Jeden – tyle naliczyłem konkretów w długim, bo trzygodzinnym wystąpieniu ministra Zbigniewa Raua przedstawiającym cele polskiej polityki zagranicznej. Pokazało ono jak na dłoni to, co wiemy od dawna. Po pierwsze, całkowite podporządkowanie polityki zagranicznej polityce wewnętrznej i fobiom obozu władzy. A po drugie – dramatyczny spadek znaczenia tak ministerstwa, jak i ministra.
Tym jedynym konkretem była zapowiedź starań o wypowiedzenie Aktu Stanowiącego NATO-Rosja z 1997 roku, to jest porozumienia ograniczającego rodzaje sił bojowych, jakie Sojusz mógł rozmieścić na terytorium nowych krajów członkowskich. Postulat tyleż słuszny, co niespecjalnie istotny, bowiem po rosyjskiej agresji na Ukrainę nie ma już powrotu do dawnych relacji z Moskwą, czego najlepszym dowodem jest szybkie przyjęcie do NATO Finlandii, a wkrótce – miejmy nadzieję – także Szwecji.
Poza tym nawet ten postulat był przykładem typowego dla tego rządu „chcemyabizmu” – Rau nie podał żadnych konkretnych działań, jakie polskie władze podejmują na rzecz realizacji tego celu, a jedynie zadeklarował, że chciałby, aby tak się stało.
Resztę tego dość nużącego spektaklu można sprowadzić do próby wmówienia słuchaczom, że polityka zagraniczna PiS zaczęła się dopiero w lutym 2022 roku, w czasie rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Rau musiał oczywiście przywołać wypowiedziane w Gruzji w 2008 roku słowa Lecha Kaczyńskiego o zagrożeniu, jakie stanowi Rosja, ale nie dowiedzieliśmy się, co takiego zrobiło PiS przez lata swoich rządów, by to zagrożenie oddalić i by przekonać inne państwa do swojej argumentacji.
Minister mówił również o fundamentalnym znaczeniu sojuszu polsko-amerykańskiego i dziękował prezydentowi Bidenowi za jego zaangażowanie na rzecz Ukrainy. Ale zapomniał wspomnieć, że jego partyjni koledzy w wyborach w 2020 roku otwarcie popierali Donalda Trumpa. Wszak lider obozu, Jarosław Kaczyński, paradował w czerwonej czapeczce z trumpowym hasłem „Make America Great Again”, prezydent Duda ociągał się z uznaniem wyników wyborów, a szef partyjnych mediów straszył „pochodem lewicowej rewolty” na wypadek zwycięstwa Bidena.
Intelektualne zaplecze tego rządu – czyli poseł Janusz Kowalski – chce odznaczenia Trumpa Krzyżem Wielkim Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej. Tego samego Trumpa, który słowa Putina przedkładał nad doniesienia własnego wywiadu i który atak na Ukrainę nazywał genialnym posunięciem. Do dziś były prezydent USA nie kryje podziwu dla rosyjskiego dyktatora, a jednocześnie przekonuje, że pomoc Ukrainie nie leży w interesie USA.
Tymczasem Rau nazywa Stany Zjednoczone mocarstwem „de facto europejskim” i twierdzi, że rosyjska agresja potwierdziła pogląd, zgodnie z którym bez aktywnego zaangażowania USA w Europie wolność narodów europejskich byłaby zagrożona. Cieszy mnie zmiana zdania ministra Raua, bo nawrócenie na zdrowy rozsądek zawsze cieszyć powinno. Ale żeby zrozumieć własne błędy, trzeba się do nich przyznać, a nie udawać, że pierwszych czterech lat polityki zagranicznej PiS nigdy nie było.
Sojusz z USA ma dla Polski fundamentalne znaczenie, ale jednocześnie wiemy, że zainteresowanie Amerykanów przesuwa się w region Azji Wschodniej ze względu na coraz trudniejsze relacje z Chinami. Z tego powodu Polska powinna dążyć do wzmocnienia potencjału obronnego również poprzez współpracę z partnerami europejskimi. Ale i na tym polu Zbigniew Rau nie miał do powiedzenia nic ciekawego.
Przekonywał, że Polska jest liderem Europy Środkowej – zdaniem ministra rozciągającej się od Finlandii po Grecję – i że to dzięki Polsce państwa regionu tak hojnie wspierają Ukrainę. Myślę, że 10-milionowe Czechy, które w swoim czasie przyjęły pół miliona ukraińskich uchodźców, Estonia przeznaczająca na pomoc wojskową dla Ukrainy 1 proc. swojego PKB czy nawet wstępująca do NATO Finlandia byłyby zaskoczone na wieść, że to wszystko dzięki politykom Zjednoczonej Prawicy.
Każdy może usiąść przed mapą, wykreślać z niej najrozmaitsze kombinacje państw, wymyślać dla nich chwytliwe nazwy i przekonywać, że oto stworzył nowe sojusze będące przeciwwagą dla starych. Ale takie zaklęcia nie mają zwykle przełożenia na rzeczywistość. Lepiej odbudować te formaty współpracy, które faktycznie mogą przynieść Polsce korzyści. A tu minister nie miał wiele do powiedzenia.
I zamiast informować, gubił się w gąszczu chybionych historycznych analogii. W polityce wobec państw silniejszych i potężniejszych, mówił: „Polska zawsze powinna stawać po stronie państw mniejszych i historycznie boleśnie doświadczonych”. Po czym dodawał, że należy „sceptycznie podchodzić do ofert uczestnictwa w konstelacjach politycznych, w których rola Polski miałaby się sprowadzać do reprezentowania w regionie interesów i politycznych koncepcji państw z tradycjami dominacji”. Co to u licha znaczy?
Ministrowi Rauowi przypominam, że Wielka Brytania dominowała kiedyś nad ¼ świata w ramach imperium, nad którym słońce nigdy nie zachodziło. Francja miała potężne posiadłości w Afryce Północnej i Azji Południowo-Wschodniej. Nawet Stany Zjednoczone podbijały terytoria daleko poza swoimi granicami.
Czy to oznacza, że nie będziemy z tymi krajami współpracować ze względu na ich tradycje „dominacji”? Chyba nie, bowiem później minister przekonywał, że specjalne relacje łączą nas z mocarstwami nuklearnymi mającymi „szczególną odpowiedzialność” za utrzymanie pokoju na świecie. I obok Stanów Zjednoczonych wymieniał właśnie Wielką Brytanie i Francję.
Nie obyło się oczywiście bez wypominania błędów niemieckiej polityki wobec Rosji. Można i należy krytykować błędy Berlina. Ale trzeba też sobie zadać pytanie, czemu ma służyć ta krytyka, poza nabijaniem punktów na germanofobii Jarosława Kaczyńskiego. Jeśli faktycznie chcemy zmienić czyjeś zachowanie, to elementarna psychologia mówi, że obok krytyki należy wskazać drogę wyjścia. Tymczasem Polska PiS nie ma Niemcom nic do zaoferowania poza reprymendami.
A przecież jedną z takich propozycji mógłby być postulat znacznego zwiększenia Europejskiego Funduszu Obronnego, z którego potem korzystałyby przede wszystkim państwa graniczne UE, w tym Polska. Minister Rau chwalił się zwiększonymi wydatkami na zbrojenia.
A ja pytam, dlaczego te ogromne koszty mamy ponosić sami, kiedy polskie wojsko można by modernizować przynajmniej częściowo za pieniądze państw, które mają szczęście leżeć dalej od źródeł zagrożenia? Do tego jednak potrzebna jest silniejsza i bliżej współpracująca ze sobą Unia Europejska. Ale tej minister też się obawia i zarzuca UE chęć ograniczania polskiej tożsamości oraz zahamowania naszego rozwoju. Cieszę się, że w odróżnieniu od swoich partyjnych kolegów, pan minister nie porównał członkostwa w UE do nazistowskiej lub sowieckiej okupacji. To duży krok naprzód.
Kolejnym byłoby przyznanie w końcu, że nikt nie dybie na polską tożsamość, że członkostwo w UE wspiera nasz rozwój, a Unia próbuje bronić polskiej demokracji wobec autorytarnych zakusów rządu PiS. Potem już tylko krok do wniosku najważniejszego: najlepsze, co rząd mógłby zrobić tak dla rozwoju polskiej gospodarki, jak i dla wzmocnienia naszego wsparcia dla Ukrainy to wygasić głupie i bezcelowe wojenki z Brukselą, przestrzegać Konstytucji, traktatów i zobowiązań.
W tej kwestii – podobnie jak w wielu innych – minister Rau nie ma jednak żadnej mocy sprawczej, ponieważ decyzje zapadają gdzieś indziej. Może jedynie „chcieć aby”…
Źródło zdjęcia: Wikipedia