„Są rzeczy, których nie można kupić za pieniądze – rozpoczyna jedną ze swoich książek Michael Sandel, praktycznie na tym samym oddechu dodając – Choć w obecnych czasach jest ich już niewiele”. Następie wylicza, co i za ile można kupić… Próżno jednak w jego wskazaniach szukać ekstrawagancji z gatunku torebka od Chanel czy buty od Prady. Ba, nie znajdziemy tam również codziennych zakupów, jakie standardowo wrzucamy do sklepowego koszyka, co jakiś czas przeliczanego przez polityków (żeby powiedzieć: „Jak drogo!” lub „Patrzcie jakie to tanie!”) czy też comiesięcznie podsumowanego przez rozmaite portale finansowe. Pytanie na co nas stać padnie nieco później, a może nawet w innym kontekście. Póki co lista Sandela może zaskakiwać, gdyż obejmuje różnorakie przywileje/korzyści, stawiające jednych ponad drugimi. I tak – standard zaoceaniczy, rozliczany w dolarach – 82 dolary kosztuje cela więzienna o podwyższonym standardzie, 8 dolarów należy zapłacić za przywilej jeżdżenia znacznie luźniejszym pasem drogowym, donoszenie ciąży przez indyjską matkę zastępczą (na rok 2012) to, bagatela, 6250 dolarów etc. Jasne, w Europie płacimy wszak za prawo do emisji tony metrycznej dwutlenku węgla do atmosfery, tworząc rynek praw do zanieczyszczania środowiska… Czego zatem nie można kupić? „Logika kupna i sprzedaży – powiada dalej Sandel – nie odnosi się już do dóbr materialnych, ale stopniowo zaczyna rządzić całym naszym życiem”. Pytanie, jakie można echem powtórzyć za filozofem, jest naprawdę proste: „Czy chcemy tak żyć?”.
Odpowiedź coraz częściej brzmi: „Nie”. Jest to zarówno „nie” jednostkowe, jak i „nie” powtarzane przez kolejne i kolejne ruchy społeczne czy polityczne; „nie”, którego przesłaniem jest globalne: „Zwolnij!” W tle nie tylko nierówności, ale również „psucie wartości”, które coraz częściej wybijają się na pierwszy plan. Przerobiliśmy opowieść o antropocenie, o odpowiedzialności człowieka za różne wymiary zła (tak, to ekologiczne też), dobrnęliśmy do kolejnych kryzysów (covid, wojna), dostaliśmy po głowie… Otrzeźwiło nas? Wszelkie slow i fair wkradły się w nasze życie mniej czy bardziej postrzeżenie, a pośpiech i tak został. Bo w każdym „więcej” podkręcamy tempo machiny współczesnego świata. Podkręcamy też nasze wymagania… Te z kolei łatwo stają się pożywką dla rządzących/chcących uzyskać lub utrzymać władzę. Owi „chciwi na władzę” doskonale radzą sobie z każdą formą rozdawnictwa, powalającą im już nie tylko na łatanie dziur w domowych budżetach, zaspokajanie socjalnych potrzeb, ale z czasem i prześciganie się w wymyślaniu przeróżnych (często szkodliwych) bzdur z kategorii kolejnego „plus” bądź rozdawniczego „daj”, gdy ktoś jeszcze „oczekuje” lub jeszcze mu „się należy”. Ta „doskonałość” – podobnie jak polityczne kłamstwo – ma jednak bardzo krótkie nogi i szybko odbija się czkawką, tak jednym, jak i drugim. Znamy to przecież doskonale, a polskie podwórko może służyć za reprezentatywny przykład z cyklu „Nie róbcie tego w domu”. Tu jednak – o, mądrości Seneki! – sprawdza się stara prawda, iż „za późno oszczędzać, gdy widać dno. Przecież na dnie zostaje resztka nie tylko bardzo nieznaczna, ale i najgorsza”… Szczęśliwie zegar tyka i wyborcza weryfikacja coraz bliżej.
Pytanie, czy owo po wielokroć odsądzane od czci i wiary „więcej” zawsze musi nieść ze sobą negatywne konotacje. I nie idzie wcale o to, że „dla chciwych mało całego świata” (znów Seneka), bo nie stawiamy znaku równości pomiędzy nim a chciwością. „Więcej” to nie tylko „nienasycone pragnienie kolejnych chwil” (chociaż, czemu nie) czy posunięty do granic obłędu konsumpcjonizm. „Więcej” to niekoniecznie prosty stan posiadania, ale cel rozwoju osobistego, przełożenia dążeń na konkrety, marzeń na plany. To wyjście poza kategorię bezsilności, z mocnym postanowieniem, że nie tylko „dam sobie radę”, ale że szczęście (jakkolwiek je sobie definiujemy) jest w zasięgu ręki. „Więcej” to także umiejętność przesunięcia akcentów i rozpoznania ceny, jaką jestem w stanie za nie zapłacić.
Gdy myślę/mówię: „Chcę więcej” (a chcę!), to na każdym kroku, konsekwentnie dążę do realizacji tego chcenia. Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo. Że manna spłynie z nieba. Nikt nie obiecywał, że „ten telefon” w końcu zadzwoni, że „ten tekst” trafi we właściwe miejsce, że „ta podróż” wreszcie się uda, że… robiący trzy kroki w naszą stronę nagle nie cofnie się o… dwa i pół. Każde „chcę więcej” oznacza pracę, cierpliwość, wytrwałość, ale i zaufanie – do siebie, do Drugiego, do procesu. Zaufanie, że warto przejść do miejsca, gdzie bez lęku powiemy naszemu chceniu; „Tak!”.
