Zakładając, że nadużycia #MeToo opierają się na świadomości „quo” przez ofiary wynagrodzenia w „quid”, kto ponosi odpowiedzialność za zgodę na wymianę jednego na drugie?
W wyniku kuriozalnego przypadku batalii sądowej miedzy Amber Heard i Johnnym Depp’em progresywna prasa anglojęzyczna wydała dictum oznajmiające zmierzch „Me Too”. Wielu progresywnych komentatorów odnotowało, że jest to przecież tylko wariacja na temat implikowania oskarżania ofiary przy paralelnie budowanej przez owe ofiary i ich adwersarzy świadomości społecznej, której efektem miało być zapewnienie przyszłym pokoleniom kobiet i mężczyzn odpowiednich narzędzi samoobrony. Zaliczamy do nich umiejętność identyfikacji nadużyć, strategię i język prawny sprzeciwiający się tym nadużyciom oraz efektywne ustawienia tam, gdzie można by ustrzec ofiary przed tym, od czego nie dane było ustrzec w przeszłości zarówno osób, które przewalczyły publiczny wstyd opowiedzenia o swoich horrendalnych doświadczeniach, jak i uświadomienia potencjalnym sprawcom, że przyszłość rządzić się będzie innymi prawami. Ucięte zostaną krzywdzące układy praktykowane dotychczas przez osoby oferujące benefity w zamian za zmuszenie się do zgody na poniżenie seksualne dla stabilizacji zawodowej, podtrzymania pozycji na polu profesjonalnym i rodzinnym oraz akceptację redukcji własnej osoby do pozycji bezwolnego obiektu agresji seksualnej, psychicznej i godnościowej. Wszystko to działo się, przynajmniej w przypadku ofiar możnych tego świata, przy powszechnym przymuszeniu ofiar do złożenia podpisu na trzymanych w sejfach alfa-prawników, degradujących część ofiar, klauzul poufności.
Paradygmat obwiniania ofiary był wpisany na skalę światową do protestu #Me Too właściwie od samego początku. Ofiary były „histeryczne”, „mierne na polu zawodowym”, „szukające autoreklamy”, „same się o to proszące” i motywowane rzadko sprecyzowaną vendettą. Wiem, że w opinii wielu nie jest rolą białego, wykształconego, brytyjskiego mężczyzny ofiarującego aktorom zatrudnienie wypowiadać się na temat linii demarkacyjnej miedzy bielą a szarością. A nawet, spoglądając z perspektywy sprawców, między czernią a szarością. Zakładając, że nadużycia #MeToo opierają się na świadomości „quo” przez ofiary wynagrodzenia w „quid”, kto ponosi odpowiedzialność za zgodę na wymianę jednego na drugie?
O ile udokumentowane nadużycia werbalne i publiczne akty upokorzenia, makabryczne w każdym wymiarze form „metod edukacji aktorskiej” (rzekome „przez takich jak wy było Auschwitz” w ustach kobiety pedagoga w pierwszoligowej polskiej uczelni artystycznej) zasługują na natychmiastowe usunięcie danego pedagoga z uczelni, nagość w teatrze i filmie przestała być tabu w świecie aktorskim od czasów Sary Bernhardt, która używała jej w celach promocyjnych już w 1873 roku. W moich prywatnych rozmowach z brytyjskimi aktorkami, tak nobilitowanymi przez Elżbietę II, jak i honorowanymi przez Akademię Filmową, odniosłem wrażenie, że showbiznes zawsze rządził się swoimi prawami. Kobiety (i mężczyźni) dokonywali pewnego rodzaju wyboru. Czy udział w filmie Kaligula zaszkodził karierze Helen Mirren? Czy dominująca w swojej władczości nagość Kathleen Turner uczyniła z niej „aktoreczkę”? Czy Anne Bancroft w Absolwencie wydaje się być czyjąkolwiek ofiarą? Czy nagość Bardot w ramionach równie nagiego zmarłego niedawno Trintignana (ponoć przepróbowana przez nich samych w pokoju hotelowym), stawia legendarną gwiazdę francuskiego kina w roli nastolatki eksploatowanej przez własnego męża na planie filmowym?
Na przeciwnym biegunie tego argumentu jest postać Marii Schneider, której scena analnego gwałtu („improwizowana” bez wiedzy aktorki przy użyciu masła w Ostatnim tangu w Paryżu) była publicznie dyskutowana. Dodała ona tylko sławy tak Bertolucciemu, jak i Brando, a załamanie psychiczne Schneider w jej efekcie, było sensacją popularnych pisemek czytanych w takim samym stopniu przez kobiety, jak i mężczyzn. To był rok 1972.
Czy ktoś przejmował się doświadczeniami nastoletniej Nastassi Kinsky w jej współpracy w Tess z uratowanym z krakowskiego getta polskim reżyserem? Nie wiem, czy aktorki miary Grażyny Szapołowskiej czy Marii Pakulnis wypowiedziały się publicznie o użyciu ich fizyczności w ikonicznych filmach epoki ich młodości. Rampling, Deneuve i wiele innych – tak. I co? I nic. Tak, jak niesłynna wypowiedz Mirren: „Tak, byłam gwałcona na randkach. Nie przy użyciu przesadnej przemocy, albo po byciu uderzoną. Ale raczej poprzez bycie zamkniętą w pokoju i zmuszoną do seksu wbrew woli”.
Tak jak argumenty przemocowe obalane przez adwokatkę Johhnego Depp’a, argumenty Amber Heard, tak i konsekwentność relacji ofiar rzekomych nadużyć natury seksualnej musi być poddana identycznej analizie psychologicznej. Podobnie, jak faktycznośś ich argumentów . W równej mierze analizowane powinny być racje broniących się przed tymi oskarżeniami mężczyzn i kobiet. O ile szokująca przemoc słowna kobiety pedagoga na uczelni artystycznej potrafi zniszczyć psychikę studenta na całe życie (implikując przy tym legitymizację koszmarnych wzorców „etyki zawodowej”), o tyle wysoce intratna kariera kosztem nagości należy do innej kategorii moralistycznych zagadnień.
Z wielką ciekawością przeczytałem wywiad z będącą na tym etapie swojego zawodowego życia, pierwszy raz nago przed kamerą, Emmą Thomspon w roli sześćdziesięciolatki wynajmującej młodego rent boya, aby doświadczyć pierwszego w życiu orgazmu: na planie wszyscy byli nago. Łącznie z reżyserką filmu.
W Polsce wydaje się naturalne hołdowanie podwójnym standardom, stygmatyzując „molestowanie bez dotykania” (cokolwiek to znaczy) uznanego, ale niewspieranego przez nikogo poza gronem najbliższych reżysera teatralnego, relatywizując za to w stylu „cosí fan tutti” sodomizowanie zatrutej uprzednio barbituranami trzynastolatki przez światowej sławy reżysera filmowego, wspomnianego wyżej Ocalonego z krakowskiego getta. W czasie, gdy Stany Zjednoczone próbowały wyegzekwować nakaz ekstradycji tego reżysera za złamanie amerykańskiego prawa przez nielegalny wyjazd z kraju w trakcie procesu sądowego, usłyszałem od luminarzy polskiej sceny, samych wówczas ojców nastoletnich dziewczynek, zdumiewające tłumaczenia sięgające od „każdemu może się zdarzyć” do tłumaczenia gwałtu poprzez koszmarne doświadczenia Zagłady. Kwestia tego, czy to, że zarówno ja, jak i reżyser oskarżony o „molestowanie bez dotykania” jesteśmy drugim pokoleniem Ocalałych jest również licencją na sodomiczny, oralny czy waginalny gwałt, pozostała bez satysfakcjonującej odpowiedzi. Tak czy owak, środowisko twórcze „scancellowalo” reżysera, który nie dotykał, za to czci tego, który, powiedzmy delikatnie, dotykał.
Czy Zagłada może być wyjaśnieniem jakichkolwiek nadużyć seksualnych? Już sama krytyka seksualizacji ikonografii obozowej (z tego, co mi wiadomo, szersze grono przodków naszej trójki nigdy nie załapało się na „obóz” po dostaniu się na rampę jednego czy drugiego obozu) film Liny Wertmüller Nocny portier z 1974 jest pośrednią odpowiedzią na tę kwestię. Film w voyreystyczny sposób portretuje nagą Charlotte Rampling śpiewającą ku podniecie zarządców nieokreślonego obozu niemieckie przeboje; w powojennej sekwencji filmu, w akcie sadomasochistycznego syndromu sztokholmskiego, Rampling wraz z grającym byłego SS-mana Dirkem Bogartem, aktorzy najwyższego światowego formatu w historii filmu, zagładzają się prawie na śmierć. Czymkolwiek jest Nazisplojtacja, film Wertmüller jest jej koronnym przykładem.
Używanie Zagłady jako narratywnego środka erotycyzocwania doświadczenia obozowego (chociaż nic w filmie nie sugeruje, że postać Rampling jest Żydówką; nie była nią również zmarła w 2021 reżyserka filmu) sugeruje, że „#Me Too” w reżyserskich rękach kobiety prawie pięć dekad temu, oddaje bohaterce władzę nad własnym losem. Nawet jeśli ta władza motywowana jest kompulsywnym uzależnieniem od swojego kata, uproszczona narracja nawet w tak ekstremalnym przypadku nie jest właściwą odpowiedzią.
Po otwartej w polskim teatrze debacie na temat nadużyć wewnątrzśrodowiskowych, przemoc werbalna, tak ze strony kobiet jak i mężczyzn, manipulowanie karierami zależnymi od producentów i reżyserów aktorek i aktorów oraz gwałt w swym organicznym znaczeniu zlały się w jedno. „Zły” jest zły. Równanie to wyklucza sodomizujacą nastolatki megagwiazdę polskiego i światowego kina. „Bo tak wtedy robili wszyscy”. Gdyby ten sam argument został użyty w procesach zbrodniarzy nazistowskich, można domyślać się jaką reakcję wywołałby to na światowej scenie jurysprudykcji i mediów.
Więc dlaczego ten argument ma w tym konkretnym przypadku siłę uniewinniającą w oczach polskiego środowiska twórczego? Może właśnie dlatego, że „tak robili wszyscy”? Jeśli rzeczywiście, „tak robili wszyscy”, włącznie z innym mistrzem polskiego kina, który, rzekomo, dopuścił się do odurzania alkoholem przed scenami erotycznymi (w których tylko ona jest całkowicie naga) czternastoletniej córki jednego z ukochanych artystów polskiego kabaretu literackiego, dlaczego odpowiedzialność za to nie umniejsza pozycji owego mistrza, a odpowiedzialność narażenia własnego dziecka na tak traumatyzujące doznania nie spada na jej znających realia świata filmowego rodziców?
Przy osobistym zaangażowaniu w debatę ciągnącą się przed dekady dotyczącą stopnia współpracy Ocalałych w morderczym systemie implementowanym przez nazistowskie Niemcy, jednym z najsilniejszych doświadczeń zeszłego roku była dla mnie pomoc w przedostaniu się przez mur zamkniętego od środka ogrodu syna mojego „skancelowanego” przez polskie środowisko twórcze przyjaciela. Przyjaciel ten wielokrotnie był ofiarą antysemickich ataków, tak słownych jak i fizycznych. Zeszłego lata znalazł on mentalne schronienie przed publicznym linczem na śródziemnomorskiej wyspie. Przenosząc przez mur siedmioletniego chłopca, o korzeniach, które 80 lat temu skazałyby go na śmierć, odczułem paraliżującą mnie impotencję „wyobrażonego doświadczenia”. Czy osiem dekad wcześniej, ratowanie ukochanego przez mnie chłopca, kosztem innych dzieci, byłoby aktem współudziału, selektywności (trudno mi pisać to słowo w tym kontekście w sposób neutralny) i abnegacji cierpienia wszystkich pozostałych po złej stronie muru ofiar? U każdej ze znanych mi osób, która znalazła się po tej lepszej stronie muru, implikacja quid pro quo była rzeczą oczywistą.
Nie spędziwszy dnia dorosłego życia nie myśląc o tych przodkach, którzy nigdy się na tę dobrą stronę nie wydostali, nie rozumiem, dlaczego chłopięce doświadczenie getta ma być silniej mitygującym argumentem niż współczesne pobicie polskiego Żyda, który i tak na własnych barkach dźwiga, twórczo i osobiście, ciężar Zagłady.
Świadomie rozumiane pojęcie quid pro quo wydaje mi się w całej debacie wyrażeniem-kluczem. Każdy z nas ratuje się, jak może. Ofiary jednego rodzaju przemocy mogą, świadomie lub nie, przenosić stygmatyzujące ich nadużycia na innych. Poza gwałtem czy przemocą fizyczną sensu stricto, nie jesteśmy w stanie, bez policyjnej ewidencji, ustalić, co naprawdę stało się w pokoju dwóch osób, w której żadna ze stron nie znalazła się tam bez własnego przyzwolenia.
Jedno co wiem, to to, że pracując w showbiznesie od 25 lat, nigdy nie znalazłem się o północy w niczyim pokoju hotelowym bez intencji bycia tam. Uznaję, że władza potrafi mieć siłę magnetyczną, że adorację w oczach innych nietrudno interpretować jako „zakochanie”; że bycie obiektem atencji potrafi wyzwolić we mnie rodzaj kokieterii, który jest mojej naturze teoretycznie obcy i, że we wszystkich dwuznacznych sytuacjach w których się znalazłem, a które poraniły moją osobowość na lata, znalazłem się, bo chciałem tam być. Znalazłem się tam na własną odpowiedzialność.
Noszę w sobie potencjalnie kompromitujące historie kilku artystów luminarzy o statusie międzynarodowym. Jak świadczyłoby o mnie użycie tej wiedzy ku upublicznianiu własnej pozycji jako ich ofiary?
Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl