Zarówno głodujący w obronie podstawy programowej z historii, jak i minister Szumilas są totalnie oderwani od rzeczywistości i przyczyniają się chcąc nie chcąc do klęski nauczania historii w polskiej szkole.
Głos za „specjalizacją” t.j. reformą Katarzyny Hall, czy też głodówka w imię „tradycyjnego” ogólniaka, absolutnie nie wyczerpują spektrum postaw i opinii historyków, którzy reformę mają realizować, bądź kontestować (lista niezrealizowanych rozporządzeń ministra edukacji jest długa i warto jej poświęcić osobny artykuł).
Problem „historii” w polskiej szkole nie sprowadza się do pytania o to, czy w ogólniaku po raz trzeci (!) nauczyciel ma „przerobić dzieje” (powszechne i Polski), czy też lepiej skupić się na „blokach” tematycznych (historia, WOS, wiedza o kulturze itd.), w ramach których uczniowie będą dokonywać syntez dziejów, ich interpretacji, budując swój „dojrzały” światopogląd i własną wizję historii.
Kłopot z historią, kłopot fundamentalny, od którego zaczynają się wszystkie inne wstydy i przemilczenia oraz dęte reformy i ich równie patetyczne i histeryczne krytyki; to klęska nauczania historii w polskiej szkole. Historii w Polsce uczy się źle (niechlujnie), głupio (bezrefleksyjnie) i nieefektywnie (czemu sprzyja brak nadzoru pedagogicznego, system oceniania itd.).
Czemu Joński jest historycznym ignorantem?
Żeby nie zanudzać czytelnika abstrakcyjnymi rozważaniami i nudnym językiem dydaktyki, spróbuję problem spersonifikować. Rzeczywistość, tak często bywa, podsuwa nam przykłady świetne, które lepiej niż kłótnie „specjalistów” opisują konradowskie „jądro ciemności”.
Otóż w chwili, gdy moi koledzy byli jeszcze głodni w słusznej sprawie, a przedstawiciele pani minister zażarcie (nomen omen) bronili, czego bronić im kazano, rzecznik SLD i poseł z mojego miasta, Dariusz Joński w świetle kamer, umieścił Powstanie Warszawskie w okolicach Roku Pańskiego 1989; niespecjalnie też wiedział, kiedy miał miejsce Okrągły Stół i wydarzenia z nim związane.
Nawet jeżeli nasze przekonania polityczne są dalekie od „lewicowości” posła Jońskiego, nawet jeśli formacja, którą współtworzy, budzi naszą niechęć, nie możemy pójść na łatwiznę i uznać, że poseł jest idiotą; a na dodatek wywodzi się z formacji, która o historii (przede wszystkim najnowszej) najchętniej by zapomniała (tak po prostu nie jest, bo budowana pod marksistowskie tezy, historiografia z PRL-jest bogata, a wiedza historyczna starszych kolegów posła, jednak ciut większa niż ich rzecznika).
Załóżmy, że poseł Joński należy do licznej klasy młodych bezideowych, dla których jedyną wiedzą są sztuczki PR, a najważniejszym celem budowanie własnej kariery. Jeśli nasze założenie jest prawdziwe, to i tak nie wynika z niego to, że poseł musi być idiotą. Nie tylko bowiem zdał maturę i ukończył studia wyższe, ale jest na tyle intelektualnie sprawny, że zorganizował w Łodzi referendum, w którym łodzianie odwołali prezydenta Kropiwnickiego (piszący te słowa też był „za”); przy okazji usuwając w cień swoich starszych o dekadę kolegów (dzisiaj zasilających Ruch Palikota).
Jak więc ktoś, kto posiada wyższe wykształcenie i jest co najmniej sprytny, jeśli nie inteligentny, może być takim „historycznym” ignorantem? Jak ktoś, kogo uczono (celowo używam trybu niedokonanego) historii przez dziewięć lat cyklu edukacyjnego tego przedmiotu może ot tak po prostu nie wiedzieć nic?
Otóż może! Poseł Joński niestety nie jest tu wyjątkiem (co go nie usprawiedliwia i nie pomniejsza wstydu); ba-moim zdaniem casus Jońskiego, jest reprezentatywny przez większości populacji. Dlaczego?
Odpowiedź jest banalnie prosta i nie ma nic wspólnego ani z tym, co zaproponowała Katarzyna Hall (a realizuje z braku pomysłów własnych minister Szumilas), ani z tym, czego bronią moi głodujący koledzy (jedna strona promuje „wizję” tego, jak dobrze będzie, druga broni swojego wyobrażenia o tym, jak dobrze jest; a łączy je kompletne oderwanie od rzeczywistości).
Poseł Joński nie wie nic o Powstaniu Warszawskim, bo nikt w ciągu dziewięciu lat (!) nie sprawdził, czego nauczyli go kolejni nauczyciele historii. Wiem, że większości „nie znającej się” na oświacie, może się to nie mieścić w głowie, ale tak dokładnie jest. Joński na historię chodził, czasami i na chwilę się czegoś nauczył, dostawał oceny cząstkowe i na ich podstawie semestralne. Przechodził do następnych klas, zdał wreszcie maturę, ale w ciągu niemal dekady nikt, nie sprawdził, jak nauczyciele Jońskiego wywiązali się z zadań nałożonych na nich przez prawo oświatowe (inaczej: jak zrealizowali cele nauczania, zawarte w podstawie programowej).
Jeżeli Joński nie zdawał matury z historii, to jedynymi, którzy „kontrolowali” jego wiedzę historyczną byli nauczyciela pana posła.
Dopiero w tym roku szkolnym pojawia się test z historii na egzaminie gimnazjalnym. Do tej pory „sprawdzam” nie mówił nikt.
Taka jest prawda o polskiej szkole i taka jest prawda o nadzorze pedagogicznym (fikcyjnym).
Brak kontroli, był i jest, wspomagany niepisanym założeniem (głupim), że skoro historii uczy się niejako od nowa na każdym poziomie kształcenia, to w końcu się jej nauczy.
Nauczyciel gimnazjum nie sprawdzał więc, czego nauczył jego kolega w podstawówce (o czytaniu podstawy programowej szkoły innego poziomu, niż ta, w której się uczy, nie wspominając); nauczyciel liceum zaś z góry zakładał, że jego kolega w gimnazjum nie nauczył niczego; dlatego zalecał swoim podopiecznym zdającym historię na maturze, kursy i korepetycje; a sam straceńczo próbował lekceważyć podstawę programową nauczania historii w ogólniaku (zakres podstawowy) i „jechał” z materiałem po bożemu, czyli robił „to samo, co w gimnazjum tylko więcej”; oczywiście belfer liceum skazywał się z góry na klęskę i nieustającą frustrację, bowiem godzin historii było w liceum mniej niż w gimnazjum (pięć w cyklu, zamiast sześciu) i za cholerę „nie wyrabiał się z programem”.
Zilustruję to znowu przykładem, żeby nieprofesjonaliści wiedzieli, o czym piszę.
W gimnazjum wielkie wojny Rzeczpospolitej XVII wieku można było robić na kilku lekcjach: „Powstanie Chmielnickiego”- jedna, „Potop szwedzki”- druga, „Wojny z Turcją”- trzecia lekcja. W liceum mądrzy twórcy programu, czyli ci nieliczni, którzy czytają podstawę programową (!), zaproponowali mi i moim uczniom jeden temat, realizowany na jednej lekcji: „Sarmackie przedmurze Europy”. Twórcy podręcznika i gotowca dla belfra, czyli „rozkładu materiału” (vel planu wynikowego) słusznie założyli, że nauczyciel historii w liceum, tak jak jego kolega matematyk, powinien bazować na wiedzy zdobytej przez uczniów w gimnazjum; po to, by bardziej o historii rozmawiać, niż po raz trzeci (powtórzmy!) jej nauczać. Założenie to jest jednak słuszne w teorii; praktyka wygląda bowiem tak, że belfer w liceum, m.in. z powodów wyżej opisanych nie chce pracować tak, jak mu karze „góra”.
Nauczyciel w liceum wciąż pracuje mentalnie w PRL-u, gdzie na studia wyższe szło pięć procent populacji i nikt nie przejmował się, jaką wiedzę ogólną ma pozostałe 95%. I gdzie nikt nie martwił się (w związku z takimi proporcjami) kontrolą efektów kształcenia. Poza tym polski belfer zgodnie z tradycją „republikańską” z założenia kontestuje to, co proponuje mu ministerstwo i wszystkie instytucje oświatowe, które próbują polską szkołę naprawiać.
Dlatego taką niechęć budziło w polskich nauczycielach wprowadzenie do szkół egzaminów zewnętrznych (ile to krokodylich łez wylano w imię buntu przeciwko „ogłupiającym testom”, tęskniąc za ściągami w kanapkach i arcyobiektywną oceną wystawianą przez nauczyciela szkoły, do której uczęszczał Kowalski).
Nikt nigdy nie sprawdził, ilu nauczycieli samodzielnie napisało plan wynikowy; jaki procent metod nauczania w polskiej szkole stanowią tzw. metody aktywizujące itd. itp. (lista „przyjmowanych” z obrzydzeniem reform ministerstwa jest dłuższa od listy lektur obowiązkowych). Zasada sprowadza się mniej więcej do tego, że minister proponuje i wprowadza (rozporządzeniem), a nauczyciel i tak najczęściej robi swoje.
Przy czym ministerstwo daje się nauczycielom co rusz szantażować (elektorat, ach elektorat) i często wycofuje się ze swych planów albo tak je rozwadnia, że niewiele w praktyce z nich zostaje (plany wynikowe raz są, raz ich nie ma, ścieżki między przedmiotowe zniknęły tak szybko jak się pojawiły, metody aktywizujące szybko zostały zapomniane itd. ).
Dobrze jest w tym miejscu wspomnieć, że ci, którzy dzisiaj głodują (w imię kształcenia ogólnego), wymusili na ministerstwie quasi specjalizację w ogólniakach, żądają zgody na profilowanie klas, czyli dodatkowe godziny dla swoich przedmiotów (co ma miejsce już w gimnazjum i jest psuciem jednej z mądrych reform profesora Handke)!
Efektem tej gry, między pretensjami nauczycieli do wiedzy o tym, co jest dobre dla ucznia chciejstwem ministerstwa, jest… casus Jońskiego właśnie.
Co mają do powiedzenia na jego temat moi głodni koledzy? Jeżeli bowiem tak świetnie jest dzisiaj z historią w polskiej szkole, to dlaczego Joński jest totalnym ignorantem?
A co ma do powiedzenia pani minister i jej urzędnicy? Jeżeli bowiem uczniowie w liceum są tak niedouczeni jak poseł Joński, to jak mają odbywać się lekcje zintegrowanego przedmiotu, który z założenia wymaga od „słuchaczy” bardzo dużej wiedzy, bez której jakakolwiek synteza i interpretacja dziejów jest niemożliwa?
Zarówno jedna, jak druga strona tego sporu jest totalnie oderwana od rzeczywistości i przyczynia się chcąc, nie chcąc do klęski nauczania historii w polskiej szkole.
Wszystko więc jedno, która ze stron w tym sporze „zwycięży”. A rozwiązanie problemu nie jest aż tak trudne, jak się jednym i drugim wydaje (wierzę w to głęboko, że wszyscy zaangażowani w konflikt mają na celu dobro polskiej szkoły!).
Wyjście z historycznego klinczu
Punktem wyjścia do reformowania czegokolwiek musi być mocny opis tego jak jest; czyli konieczne jest wyjście ze świata wyobrażeń o świecie na rzecz twardej (paskudnej i zawstydzającej) rzeczywistości.
Najwyższy już czas skończyć z sobiepaństwem belfrów i brakiem nadzoru pedagogicznego.
Dyrektor szkoły musi sprawdzać i analizować postępy uczniów swojej szkoły. Byłoby mu znacznie łatwiej to robić, gdyby do szkół wprowadzono obowiązek egzaminowania uczniów z każdego przedmiotu na koniec roku, zamiast wystawiania oceny końcoworocznej, jako średniej ocen cząstkowych.
Należy wreszcie zacząć sprawdzać nie tylko na koniec szkoły podstawowej, gimnazjum i na maturze, jaki jest „końcowy” efekt kształcenia, ale robić to na każdym przedmiocie, pod koniec każdego roku szkolnego.
Od lat toczę jednoosobowo batalię o wyrzucenie z polskiej szkoły „średniej” i zastąpienie ocen wyrażanych cyfrą, literami, a ocen końcoworocznych, wynikami testów przedmiotowych. Mimo tego, iż MEN przyznało mi rację, co do zasady (wyciąganie średniej z ocen różnych przedmiotów i ocen różnych kompetencji jest bez sensu), to urzędnicy ministerstwa są dalecy od wprowadzenia moich postulatów w życie (twierdzą, że nikt nauczycieli nie nakłania do „uśredniania” wyników, a szkoły mogą mieć inne systemy oceniania niż tradycyjna skala od jeden do sześć, i średnia ocen).
Od lat postuluję też konieczność odrzucenia zasad zatrudniania nauczycieli w oparciu o Kartę Nauczyciela. Belfrów trzeba oceniać za efekty ich pracy, bez względu na stopień awansu zawodowego. Jeżeli jest Dariusz Joński, to są też nauczyciele historii, którzy już nie powinni uczyć w łódzkich szkołach. Chciałbym też, by moi koledzy i koleżanki uczący historii przestali w imię głupiej i niemoralnej solidarności kryć nawzajem braki w efektach kształcenia. System nauczania historii, tak jak matematyki (niedoskonały to punkt odniesienia, bo próbnej matury z tego przedmiotu, na poziomie podstawowym, nie zdało w Łodzi kilkadziesiąt procent uczniów!), musi być systemem naczyń połączonych, a nie rozbitych. Nauczyciel gimnazjum powinien ufać temu, że jego kolega w podstawówce zrealizował to, co założyła w celach kształcenia podstawa programowa (ufać i jednocześnie mieć dowód w postaci testów końcoworocznych!).
Nauczyciel liceum nie może z wyżyn „odpowiedzialnego za maturę” lekceważyć tego, jak wielki wkład w sukces jego uczniów, mają nauczyciele podstawówki i gimnazjum. Dlatego następna głodówka powinna się odbyć w ramach protestu przeciwko wielkiemu wstydowi polskiej szkoły, czyli korepetycjom!
Jeżeli system stanie się racjonalny i będzie podlegał kontroli, będzie można wrócić do sporu o „specjalizację” i kształcenie ogólne.
Wprowadzenie dzisiaj po pierwszej klasie liceum przedmiotu w takim kształcie, jak chce ministerstwo będzie zalegalizowaniem ignorancji tych uczniów, którzy historii na maturze nie zdają. Pozostawienie wszystkiego po staremu, byłoby… dokładnie tym samym.
Jakby nie patrzeć, wychodzi Joński.
