W „Gazecie Wyborczej”, która wyhodowała sobie stadko prawdziwych lewaków, pojawiają się świeże, odkrywcze, antykapitalistyczne myśli na każdy temat. Tym razem na temat edukacji. Jeden z owego stadka, red. Adam Leszczyński, wziął na warsztat edukację – „kapitalistyczną” rzecz jasna.
Ze świeżym spojrzeniem i – jak to kiedyś śpiewał Młynarski – „czołem myślą nie zmąconym” stwierdził z obrzydzeniem, że rynek to kapitalistyczne okropieństwo, które woli specjalistów od erudytów. I co gorsza, grzeszy tak od swoich początków. Bo tak jak teraz szkoły (tyle że już wyższe) przygotowuje programistów komputerowych, specjalistów od marketingu, bankowców, czy handlowców, to w erze dominacji pracy fizycznej też grzeszyły, przygotowując ludzi do pracy w fabryce.
Okropność! Szkoła, która uczy rzeczy praktycznych, pozwalających młodemu człowiekowi zająć lepszą pozycję zawodową, mieć ciekawszą pracę, więcej zarabiać i w efekcie mieć więcej czasu na potrzeby wyższego rzędu. Oczywiście trzeba te potrzeby mieć, ale współcześni lewacy nie wyobrażają sobie przecież, by zwykli ludzie mogli je ukształtować bez „samonamaszczonych” przewodników ludu. Tymczasem już przed wiekiem, jeszcze w czasach kapitalizmu fabrycznego, tramwajarze chodzili do teatru, a nawet do opery (na „jaskółkę”, czyli najtańsze miejsca, jak ja, gdy wyjeżdżałem z niewielką dietą z socjalistycznego „raju” do normalnego kapitalistycznego świata).
Wiedza praktyczna ma swoje zalety i może przydać się nawet lewakom. Narzekając na niski poziom przychodzących na studia, red. Leszczyński jest najlepszym tego dowodem. Gdyby wiedział, jak wyciąga się średnią (a widać, że pominął tę wiedzę z 5. klasy podstawówki w drodze do magisterium), to zorientowałby się, że średnia wiedzy tych 10% młodych ludzi, którzy poszli niegdyś na studia, była wyższa od średniej 30% młodych ludzi, a ta z kolei jest wyższa od średniej ocen 60% młodych ludzi, którzy obecnie idą na studia.
Czyli dochodzimy do najważniejszej przyczyny niskiego średniego poziomu idących na studia. Ilość bowiem przechodzi w jakość, jak twierdził pewien XIX-wieczny fałszywy prorok miły sercu każdego lewaka; tyle że – inaczej niż twierdził ów prorok – przechodzi w jakość gorszą. I tegoż konsekwencje (a także pewnych zaniedbań, ale w mniejszej już mierze) obserwujemy w Polsce – i nie tylko.
Krytykowany tutaj tekst jest jeszcze śmieszniejszy, niż to wynika z powyższych uwag. „Samonamaszczony” przewodnik ludu bowiem konsekwentnie prowadzi swą misję edukacji maluczkich i w tekście wskazuje, jakich to modnych autorów specjaliści powinni czytać, by zasłużyć u niego na miano erudytów. Pominę śmieszną propozycję słuchania japońskiego jazzu, ale rozumiem, że „kapitalistyczny” jazz (np. z Nowego Orleanu) już nie mieści się w kanonach politycznej poprawności.
Najśmieszniejsi są wymienieni modni pseudofilozofowie – Żiżek i Lacan. Ten ostatni „dekonstruktywista” został wyśmiany w słynnej książce dwóch fizyków, Socala i Bricmonta, pt. Modne bzdury jako bredzący naukowy hochsztapler. Ten pierwszy jest współczesną „powtórką” wspomnianego już fałszywego proroka. Ale Marks miał w jednym rację, gdy mówił, że oryginalna historia jawi się jako dramat, a w powtórce już tylko jako farsa. Żiżek jest taką właśnie farsową postacią, która szkód na skalę oryginalnego fałszywego proroka poczynić nie jest w stanie.