym przypadku nieświadomie, w drugim wbrew intencjom użytkowników – zbliżać, by nie powiedzieć: pokrywać i powielać. Rozpoczyna się jedna wielka narodowa szydera. Lewica, prawica, kibic stadionowy czy niedzielna kibicka – wszystkich porywa czar braku pary w systemie pucharowym mistrzowskiej rywalizacji. Czy w ogóle: świeży brak sukcesu wyzwala kolejne pokłady hipokryzji i agresji.
W sukurs przychodzą memy – podstawowe jednostki kulturowej komunikacji. Niezależnie od poziomu wtajemniczenia w kulturę danych, mniej lub bardziej myślących, jednostek spersonalizowanych: lewe i prawe, podstawowe i wyższe profesorskie pokazują ten sam środkowy palec. I tak sobie tańczymy ten chocholi taniec śmierci, mieszając wódkę z zakąską, post z karnawałem i szamanów z samurajami. (Kolejny komunał: postkolonializm to nasz największy kompleks w obliczu braku uczestnictwa w podziale łupów).
A potem nadchodzi zwycięski czas klęski. Po oczyszczeniu zaczyna się fantazjowanie. Z jednej strony o Polsce od oceanu do oceanu, od Merkurego do Plutona, od gwiazd do czarnych karłów (reakcji). O pełni przyjemności z bycia przedstawicielem tak wielkiego w udowadnianiu małości narodu. O trójkątach, kwadratach, trapezach, gwiazdach pięcioramiennych i innych figurach wysoko punktowanych przez perwersyjną nostalgię za starym lepszym światem. Właśnie starym, bo ma być na nowo to samo, tylko lepiej, głębiej, dobitniej i z bardziej satysfakcjonującym bólem istnienia.
Z drugiej – o braku Polski dla wszystkich. Wykluczonych, uchodźców, chłopców w sukienkach, dziewczyn w spodniach i paniopanów w sztucznych skórach ciotek rewolucji. O braku Polski od komuny do komuny, od unii do stanów zjednoczonych równościowego świata parytetu, dochodu i odchodu podstawowego. O wielkim ultralewicowym zrywie odciśniętych prekariuszek i prekariuszy, którzy w uniwersalnym antyprzemocowym języku obronią świat przed narodem i jego tożsamością. Oraz wszelkimi sportami, które, z racji narodowych rywalizacji, taki stan rzeczy w jakiś sposób próbują uwsteczniająco utrwalać.
Prawa strona śpiewa z nami: już za cztery lata Polska będzie Mistrzem Świata. Lewa strona odpowiada: już za cztery lata będę znowu piłką pomiatał. Taki to mniej więcej poziom dyskursu – kibicowskich przyśpiewek stadionowych i manifowo-rewolucyjnych pohukiwań przez tuby z sierpem i młotem w kształcie waginy.
I przepołowiona Polska Ekspercka, Polska Naszych Niespełnionych Marzeń, Zdrowia, Szczęścia i Pomyślności w Budowie, żyje jednym życiem i oddycha pełnym niespełnieniem. W jednej połowie nieuświadomionym, a w drugiej – rzekomo sublimowanym w ponadnarodowym humanizmie. We wspólnej dogrywce wszystko miesza się w kotle, w który uderza echo: pech, pech, pech; pas, pas, pas. Woda, woda, wielka woda na wielki młyn, rdzenny, polski i polskojęzyczny, inteligencko-robotniczo-chłopski.
A wystarczyłoby stosowanie jednej zasady: jestem wojowniczym kibicem, to się nie wypowiadam publicznie. I tak wszyscy wiedzą, co myślę, więc co najwyżej mogę jedynie kogoś (przewrażliwionego tudzież niedostatecznie wtajemniczonego) obrazić. Przecież w sieci istnieją miejsca dla takich jak ja. Tam się mogę wyżyć. Krzyczeć i skandować, rozrywać barwy narodowe na (swoich i cudzych) piersiach i szarżować z husarskimi skrzydłami dumnego orła.
A wystarczyłoby stosowanie drugiej zasady: nie znam się, to się nie wypowiadam. A na pewno nie piszę tekstów, które udają opiniotwórcze, ponieważ mam gęsty w lajki profil na Facebooku, a magazyny lifestylowe i portale tygodników publicystycznych i tak mnie puszczają, bo im skacze klikalność. Zwłaszcza wtedy, gdy wszem i wobec bojkotuję MŚ. Bo gdzie Rzym, a gdzie Krym, gdzie serce i sen, a gdzie Sencow; bo gdzie Putin, tam korupcja i rzeź. Przecież w sieci istnieją miejsca dla takich jak ja. Tam mogę „nie oglądać” i ironizować na temat prymitywnych rozrywek dla niesłusznie niebuntujących się mas. Wstydzić się i biczować w imieniu nieempatycznej większości.
Polska odpadła z Mistrzostw Świata. Po raz pierwszy od lat była to niespodzianka, a nie smutna dziejowa konieczność. I możecie sobie marudzić i złorzeczyć, wypominać trenerowi Nawałce unikanie sparingów w celu wyśrubowania miejsca w rankingu FIFA (przez chwilę nawet piątego), a Polakom – stereotypowo i historycznie jednak niesłusznie (o czym kiedyś szerzej) – postawę mentalnych przegrywów. Fakty były po naszej stronie.
Polska była losowana z pierwszego koszyka, więc znalazła się w gronie faworytów, przynajmniej do wyjścia z grupy. Polska miała argumenty, by minimum taki wynik osiągnąć. Zawodników na odpowiednim poziomie. Nie tylko Roberta Lewandowskiego, ale również czołowych zawodników czołowych lig europejskich, obecnie i w naprawdę niedalekiej przeszłości. Łukasza Piszczka, Piotra Zielińskiego, Grzegorza Krychowiaka, Arkadiusza Milika czy Kamila Glika. I nawet kontuzja tego ostatniego, na papierze, nie powinna niczego zmienić. W końcu w najlepszej lidze świata właśnie błysnął młody, zdolny i pozbawiony kompleksów Jan Bednarek.
Polska miała wyniki. W eliminacjach ME i MŚ, a zwłaszcza w finałach ME, gdzie naprawdę niewiele zabrakło (na wszelki wypadek przypomnę: jednego wykorzystanego karnego) do pierwszej czwórki turnieju. Polska miała wreszcie styl. Może nie porywający, ale solidny i skuteczny. Oparty i na taktyce, i na technice, więc zdecydowanie nieprzypadkowy. Polska nie powinna była odpaść z MŚ tak szybko.
Jakie mogą być przyczyny tej porażki? Na pewno dotykają wielu pól boiskowej i treningowej, ale również i pozaboiskowej aktywności. Spróbuję zebrać je w punktach, bez pretensji do pogłębionej analizy fachowej. Niech przemówią wyłącznie fakty. W następnym odcinku.