W życiu wszystko ma swoją cenę. To potoczne powiedzenie każdy z nas ma niestety dość często okazję weryfikować i rzadko kiedy ktoś ma możliwość z przekonaniem mu zaprzeczyć. Polityka, która jest zarówno w wymiarze wewnętrznym, jak i międzynarodowym swoistą grą o realizację własnych aspiracji, celów, wartości i interesów, siłą rzeczy musi być jednym z najsilniej przez wspomniane motto dotkniętych obszarów ludzkiego życia.
Jak wysoką cenę opłaca się płacić za pryncypialność, za konsekwentne trwanie przy deklarowanych wartościach, za postawę lojalności i trwałości w sojuszach i przyjaźniach, w końcu za walkę o własne długofalowe interesy, które nader często wymagają poświęceń w krótkiej czy średniej perspektywie? Jak wysoką cenę można zapłacić w układzie wielostronnym, gdzie są obywatele z kartką wyborczą, którzy bywają niecierpliwi, a często także wyżej stawiają sprawy przyziemne (ich prawo tak to wiedzieć jest naturalne)? W obecnej, napiętej sytuacji międzynarodowej te pytania są dramatycznie fundamentalne i aktualne.
Victor Orban, premier Węgier, państwa, które w Polakach wywołuje szczególną sympatię i nostalgiczną, najczęściej nieodwzajemnioną miłość, wskazuje nam jedną z czytelnych możliwości szybkiego i łatwego przecięcia gordyjskiego węzła tych dylematów. Obecna polityka Rosji dla państw naszej części świata, które oprócz geografii łączy także najnowsza historia o kalibrze geopolitycznym, rodzi dwa problemy. Pierwszym jest odruchowa solidarność ze słabszym, napadniętym, któremu odmawia się prawa do samostanowienia o swojej geopolitycznej pozycji w Europie. Czyli z Ukrainą, jej obywatelami, jej bojownikami, jej patriotami i ofiarami rosyjskiej napaści. Jest to „problem” w tym sensie, że zmusza do zajęcia stanowiska wobec losu tego państwa i tych ludzi, a następnie do mającej charakter samooceny ewaluacji moralnej stanowiska, które zajęliśmy. Nawet dla twardych serc polityków nie powinien to być łatwy rachunek sumienia. Drugim problemem jest natomiast pytanie: czy jeśli Ukraina padnie, my będziemy następni? To pytanie jest najbardziej palące na Łotwie i w Estonii, ale tylko głupiec mógłby rzec, że nie ma na pewno żadnego odniesienia wobec losów Polski i Węgier.
Po jednej stronie są więc te dwa problemy. Po drugiej zaś czysta gotówka. Jeśli ktoś, jak większość polskiej klasy politycznej, przynajmniej w tych dwóch partiach, które mają w Polsce realne szanse na trzymanie lejców władzy, udziela na wskazane dwa dylematy odpowiedzi takich, iż przyjęcie wobec polityki Rosji postawy antagonistycznej jest jedyną możliwą opcją, to straty finansowe muszą być wśród antycypowanych konsekwencji. I nie łudźmy się: wraz z przedłużaniem się stanu napięcia niezadowolonych ze zmniejszonego strumienia gotówki będzie coraz więcej. Cena lojalności wobec Kijowa, cena świadczenia postawą o naszym przywiązaniu do idei liberalno-demokratycznych, do prawa do samostanowienia, niepodległości i niezależności narodów będzie rosła, tak samo jak cena realizacji naszych żywotnych interesów geopolitycznych (czyli oddalenia granic realnych wpływów Kremla od granic RP). Etap, w którym tylko upiory marginesu w rodzaju Mateusza Piskorskiego czy Janusza Korwin-Mikkego były jedynymi głosami walczącymi z polityką proukraińską (i swoim absolutnym brakiem wiarygodności, jeśli w ogóle, to ją wzmacniały) zaczynają przemijać, gdy od strefy wartości plecami odwraca się i palcem na finansowy aspekt bilansu polityki wskazuje prezydencki kandydat koalicyjnego PSL.
Adam Jarubas postuluje to, co Orban już robi, może w wersji light. Orbana interesuje wyłącznie czysta gotówka, żadne zasady. Swoje lekceważenie wobec wartości, czy (powiedzmy wzniośle) etosu zachodniej demokracji demonstruje on już od lat, dając temu wyraz w reformach konstytucyjnych czy pozytywnej ocenie modelu politycznego ustroju współczesnych Chin. Z łatwością przychodzi mu więc tym bardziej proste pominięcie całej problematyki praw suwerennych Ukrainy do samodzielności w polityce międzynarodowej i do integralności terytorialnej, wzrusza ramionami na wieści o ofiarach ukraińskich, ochoczo wysyłając sygnały, że w zamian za konkrety finansowe z chęcią przyjmie kremlowską propagandę o kijowskim nazizmie i wojnie „domowej” za dobrą monetę, postara się blokować dalsze sankcje, a może nawet rozważy propozycję Żyrinowskiego związaną z przesunięciem granic Ukrainy także na korzyść jej zachodnich sąsiadów. Pierwszy problem dla Orbana zatem wcale nie istnieje, jego nacjonalizm pozwala mu spojrzeć w lustro z samozadowoleniem. A co z drugim problemem? Czy Orban nie dostrzega potencjalnego zagrożenia w postaci wpadnięcia jego kraju w strefę rosyjskich wpływów? Tego do końca nie wiemy, być może – jak niejeden komentator w Europie zachodniej – rzeczywiście uważa taki scenariusz za nonsens. Być może zaś wizja realizacji nowego projektu wschodnioeuropejskiego, bez liberalnej demokracji, za to z konserwatyzmem obyczajowym i kulturą „silnego człowieka” u władzy, jaką Kreml chciałby forsować wraz ze swoimi dobrze opłacanymi partnerami na europejskiej skrajnej prawicy na gruzach rozpadu UE, po prostu premierowi Węgier odpowiada z przyczyn ideowych. A nawet jeśli nie do końca, to nie odstręcza ona go na tyle, aby rezygnować z fruktów np. nowej umowy gazowej.
Podsumowując, cieszę się, że w 2015 roku jestem Polakiem, nie Węgrem. Cieszę się dlatego, że postawa decydującej o kierunku państwa części polskiej klasy politycznej w tej kluczowej kwestii jest bliższa moim oczekiwaniom i mojej wrażliwości. Zapłacimy za gaz więcej (już za niego płacimy tyle, jak mało kto inny), ale spojrzymy w lustro bez problemu. Na miarę swoich skromnych możliwości, Polska zachowuje się przyzwoicie. Szkoda tylko, że nie świeci przykładem na obszarze państw (byłej już chyba) Grupy Wyszehradzkiej.