Kiedy w niedawnym artykule w „Gazecie Wyborczej” przytaczałem prognozy, wedle których do 2030 roku może być w Chinach nawet ćwierć miliarda chrześcijan, nie sądziłem, że statystyka tak szybko przełoży się na moje życie.
Jeszcze w zeszłym semestrze prowadząc zajęcia z kultury zachodniej na jednym z chińskich uniwersytetów spotykałem w każdej trzydziesto- lub czterdziestoosobowej klasie najwyżej kilka osób wyrażających chrześcijaństwem zainteresowanie i maksimum po jednej wyznania chrześcijańskiego. W obecnym semestrze czytając prace studentów na temat „Rola religii na Zachodzie w XXI wieku”, przecierałem oczy ze zdumienia – samych chrześcijan było już kilkoro, a ponad 40 proc. wszystkich studentów o chrześcijaństwie wypowiadało się w samych superlatywach.
Nie wiem, co stało się akurat z obecnym rocznikiem, że tak drastycznie odbiega od poprzednich. Od lat pracuję w chińskim szkolnictwie wyższym ucząc młode pokolenia Chińczyków języka angielskiego i kultury zachodniej, a od nich samych ucząc się o współczesnych Chinach. Wierni i wierze sprzyjający zawsze byli tu w zdecydowanej mniejszości. Teraz prognozy wieszczące, że Chiny staną się wkrótce największym narodem chrześcijańskim świata przestają wydawać mi się wzięte z sufitu.
Od ziemi obiecanej do personae non grata
Chiny od wieków są dla misjonarzy ziemią obiecaną. Jezuici przedstawiali chińską obrzędowość i duchowość (przejawiającą się kultem przodków, rytuałami konfucjańskimi, popularnością buddyzmu i niezliczoną mnogością bóstw lokalnych) jako praktyki w istocie wspólnotowe i polityczne, nie religijne.
Z kolei dominikanie twierdzili, że Chińczycy to bałwochwalcy. Ateiści czy poganie, tak czy owak trzeba ich nawrócić, dowodzili misjonarze. I nawracali, aż do nastania Chińskiej Republiki Ludowej, kiedy to chcący sprawować niepodzielnie rząd dusz Mao wyrzucił ich z kraju.
Dziś zgromadzenia religijne są nadal bacznie obserwowane przez władze, a wielu obcokrajowców ma w umowach o pracę klauzule zakazujące propagowania wiary. Nie peszy to jednak wcale np. niektórych „nauczycieli angielskiego”, którzy pod pozorem działalności na niwie edukacji przybywają tu po to, by kontynuować kolonizacyjne dzieło niegdysiejszych misjonarzy.
Mcdonaldyzacja ducha
Bo czymże jest szerzenie chrześcijaństwa w Chinach, jak nie formą kolonializmu? Oczywiście skrojonego zgodnie z nowoczesnymi szablonami. Cudzoziemcy narzucają się tubylcom ze swoimi wartościami, niczym McDonald’s i KFC z fast foodem, wabiąc ich dostosowanymi do lokalnej specyfiki zachętami i żerując na prostych instynktach, by zwiększyć swój obszar wpływu i wzmocnić globalną pozycję. Tak, mamy do czynienia z mcdonaldyzacją życia duchowego Chińczyków.
Współczesnym kolonizatorom idzie o tyle łatwo, że chiński ateizm w porównaniu z zachodnim jest naiwny. Pozbawieni historycznego doświadczenia życia (i umierania) pod monoteistycznym batem, wyposażeni w wątłe mechanizmy obronne ograniczone do wyuczonych sloganów typu „religia to zabobon”, zagubieni w zamęcie przemian społecznych i gospodarczych, młodzi Chińczycy radośnie chłoną sączone z uśmiechem zapewnienia, że religia pozwala się odnaleźć, wskazuje cel. Oferuje wspólnotę i nadaje znaczenie.
Religijnym kolonizatorom nie przeszkadza, że wypierają starsze źródła duchowości – taoizm i buddyzm. To one są zabobonem wedle misjonarzy, wiodących swoje nowe owieczki do oszałamiających akustyką kościołów i na olśniewające ceremoniałem obrzędy. Inne sposoby szukania sensu w życiu, jak łączenie się z ludźmi, z samym sobą i z otaczającym nas światem poprzez sztukę, naukę, filozofię, empatię czy obcowanie z przyrodą, również nie są traktowane z szacunkiem. Buta cudzoziemskich misjonarzy nie zna granic – dosłownie.
Kiedyś czytając książki o Chinach bez protestu łykałem milczące, a czasem wyrażane wprost założenie autorów, że chrześcijaństwo byłoby dla Chin korzystne. Autorzy owi przyjmowali za pewnik, że importowana religia przyniesie jednostkom spełnienie, a społeczeństwu wolność, tolerancję i demokrację. Świadome wprowadzanie w błąd czy naiwność? W przypadku młodych Chińczyków na pewno to drugie.
Młodzi patrzą na zliberalizowany kler w krajach takich jak Wielka Brytania i myślą, że poparcie dla związków jednopłciowych to w chrześcijaństwie oczywistość. Nie widzą ran po niegdysiejszych konfliktach, w których sekularyzujące się zachodnie społeczeństwa musiały cal po calu wywalczać dla siebie sferę wolności w obliczu zaciekłego oporu sił religijnych. Ba, także wielu z nas ich teraz nie widzi, chwaląc te czy inne względnie liberalne wypowiedzi ze strony instytucji kościelnych, jak gdyby pochodziły z łona samego Kościoła, a nie były rezultatem długiej walki, dzięki której zorganizowana i organizująca innym życie religia została wreszcie zmuszona do oddania pola.
Chińska republika wyznaniowa
Ideały wolności, tolerancji i demokracji pomagają chrześcijanom tam, gdzie szerzenie religii zależy właśnie od istnienia postaw wolnościowych, tolerancyjnych i demokratycznych. Dlatego w obliczu represji i restrykcji chrześcijaństwo za tymi postawami oręduje. Czy ideały te będą jednak potrzebne chrześcijaństwu, jeśli zdobędzie ono pełnię władzy? Na przykład poprzez zawłaszczenie autorytarnego ustroju wraz z jego rozwiniętym aparatem kontroli i represji?
Wyobraźmy sobie taką „Chińską Republikę Wyznaniową”. Zamiast odgórnego planowania rodziny (egzekwowanego m.in. przez przymusowe aborcje), wprowadzi się obowiązek donoszenia każdej ciąży (kłania się prof. Chazan). Obowiązkowe zajęcia z marksizmu i leninizmu wymieni się na obowiązkowe zajęcia z katechizmu.
Cenzurę mediów, dziś stosowaną, by szerzyć oficjalną rządową propagandę, oddeleguje się do szerzenia oficjalnej propagandy religijnej. Obowiązek przynależności do Komunistycznej Partii Chin dla osób chcących robić karierę zastąpi się obowiązkiem chrztu i komunii.
Kontroli internetu, pozwalającej filtrować dostępne obywatelom treści zgodnie z partyjną ideologią, użyje się do filtrowania treści zgodnie z dogmatami religii. Gęstniejącą sieć powiązań dyplomatycznych i gospodarczych z krajami całego świata, dziś dbającą o chińskie interesy polityczne i ekonomiczne, zatrudni się do dbania o interesy wyznaniowe. Itd.
Oczywiście można prychnąć i włożyć taki scenariusz między bajki – tak, jak jeszcze parę lat temu włożono by między bajki scenariusz przewidujący Trumpa i brexit. Tak jak za czasów potęgi Kuomintangu między bajki włożono by prognozy, że władzę obejmie jakaś tam Komunistyczna Partia Chin. „Czarne łabędzie” – mało prawdopodobne wydarzenia o olbrzymich konsekwencjach – nic sobie jednak z naszych prychnięć nie robią.
Jeśli oficjalnie ateistyczna partia poczuje zagrożenie ze strony religii, trzeba się spodziewać wzmożenia prześladowań i propagandy oraz ciągłego przykręcania śruby, co może przynieść skutki odwrotne od zamierzonych. Właściwie to już poczuła. Represje wobec zgromadzeń religijnych się nasilają, a członkowie partii rozliczani są z ideowej czystości – bo już w samej partii coraz częściej trafiają się chrześcijanie, choć według przepisów nie powinni. Swoje robią po cichu, pewni, że prędzej czy później osiągną masę krytyczną i jak Bóg da, wyłonią głęboko wierzącego Sekretarza Generalnego, a potem to już pójdzie z górki.
Nawet jeśli ta dramatyczna wizja się nie ziści, to i tak rosnąca rola ideologii religijnych (tak katolickich, jak protestanckich) w procesach decyzyjnych sprzyjać będzie tendencjom konserwatywnym i patriarchalnym. Nawet bez wsparcia religijnego są one w Chinach wystarczająco uświęcone tradycją i nowego paliwa naprawdę im nie trzeba.
Garść innych scenariuszy: rosnące napięcie i konflikt w łonie partii i aparatu państwowego, a w rezultacie niekontrolowany rozpad; zdławienie religijnej rebelii przez wzmocnioną w obliczu zagrożenia partię; stabilna niestabilność, czyli kontynuacja tego, co mamy teraz; odrodzenie Chin w duchu liberalnej demokracji pod oświeconym przewodem tolerancyjnego chrześcijaństwa. Ten ostatni scenariusz podaję tylko w celach humorystycznych – chociaż skoro już raz się przywołało „czarne łabędzie”…
Podsumowując, wiara młodych Chińczyków jest równie naiwna, co ich ateizm. Garść cytatów ze studenckich prac: „Osoby niewierzące łatwo popełniają przestępstwa, na przykład strzelanina na Alasce mogłaby się w ogóle nie wydarzyć, gdyby strzelający wierzył w Boga”, „Jeśli wierzysz, Bóg pomoże ci rozwiązać wszystkie problemy”, „Ludzie religijni są mili dla innych i nikomu nie szkodzą”, „Kto wierzy w Boga, ten dąży do miłości, wolności i wszelkich cnót”.
Czy na takich naiwnych fundamentach można zbudować ruch zdolny do zaprowadzenia jakichkolwiek realnych zmian? Ale w ilości siła, a wiara góry przenosi. Owieczki mogą sobie naiwnie beczeć i dzwonić dzwoneczkami, ale pasterze dokładnie wiedzą, dokąd je wiodą. I co je u celu czeka.
Dawid Juraszek – filolog, pisarz, publicysta, tłumacz, redaktor. Od lat pracuje w chińskim szkolnictwie, obecnie jako wykładowca na uniwersytecie w Kantonie. Publikował m.in. w Polityce, Newsweeku, Gazecie Wyborczej i Krytyce Politycznej, obecnie regularnie pisuje dla Centrum Studiów Polska-Azja oraz portalu Ha!art.
(1) Dawid Juraszek, „Chińscy chrześcijanie rosną w siłę, po cichu szerzą Dobrą Nowinę”, <wyborcza.pl>, 05.10.2017.
Tytuł, lead i śródtytuły od redakcji.
Foto: Vmenkovm/Wikipedia, CC BY-SA 3.0