Wyborczy rollercoster katapultował lidera centrolewicy, byłego wiceprezydenta Joe Bidena, z powrotem na miejsce lidera wyścigu, ale tym razem z nową energią, zdecydowanie wyższym poparciem wśród wyborców i otwartym błogosławieństwem partyjnych elit.
W ciągu miesiąca w prawyborach Partii Demokratycznej nie zmieniło się nic. A raczej zmieniło się wszystko, i to kilka razy, by wrócić do punktu wyjścia. Wyborczy rollercoster katapultował lidera centrolewicy, byłego wiceprezydenta Joe Bidena, z powrotem na miejsce lidera wyścigu, ale tym razem z nową energią, zdecydowanie wyższym poparciem wśród wyborców i otwartym błogosławieństwem partyjnych elit. Inni kandydaci poglądach jedno po drugim zwinęli swoje kampanie, a sześcioro z nich – miliarder Mike Bloomberg, senatorowie Kolobuchar, Booker i Harris, polityczne objawienie wyścigu Pete Buttigieg, i polityczna klapa wyścigu Beto O’Rourke – otwarcie poparło jego kandydaturę. Radykalne skrzydło partii reprezentowane przez senatorów Berniego Sandersa i Elizabeth Warren nie zdołało ani zjednoczyć się w porę, ani zmienić niekorzystnego do siebie w stosunku 3 do 2 rozkładu głosów. Najbardziej niesamowita jest jednak szybkość, z jaką Biden dokonał swojego wielkiego powrotu. Najlepiej odda ją metafora starcia bokserskiego (dziwnego, bo toczonego w 7 osób). W ciągu niespełna tygodnia wiceprezydent, liczony już przez speców od politycznych predykcji, dających mu nie więcej jak 8% szans na wygraną, zwiększył te szanse do 80%, wyprowadzając serię niesamowitych ciosów, eliminując rywali z wyścigu w tempie jednej osoby dziennie, prawie zupełnie absorbując ich elektoraty i ustawiając głównego przeciwnika w narożniku. Nie jest to jeszcze nokaut, ale Biden wyraźnie prowadzi na punkty, a jego ostatni konkurent mocno chwieje się na nogach i raz po razie opuszcza gardę.
Meandry Prawyborów
Lecz opowiedzmy rzecz od początku (tych z Państwa, których interesuje raczej przyszłość niż przeszłość tego wyścigu, proszę o przeskoczenie następnych trzech sekcji). Dawno, dawno temu, w początkach stycznia 2020, na mroźnych, preriowych pustkowiach stanu Iowa odbył się pierwszy sejmik wyborczy Partii Demokratycznej. W przeddzień tego sejmiku średnia sondaży ogólnokrajowych wskazywała socjaldemokratę Bidena i socjalistę Sandersa jako liderów wyścigu, jakkolwiek pozostawanie w nim aż ośmiorga realnie liczących się kandydatów rozpraszało poparcie i nawet Biden, powszechnie rozpoznawalny były wiceprezydent, nie był w stanie przebić pułapu 30%. Biden i Sanders wydawali się jednak naturalnymi liderami każdego z partyjnych skrzydeł, predestynowanymi, by rozegrać oparty na ideologii rewanż za prawybory 2016 roku (Sanders przegrał je z Hillary Clinton wyraźnie, ale po niespodziewanie długiej walce).
Seria wstępnych głosowań w czterech małych stanach miała zdaniem komentatorów posłużyć jako probierz możliwości kandydatów i uświadomić mniejszym graczom, że w walce z tytanami nie mają szans. Alternatywnie, miała wykazać słabość Wielkiej Dwójki i umożliwić komuś innemu przejęcie sztandaru partyjnej frakcji.
Tak się jednak nie stało, a partyjne centrum, zamiast jednoczyć się, szło w coraz gorszą rozsypkę z każdym nowym głosowaniem. W Iowa i New Hampshire – stanach pełnych białych, idiosynkratycznych wyborców – Sanders był na swoim boisku, i nikt nie oczekiwał od Bidena zwycięstwa. Ale kiedy wiceprezydent finiszował kolejno jako czwarty i piąty, nie tylko za Sandersem, ale też za konkurentami do roli lidera centrum, tak wyborcy jak i sponsorzy zaczęli poszukiwać alternatywy. Nie znaleźli jej jednak ani w osobach senator Klobuchar i burmistrza Buttigiega, wyraźnie niezdolnych do rywalizacji poza własnym regionem, ani w osobie Michael’a Bloomberga, multimiliardera, twórcy medialnego imperium i byłego burmistrza Nowego Jorku. Ten ostatni nie zdążył zarejestrować swojej kandydatury w pierwszych głosujących stanach, a w debatach telewizyjnych popełniał szkolne błędy i nie był w stanie odpowiadać nawet na wyjątkowo przewidywalną krytykę swojej przeszłości jako Republikanina, pracodawcy czy burmistrza-szefa nowojorskiej policji. Zdezorganizowane centrum patrzyło więc w panice na to jak Sanders wygrywa pierwsze „prawdziwe” głosowanie wśród naprawdę zróżnicowanych etnicznie i realnie odzwierciedlających elektorat Demokratów wyborców Nevady – i to wygrywa je zbierając blisko połowę głosów. Socjalista wystrzelił w sondażach, a komputerowe modele predykcyjne autorstwa najbardziej wykwalifikowanych analityków zaczęły pokazywać, że ma on 50% szans na bezpośrednią wygraną w prawyborach, i 80% szans na wejście na konwencję wyborczą Demokratów z największą liczbą, ale nie wymaganą połową, stanowych delegatów (podobnie jak w wyborach generalnych, głosy wyborców z poszczególnych Stanów są przeliczane na konwencyjnych elektorów na skomplikowane sposoby). Widmo fatalnej wizerunkowo i grożącej rozłamem partii „konwencji na ostre” – contested convention – zaświeciło Demokratom w oczy, a sam Sanders zaczął się domagać, by jego kontrkandydaci obiecali nominację kandydatowi z najwyższym wynikiem, nie ważne, czy zdoła on(a) osiągnąć większość, czy nie.
Na drodze Sandersa do nominacji został tylko coraz bardziej opuszczony przez sojuszników Biden i jego ostatni bastion w zamieszkanej w połowie przez czarnych Amerykanów Południowej Karolinie. Jeszcze miesiąc wcześniej sondaże w tym stanie dawały wiceprezydentowi 40%, ale poparcie spadło do 20, był w zasięgu Sandersa. Gdyby Biden nie wygrał w Południowej Karolinie, byłby skończony ze skutkiem natychmiastowym. Ale żeby ożywić swoją kampanię, a nie jedynie odsunąć jej koniec, musiał wygrać równie miażdżąco, co Sanders w Nevadzie. Jeszcze na kilka dni przed głosowaniem nic nie wskazywało na taki scenariusz. A potem ruszyła lawina.
Cudowna Jedność Centrum
Zaczęło się niewinnie, od beznadziejnego występu burmistrza Bloomberga w debacie i kilku niezłych sondaży, które pokazywały, że przynajmniej w Południowej Karolinie Biden utrzyma pozycję lidera. Media zaczęły spekulować, ze będzie to punkt zwrotny. Wiceprezydenta oficjalnie poparł kongresman Jim Clyburn, niezwykle wpływowy lider czarnej społeczności tego stanu. Godna odpowiedź na Nevadę zaczęła się wydawać coraz bardziej prawdopodobna, ale finalny rezultat przekroczył wszystkie oczekiwania. Zdobywając aż 48% głosów, Biden znalazł się na ustach wszystkich i to tuż przed Super Wtorkiem, najważniejszą fazą prawyborów, kiedy to 14 stanów głosowało jednego dnia. Wiceprezydent uzyskał w optymalnym dla siebie momencie dwie rzeczy, które w amerykańskich wyścigach wyborczych mają niemal mityczny status: „pęd” (momentum), czyli udzielające się wyborcom poczucie bycia na fali i samonapędzającego się sukcesu, i świetną comeback story.
Kiedy dodatkowo sondaże pokazały, że wynik w Karolinie nie był przypadkiem, ale elementem większego trendu rozciągającego się na całą amerykańską mapę polityczną, centrowa konkurencja Bidena nagle straciła rację bytu. Senator Klobuchar i burmistrz Buttigieg nie mogli już liczyć na zwycięstwo w wyścigu, a pozostając w nim, sabotowaliby kandydata własnej formacji. Według sondaży partyjne centrum dominowało radykalną lewicę w proporcji 3 do 2, osiągnięcie jedności na czas gwarantowało mu więc sukces.
W kuluarach mówi się, że Klobuchar o zaakceptowanie politycznej rzeczywistości poprosił były przewodniczący Senatu Harry Reid, a Buttigiega – sam Barack Obama. Oboje w ciągu jednego dnia nie tylko wycofali się z wyścigu, ale też wystąpili z Bidenem na jednym wiecu w kluczowym Texasie, prosząc swoich wyborców o przekazanie mu głosów w Super Wtorek. I – co wcale nie było pewne – ich wyborcy posłuchali. Na analogiczne zjednoczenie lewego skrzydła Sanders nie mógł liczyć – bliska mu ideologicznie Elizabeth Warren potraktowała Super Wtorek jako swój własny mecz ostatniej szansy, licząc na zwycięstwo w rodzinnym Massachusetts.
Super „Super Wtorek”
Biden wygrał w Massachusetts, na jej własnym boisku. Wygrał w Maine, kolejnym białym stanie Nowej Anglii, i, dzięki poparciu Klobuchar, w podobnej demograficznie Minnesocie. We wszystkich trzech stanach tydzień wcześniej dawano mu jeden procent na wygraną. Wygrał w ogromnym, częściowo latynoskim Teksasie. Wygrał w zamieszkałej przez waszyngtońskie elity Virginii. A na Południu, w swoich twierdzach, bił rekordy, prześcigając predykcje sondaży o kilkanaście procent. Im później oddano głosy (Amerykanie mogą głosować pocztą na wiele dni przed dniem wyborów), tym wyższa była jego przewaga. Przegrał tylko (niżej niż zakładano) w Kalifornii, Kolorado i Utah. Czterdziestoletnia historia prawyborów nie zna porównywalnie wielkiego zaskoczenia w Super Wtorek, przypominającego chyba tylko szok zwycięstwa Trumpa nad Clinton.
Seria zwycięstw nie zakończyła jednak zwycięskiej passy Bidena. O środowym poranku z wyścigu zrezygnował i poparł go, także obietnicą ogromnych funduszy, burmistrz Bloomberg. Dzień później przyszła rezygnacja Elizabeth Warren, która wbrew oczekiwaniom nie poparła ideologicznie bliskiego Sandersa. Pole prawyborczej walki pustoszało w tempie tak szybkim, że sondażownie przez kilka dni nie nadążały z przedstawianiem respondentom aktualnej listy kandydatów. Mimo to Biden prowadził zdecydowanie w każdym stanowym i ogólnokrajowym badaniu. Najnowsze sondaże, przedstawiające wyborcom już aktualny wybór Biden-Sanders, potwierdzają kilkunastopunktową przewagę tego pierwszego. Prowadzi on też we wszystkich sondażach stanowych, w niektórych z niesamowitą wprost przewagą trzydziestu czy nawet pięćdziesięciu punktów procentowych.
Efekty tego widać w najświeższym starciu obu kandydatów. Z sześciu stanów, które głosowały we wtorek 10 marca, Biden z dużą przewagą wygrał w czterech, w tym w kluczowym stanie Michigan (głosy w dwóch pozostałych, twierdzach Sandersa, nie zostały w momencie złożenia do druku policzone, a zanosi się na nieznaczna wygraną jednej ze stron). Cztery lata wcześniej Sanders zdołał pokonać Clinton w Michigan – zdecydowana porażka tym razem pokazała, ze to zupełnie inny wyścig, inne czasy, i inny przeciwnik.
Dlaczego Biden?
Czemu zarówno elity partyjne, jak i zwykli wyborcy, postawili na kandydaturę Bidena? Skąd jego nieproporcjonalnie duża popularność wśród Afro-Amerykanów? Na czym polega różnica między nim i poprzednią kandydatką centrolewicy, Hillary Clinton?
Po pierwsze, powszechnie uważa się, ze to właśnie Biden ma największe szanse wygrać z Trumpem. Zdolność do wygranej w wyborach ogólnokrajowych jest najczęściej wymienianą przez wyborców pożądaną cechą kandydata. Demokraci uważają odsunięcie Republikanów, a w szczególności ich bezwzględnego, zepsutego i skandalicznie niekompetentnego lidera, od władzy za w tym momencie ważniejsze niż przeprowadzanie głębokich reform społecznych. Nie czas tworzyć nowe instytucje czy programy socjalne, zdaje się mówi zwykły lewicowy wyborca, kiedy całość istniejących a drogich lewicy rozwiązań jest systematycznie demontowana przez konkurencyjną partię. Od prawa do aborcji, przez reformy systemu zdrowia z czasów Obamy, po rządy prawa czy neutralność sądów i wojska – gra toczy się o zbyt wysokie stawki, by ryzykować przegraną w wyborach zgłaszaniem postulatów zbyt radykalnych na gust wyborców centrum.
Argument ten artykułują najgłośniej trzy zupełnie różne grupy: Afroamerykanie, podmiejska klasa średnia i szeregowi kongresmani Demokratów. Ci pierwsi, najbardziej narażeni na skutki Republikańskiego demontażu państwa, mają najmniejszą ochotę na wyborcze eksperymenty. Podmiejscy średniacy nie palą się za to do socjalizmu, ale na socjaldemokratę zagłosują, jeśli alternatywą ma być Trump – pokazali to w wyborach kongresowych 2018 roku, odbierając Republikanom władzę w niższej izbie. Genezę tego sukcesu rozumieją Demokratyczni politycy średniego szczebla, obawiający się, że otwierający wyborczą listę radykał oznaczać będzie katastrofę w ich świeżo zdobytych okręgach wyborczych.
Wszystkie te grupy – a także wielu innych Demokratów i Amerykanów – łączy nostalgia za czasami rządów Obamy, które szczególnie w porównaniu z zachowaniem następcy pamiętane są jako czas rzadkiej przyzwoitości, klasy i złotej amerykańskie normalności. Były wiceprezydent reprezentuje tę epokę jak nikt inny, a wyborcy, którzy, gdyby mogli, wynieśliby Obamę na trzecia kadencję, patrzą na niego z instynktowna sympatią.
Biden podoba się też białej klasie robotniczej, wyborcom ekonomicznie lewicowym, ale społecznie raczej konserwatywnym. To exodus białych mężczyzn bez studiów dał Trumpowi zwycięstwo w kluczowych stanach. Zresztą nie chodzi tylko o nich. Z lekka konserwatywni, małomiasteczkowi czy starsi Demokraci to duży segment wyborców tej partii. Im nie przeszkadza, że Biden to facet trochę z innej epoki. To, co dla innych jest staromodne, dla nich jest swojskie; to, co dla innych jest nieobyczajnym przekroczeniem granic przestrzeni osobistej, to dla nich zwykłe ludzkie ciepło. Biden jest dla tej grupy kandydatem takim jak oni, właśnie z powodu swoich drobnych, ludzkich wad, meandrujących anegdot, śmiesznych i czy nieprzewidywalnych zachowań.
Biden to jednak nie tylko trzecia kadencja Obamy i opcja bez zbędnego ryzyka. To także polityk, który mimo ogromnych osobistych tragedii – śmierć pierwszej zony, śmierć dorosłego syna – patrzy w przyszłość z optymizmem i uśmiecha się częściej, niż marszczy z oburzenia. Ten właśnie wymiar, często pomijany przez analityków, jest moim zdaniem kluczowy dla wizerunku tego kandydata. Biden potrafi okazać współczucie i solidarność z ofiarami systemowego wykluczenia czy osobistej tragedii – zdarzało mu się podawać prywatny numer wyborcom, którzy tak jak on mieli za sobą doświadczenie żałoby – ale nie prezentuje też wizji obecnej Ameryki jako kraju, który jest miejscem samych tylko krzywd i wykluczeń. Biden jest z Ameryki dumny, jest też dumny z osiągnięć swojej partii. Mówi o tym, co można zmienić, ale też o tym, co zmienić się udało. Tym samym znajduje złoty środek miedzy niezdolnym do wstydu czy przyznania się do błędu Trumpem a patologicznie skłonną do samobiczowania radykalną lewicą.
Zarówno siła wśród wyborców czarnych czy gorzej wykształconych, jak i wizerunek ludzkiego równiachy odróżniają Bidena od Hillary Clinton (pomaga tu fakt, że Bidena nie ciągano przez dwadzieścia lat po komisjach śledczych badających wyssane z palca afery). Kontrast ten, choć politycznie znaczący, blednie jednak wobec kontrastu miedzy Bidenem i Sandersem. Biden władzę sprawował, Sanders krytykował ją z oddalenia; Biden był autorem międzypartyjnych kompromisów, podczas gdy Sanders zajmował się głównie przesuwaniem własnej partii w lewo. Biden był jednym z głównych współpracowników Obamy, Sanders rozważał rzucenie mu wewnątrzpartyjnej rękawicy w prawyborach 2012 roku. Biden był w stanie w ciągu dwóch tygodni zorganizować sobie na różne sposoby poparcie siedmiorga byłych prawyborczych rywali; Sanders nie był w stanie wygrać poparcia ideologicznie bliskiej Elizabeth Warren, a jego internetowi fani rozpętali przeciw niej kampanię nienawiści, popularyzując emoji żmii, mające ich zdaniem symbolizować „zdradę” tej kandydatki. Biden obiecał żelaznemu elektoratowi szereg średniej wielkości reform i znaczące poszerzenie wydatków na ochronę zdrowia czy zieloną energetykę; Sanders obiecał zwiększenie budżetu państwa z czterdziestu do sześćdziesięciu procent PKB i reformy o zakresie znacznie przekraczającym słynny Nowy Ład Roosevelta. Nie podał jednak dokładnych źródeł finansowania tych planów, przyznając jedynie, ze znaczące podwyżki podatków dla klasy średniej będą nieuniknione.
Wspólną obietnicą obu kandydatów jest natomiast pokonanie Trumpa w listopadzie. Kreślą jednak zupełnie inne drogi do tego celu. Droga Bidena wiedzie przez rozbudzenie entuzjazmu wśród wyborców czarnych, podmiejskich i białych bez studiów. Sandersa – wśród Latynosów, wyborców najbiedniejszych i bardzo młodych. Biden chciał przyciągnąć wszystkich, którzy w ciągu ostatnich dziesięciu lat kiedykolwiek zagłosowali na Demokratów – i przyciągnąć ich naraz. Sanders twierdził, że zdoła przyciągnąć pod sztandar partii wykluczonych ekonomicznie wyborców, którzy wcześniej nie głosowali a których do głosowania zachęcić mogą jedynie prawdziwe radykalne postulaty. Dotychczasowe wyniki prawyborów wskazują, że Biden jest silny w grupach, których poparcie przewidywał. Sanders natomiast zawiódł się, co sam przyznaje, na frekwencji wśród młodych, która miała być jego głównym atutem. Autentyczna sympatia wyborców latynoskich nie zdołała tego zrekompensować.
Już po prawyborach?
Tak i nie. Na ten moment – 11 marca – zagłosowała dopiero połowa stanów i teoretycznie wszystko może się zdarzyć. W praktyce Biden prowadzi w sondażach z przewagą 20 punktów procentowych, ogromna większość elit partyjnych udziela mu swojego poparcia, a stany, które miały dać Sandersowi zwycięstwo już głosowały, z marnym dla niego skutkiem. Narracja mediów jest dla Sandersa nieubłagana, i trudno wyobrazić sobie okoliczności, w których mógłby wciąż wygrać. Na dodatek kolejne ogromne stany, takie jak Floryda i Ohio, głosują już 17 marca, dając Sandersowi zaledwie tydzień na odwrócenie fatalnych dla niego trendów. Państwo, czytając ten artykuł, będą już wiedzieć czy polityk ten zdecydował wycofać się z wyścigu w imię partyjnej jedności, czy też postanowił stoczyć ostatnią, rozpaczliwą bitwę w debacie jeden-na-jeden 15 marca. Trudno jednak zakładać, że jedna debata przekona jedną trzecią elektoratu do zmiany stron dobrze znanego sporu w ciągu zaledwie dwóch dni, szczególnie że część wyborców zagłosuje pocztą już przed debatą.
Bez przesady można stwierdzić, ze w tym momencie kampanii Bidena bardziej niż socjalistyczny konkurent zagraża epidemia koronawirusa. Obaj kandydaci odwołali z jej powodu wiece wyborcze; debata odbędzie się bez publiczności. Obaj są też w wieku (77 i 78 lat) w którym zarażenie się wirusem jest dla nich śmiertelnie niebezpieczne. Wydarzenia związane z kampanią, a być może nawet kolejne prawybory stanowe, mogą w tej sytuacji zostać odroczone, odraczając tym samym wiszący nad Sandersem koniec. Fakt, że zawieszenie wszelkiej działalności politycznej na najbliższe miesiące wydaje się być jego największą nadzieją, ilustruje gwałtowność najbardziej niesamowitego zwrotu akcji w historii amerykańskich prawyborów.
A Centrolew ryczy, zwycięski.