Życie partyjne polega na przygotowywaniu materiałów telewizyjnych, czyli „eventów”, które zostaną pokazane w telewizji. W konsekwencji podobny system „reżyserski” przenosi się na upartyjnione instytucje, na czele z rządem.
Na lekcjach „wiedzy o społeczeństwie” pan tłumaczył nam, dlaczego system wielopartyjny, istniejący na Zachodzie, jest tylko fasadą demokracji i mydleniem oczu. Tak naprawdę wszystkie te partie, które niby to walczą o władzę w uczciwych wyborach, są jedynie wariantami jednej i tej samej organizacji klasy dominującej, którą jest zamożne mieszczaństwo związane z biznesem i realizujące poprzez grę polityczną swoje ekonomiczne interesy. Gra polityczna jest w gruncie rzeczy grą pozorów, bo chodzi w niej o to, by tak czy inaczej wygrywała któraś ze „swoich” partii, tak samo dobrze zabezpieczających interesy klasy panującej, zwanej burżuazją. Zmanipulowana publiczność ulega złudzeniu, że samodzielnie ocenia polityków i deleguje na stanowiska państwowe tych, którym najbardziej ufa, podczas gdy w istocie tańczy, jak jej zagrają. Wielki biznes i jego polityczne zaplecze solidarnie urządzają telewizyjny spektakl, który ma przekonać klasę pracującą, że żyje w demokratycznym społeczeństwie i ma nad nim kontrolę. Tymczasem w podziale dochodu narodowego ludzie pracy otrzymują tyle i tylko tyle, ile potrzeba, aby nadal sumiennie pracowali, zajęci pracą, konsumpcją i ogłupiającą rozrywką. Ludzie, których materialne potrzeby są zaspokojone, tracą z pola widzenia wyzysk i niesprawiedliwość, jakiemu podlegają szerokie grupy robotników, często będących imigrantami lub pracownikami sezonowymi. O tych ludziach nikt nie myśli i o nich nie pamięta. Bezrobotni, nędznie opłacani „gastarbeiterzy”, masy niezrzeszonych pracowników małych warsztatów, sklepów czy gospodarstw rolnych pozbawione są reprezentacji i ochrony. Nawet jeśli się zrzeszają i zakładają organizacje związkowe albo polityczne, to są one małe i bezsilne i bardzo szybko ulegają skorumpowaniu przez burżuazyjnych socjotechników. Na Zachodzie nie ustają strajki i demonstracje uliczne, lecz do niczego nie prowadzą i niczego nie zmieniają w położeniu klasy robotniczej. Nierówności społeczne wciąż się pogłębiają i wciąż powtarzające się kryzysy dostarczają burżuazji pretekstu, by nie podnosić pensji robotniczych i ograniczać zatrudnienie. Rządzi pieniądz, a człowiek nie liczy się wcale. Właściciele środków produkcji nadal są panami, a pracownicy, nawet ci lepiej wynagradzani, są klasą podległą i niesuwerenną, choć stanowią większość. System partyjno-wyborczy wcale tego nie zmienił. Tak się toczy życie na rzekomo demokratycznym Zachodzie. Jego bogactwa są dla nielicznych, a widmo nieuchronnego wielkiego kryzysu, który doprowadzi do światowej socjalistycznej rewolucji, ciąży nad światem kapitalistycznym jak gradowa chmura. Rządy burżuazyjne o tym wiedzą i przygotowują swe armie do decydującej konfrontacji ze światem socjalistycznym. Nakręcają spiralę zbrojeń, a strzelba na ścianie musi kiedyś wypalić. Trzeba się przygotować do obrony świata postępu, ale nie należy się bać, bo konieczność dziejowa jest po naszej stronie.
Tak mnie uczono w liceum, w dobie stanu wojennego. Brzmiało to dość dziwnie w tamtych realiach i nie bardzo w to wszystko wierzyliśmy. Wtedy akurat komunistyczny rząd nie cieszył się, jak wiemy, szczególnie entuzjastycznym poparciem, choć na pewno było ono większe niż na przykład współczesne poparcie dla rządów PO. Taki to już paradoks demokracji – mało kto popiera rząd, który sami sobie wybraliśmy. Za to w ustrojach autorytarnych rzadko kiedy rząd nie ma poparcia większości. Z grubsza biorąc, nie wierzyliśmy w to, co mówi pan, ale nie wiedzieliśmy dokładnie, w co nie wierzymy. Słyszeliśmy, że na Zachodzie jest dobrze i pięknie i właściwie to był jedyny argument przeciwko lewicowym teoriom, którymi nas karmiono. Nasz pan był nie w ciemię bity i z łatwością obracał w absurd takie idee jak wolność słowa i zgromadzeń albo pluralizm poglądów. Na wszystko była jedna właściwie odpowiedź: i na Zachodzie, i u nas trwa walka klas, a rząd ma charakter klasowy. Tyle że tam władza reprezentuje burżuazyjną mniejszość, a u nas – pracującą większość.
Dziś, po trzydziestu latach, zastanawiam się, ile prawdy było w propagandzie socjalistycznej i jak się to ma do współczesnych realiów Polski. Co do zasady – klasyczna krytyka lewicowa stała się, w ogólnych zarysach, częścią globalnej świadomości liberalnej. Tak samo jak przekonanie, że państwowy socjalizm monopartyjny jest formą rządu autorytarnego, skazującego społeczeństwo na mniejsze lub większe represje i ogólne zacofanie. Ceną za pozbycie się burżuazji jest w tym ustroju wykształcenie jej kopii, rekrutującej się z ludu – „burżuazji czerwonej”. Generalnie socjalizm jest jak ten kijek, co to go dostał za siekierkę stryjek. Nie znaczy to jednak, że nikomu się nie marzy zrobienie rewolucji socjalistycznej po raz drugi, lecz tym razem inteligentnie. Owszem, marzy się, a z tych marzeń wyrosła współczesna europejska socjaldemokracja i jej największe osiągnięcie, czyli tzw. państwo dobrobytu. Jego atrakcyjność była tak wielka, że trzeba było czekać do naszych czasów, by urzędowa jego krytyka, obowiązująca w bloku socjalistycznym, stała się (w subtelniejszej i mniej radykalnej wersji) standardowym zestawem opinii zachodniego inteligenta, a nie tylko zwariowanego socjalisty znad Sekwany.
Bo tak się jakoś porobiło, że liberalnie myślący człowiek z Zachodu więcej nadziei wiąże z takimi ideami jak „zrównoważony rozwój”, „alterglobalizm” czy „interwencjonizm” niż jego przodek, myślący w duchu XIX-wiecznego liberalizmu o „emancypacji”, „odpowiedzialności za siebie” i „pluralizmie”. Co się bowiem miało wyemancypować, z grubsza się już wyemancypowało, pluralizmu mamy aż nadto, a z odpowiedzialności za siebie nie wyrasta praca ani dla młodych, ani dla starych. Dlatego też elity zrobiły zwrot w lewo. Nadal są, bo jakżeby inaczej, uformowane w różne postmieszczańskie organizacje, tyle że dawna „burżuazja” zamieniła się z ludem w funkcji najludniejszego trzonu społeczeństw, wobec czego to, co burżuazyjne, stało się realnie odpowiednikiem tego, co dawniej było „ludowe”. Tym samym klasy uciskane i wyzyskiwane z większości stały się mniejszością – na tyle jednak dużą, że trudno tak prostu dać im pieniądze i ogłosić, że zapanowała sprawiedliwość. Taki numer można było zrobić w kilku małych i obrzydliwie bogatych krajach, ale na większą skalę tak się nie da.
Wymyślone w XIX w. instytucje demokratyczne i konstrukcja ustrojowa liberalnej demokracji właśnie wyczerpują swoje siły żywotne. Najpierw okazały się nieskuteczne w walce z faszyzmem i militaryzmem, nie uchroniwszy świata przed dwiema wielkimi wojnami, a teraz okazały się bezsilne wobec „społeczeństwa spektaklu”, całkowicie egalitarnego i hedonistycznego, opartego na regułach marketingu różnego rodzaju materialnych i symbolicznych towarów, łącznie z ideami politycznymi. Wielki biznes do spółki z biurokracją uczyniły z państw nieruchawe wielbłądy – przeciążone obowiązkami i powolne z powodu zacofania organizacyjnego na tle wydajności zarządzania korporacyjnego. Rządy produkują prawo i inne regulacje oraz prowadzą redystrybucję, a są to czynności niedochodowe, gdzie ekwiwalentem zysku jest popularność partii, przekładająca się na głosy wyborców. Zysk polityczny nie jest jednak tak silnym stymulatorem innowacyjności i racjonalności, jak zysk ekonomiczny. Politycy i urzędnicy starają się słabiej niż prezesi. System „kapitalizmu politycznego” działa coraz gorzej również dlatego, że opiera się na złym kredycie. Ludzie bowiem płacą głosami nie za to, co dostają, lecz za to, co chcieliby dostać. Zajmują się więc kredytowaniem polityków, a nie ich nagradzaniem. Pożądanym dobrem politycznym staje się więc zaufanie wyborcy i jego nadzieja na wzrost dochodów. Obie te wartości kreuje się wszelako metodami marketingowymi, korzystając z tego, co oferują „wolne media”, czyli z darmowego „czasu reklamowego” (lub antyreklamowego) w politycznych programach telewizyjnych. Życie partyjne polega na przygotowywaniu materiałów telewizyjnych, czyli „eventów”, które zostaną pokazane w telewizji. W konsekwencji podobny system „reżyserski” przenosi się na upartyjnione instytucje, na czele z rządem. Wytrwanie w siodle na pstrym koniu łask wyborczych jest dziś głównym zajęciem polityka partyjnego, nierzadko sprawującego funkcje urzędowe, a przez to zmuszonego podporządkowywać swą działalność urzędniczą wymaganiom teatru politycznego. „Nie spaść” – oto cała jego ambicja. O ile jednak w dawniejszych czasach władza szła ręka w rękę z pieniędzmi, a przeto burżuazyjne kierownictwo polityczne miało do dyspozycji środki analogiczne do środków inwestycyjnych, o tyle dzisiaj działalność partyjna w coraz większym stopniu staje się groszową amatorszczyzną, polegającą na organizowaniu skromnych przedstawień medialnych, które zechce w krótkich migawkach zrelacjonować jakaś telewizja, zabawiająca te 20–30 proc. widowni, mającej akurat upodobanie do politycznej opery mydlanej w formie wieczornych wiadomości. Dawne wielkie przekupstwo zostało zastąpione przez karmienie dziennikarzy na „śniadaniach prasowych” i małe koleżeńskie układziki między politykami i władcami kamer. A poważni ludzie, dysponujący realną władzą tworzenia oraz milionami, są w ogóle gdzieś indziej. Robią, co chcą, produkując globalną gospodarkę, w której hula po stokroć więcej pieniądza i papierów wartościowych, niż to wszystko naprawdę jest warte, a za to stosy weksli do protestu piętrzą się na biurkach coraz bardziej bezsilnych polityków partyjnych i zatrudnianych przez nich na stanowiskach rządowych technokratów. Nie ma mowy, by rządy spłaciły z podatków deficyt wytworzony przez coraz bardziej fikcyjne rynkowe wyceny dóbr idących pod zastaw rosnącego zadłużenia „społeczeństwa nadziei”, napędzanego przez kredyt i „popyt wewnętrzny”, który – niestety – dawno już stał się popytem globalnym. Dusimy się od nadmiaru dóbr (mimo wszystko!), od własnych wybujałych aspiracji materialnych, a przede wszystkim od powszechnego i wzajemnego zadłużenia, w które nas wpędziła bezlitosna machina niekończącego się wzrostu.
Demokracja liberalna oparta na działalności partii politycznych tak naprawdę sprawdziła się tylko w okresie od II wojny światowej do czasu gwałtownej globalizacji po roku 2000. Opierała się na równowadze pomiędzy dawnymi ideałami suwerennego państwa narodowego i nowymi ideałami budowania światowego ładu pokojowego, ufundowanego na szacunku dla praw człowieka i demokracji. Przez pół wieku Zachód nauczył się traktować poważnie swoje XIX-wieczne idee i dokonał prawdziwej rewolucji liberalnej, tworząc społeczeństwa ludzi wewnętrznie wolnych i prawdziwie równych. Co więcej, zdołał upowszechnić wartości demokratyczne również w świecie rządzonym autorytarnie, tak by musiał się z nimi w jakimś stopniu liczyć każdy reżim. No i wreszcie – zdołał zapewnić pokój społeczeństwom Zachodu na długie dziesięciolecia. Niestety, gdy wyczerpał się potencjał nacjonalistycznej, postplemiennej egzaltacji, sprzyjającej budowie swoistej hybrydy autorytarnego państwa narodowego, dumnego i rywalizującego z sąsiadami, z kosmopolityczną egalitarną demokracją, państwa stały się w oczach młodych obywateli zespołem zakładów usługowych o niezbyt dobrej reputacji, gdy chodzi o sprawność działania. Cała tradycyjna sfera państwotwórczej symboliki, wytworzonej w epoce modernizacji na gruzach tradycji feudalnej, staje się z każdą dekadą coraz mniej czytelna i coraz mniej społecznie skuteczna. Pozostaje płaska, pozbawiona archetypów i mistyki, globalna struktura powiązanych ze sobą mikroświatów społecznych, w których władza ekonomiczna i symboliczna jest rozproszona i trudna do zidentyfikowania, jakkolwiek najwyraźniej w coraz mniejszym stopniu należy do rządów i demokratycznych instytucji. Demokracja wymyka się nam, choć technologia i swoboda obyczajowa pozwala dokonywać większej liczby wyborów osobistych niż kiedykolwiek wcześniej.
Na tle niebywałych, globalnych przemian kulturowych, stawiających nas w zupełnie nowej sytuacji, spośród wszystkich anachronicznych i nieprzystosowanych do nowych warunków instytucji do najbardziej żałosnych należą partie polityczne. Zubożałe, nieprofesjonalne, zależne od mediów i zamulone przez zastępy miernot i karierowiczów – mają się nijak do tych wszystkich wspaniałych bądź przerażających instytucji zmieniających świat: wielkich korporacji, instytutów naukowych, banków, organizacji międzynarodowych i brutalnych reżimów. Właściwie tylko w swej odmianie właściwej nowoczesnym despotiom partie polityczne funkcjonują na zasadach profesjonalnej i zdyscyplinowanej struktury biurokratycznej. W demokracjach, nawet w USA, partia polityczna jest środowiskiem o cechach klubu towarzyskiego, okresowo zdolnego do znacznej mobilizacji organizacyjnej z powodu wyborów.
A przecież wciąż jeszcze w demokratycznych krajach cała wyższa kadra państwowa wywodzi się z partii politycznych. To one więc trzymają w ręku państwa i to wciąż od ich jakości, od ich poziomu intelektualnego i etycznego zależy jakość państwa i, pod wieloma względami, dobrostan obywateli. Jest w naszym wspólnym interesie, by partie były jak najlepsze. Są jednak dość okropne, więc się od nich odwracamy, co czyni je jeszcze bardziej podatnymi na degenerację. Negatywna selekcja kadr partyjnych nadaje im wyjątkowo odstręczające oblicze, przyczyniając się do ich dalszego wyalienowania i popychając w stronę cynicznej technokracji i populizmu. Ostatecznie partie stają się ponurymi sitwami, istniejącymi wyłącznie z powodu stanowisk publicznych, które okresowo mogą obsadzać swoimi ludźmi. Wszystko to jest absurdalne i frustrujące.
W Polsce sprawy mają się modelowo. Mamy kilka partii, ale o żadnej nie można powiedzieć, aby była solidną strukturą biurokratyczną produkującą profesjonalne programy i „polityki” oraz przygotowującą rzetelne kadry na potrzeby instytucji rządowych i samorządowych. Każda z nich składa się z kręgów towarzyskich, rekrutujących się z mieszczaństwa drobniejszego płazu lub (w przypadku PSL-u) z elit wiejskich, z reguły o dość niekreślonych i dość przypadkowych poglądach i niewielkiej wiedzy politycznej. Owe kręgi towarzyskie stanowią zarzewia nieformalnych frakcji, które zawzięcie ze sobą rywalizują, stawiając szefów partii w roli „nadintrygantów”, zużywających swą energię na utrzymywanie względnej równowagi frakcji i sterowności kadr. Aby było to w ogóle wykonalne, szefowie muszą być apodyktyczni, co sprawia, że jałowe i interesowne środowiska partyjne tracą resztki swej podmiotowości umysłowej, tworząc quasi-feudalną strukturę, zwieńczoną koroną przywódcy. Na co dzień zaś działacze partyjni zajmują się organizacją chudych „eventów”, chyba że już zdołali objąć jakieś stanowiska z partyjnego nadania i przeszli na wikt urzędniczy. W zapleczu natomiast jest młodzież „na kserografie”, licząca na to, że drobne posługi biurowe i organizacyjne, zwłaszcza w okresach wyborczych, pozwolą w przyszłości urządzić się w jakimś układzie i wziąć udział w podziale partyjnych łupów. Życie intelektualne polskich partii ogranicza się do przypadkowych dyskusji w klubach i na zebraniach oraz pisania wypocin programowych, których absolutnie nikt nie czyta i nie traktuje poważnie. Zresztą i tak bardziej szczegółowe materiały eksperckie i programowe, nie mówiąc już o projektach ustaw, zamawiane są u jakichś prawników, ekonomistów czy politologów z kręgów rodzin i znajomych działaczy, którym powierzono niewdzięczne zadania wyprodukowania czegoś nadającego się do publikacji lub procedowania w sejmie. I tak zresztą, jak przychodzi co do czego, realne ustawy pisze się w trybie urzędniczej obiegówki, tak aby każda grupa biurokratów mogła zabezpieczyć swoje interesy i wtrącić swoje kunktatorskie trzy grosze. Kontrola polityków nad tymi procesami jest raczej iluzoryczna, gdyż wymagałaby od nich ciężkiej pracy, której wykonać albo by nie potrafili, albo nie chcieli ze wzglądu kiepskie wynagrodzenie.
Społeczeństwo polskie jest dość homogeniczne kulturowo, przez co i tworzone przez nie instytucje są do siebie podobne. To, czy ktoś wychowany w rodzinie katolickiej pozostaje katolikiem i staje się politycznym konserwatystą, czy też, mając dość klerykalizmu, zostaje antyklerykałem, jest dość przypadkową okolicznością biograficzną. Podobnie i w drugą stronę – kto wzrastał w rodzinie lewicowej i antyklerykalnej, ten może kontynuować jej tradycje, ale równie dobrze może z przekory przyłączyć się do prawicy. Te zaangażowania są zwykle płytkie i mają niewielki udział w decyzjach o zapisaniu się do partii politycznej. Motywacją jest nadzieja na znalezienie pracy, i to może niezbyt ciężkiej.
Oczywiście są między polskimi partiami znaczne różnice. PO jest starą partią władzy, której życie wewnętrzne koncentruje się na konsumpcji i moszczeniu się w układach pozwalających na pozostanie na drugą kadencję na zajmowanym stanowisku lub na awans. Odbywa się to w radach miast, w sejmikach, w sejmie i rządzie. A więc wszędzie. Nudno, przewidywalnie. W bardziej siermiężnej wersji, choć kto wie czy nie bardziej konsekwentnie i uczciwie, dzieje się tak również w PSL-u, przy czym ta zupełnie bezideowa partia interesu ma solidniejsze struktury i bardziej utrwalone podziały frakcyjne i terytorialne. SLD po klęsce wyborczej stała się partią emerytalną, zażywającą czegoś w rodzaju demokracji schyłku, co wyraża się w dość swobodnej dyskusji i krytyce wewnętrznej. Uwiądowi struktur towarzyszy wielkie rozdyskutowanie, z braku wiary w sukces polityczny mające cechy bezinteresownej debaty intelektualnej. Wreszcie jest i Ruch Palikota, wciąż jeszcze podgrzewany entuzjazmem okołowyborczym, energetyczny, choć chwiejny i raczej niewychodzący poza organizowanie serii mniej lub bardziej udanych eventów.
PiS jest tu zjawiskiem osobnym. To partia tajemnicza, o której ludziom z zewnątrz wiadomo niewiele. W każdym razie jest to karna struktura, trzymana w żelaznym uścisku przez wszechmogącego, lecz toksycznego wodza, dbającego głównie o to, by nikt mu za bardzo nie urósł. PiS robi w ciężkim targecie i nie ma tu miejsca na sentymenty i skrupuły. Socjotechniki PiS-u są siermiężne jak młocka na gumnie, a estetyka polityczna rodem z wiejskiego wesela. Kariera w tej partii polega wyłącznie na użyteczności dla szefa, a jedyną cnotą, która może tej karierze dopomóc, jest posłuszeństwo. Kto wie czy nie jest to w jakimś sensie najbardziej profesjonalna struktura partyjna w Polsce. W każdym razie najbardziej przypomina partie autorytarne. Czy praca koncepcyjna odgrywa w tym wszystkim jakąś rolę? Jak sądzę, jest traktowana czysto instrumentalnie i jest całkowicie niemal zlecana na zewnątrz.
I tak oto mamy w Polsce u władzy biurokratyczną i kumoterską prawicę, z wieczystym glejtem na rządzenie z racji zagrożenia rządem prawicy skrajnej i nieobliczalnej. Do tego mała partia „ludowa” o doskonałej koalicyjności (bądź sprzedajności), nieco rozrabiacki, małomiasteczkowy Ruch Palikota i śnięta, anachroniczna lewica SLD. Taka to jest nasza prowincjonalna polska talia kart politycznych i taki partyjny fundament kadr państwowych.
Trudno się nie zgodzić z tezą, że czasy prosperity partii politycznych się kończą. Zanim jednak role polityczne zaczną odgrywać bardziej zróżnicowane i wielofunkcyjne zrzeszenia obywatelskie, odsuwając partyjną miernotę na margines demokracji, czeka nas dobrych kilka kadencji inercyjnego funkcjonowania więdnącego ustroju demokracji partyjno-parlamentarnej. Przez te lata można wiele stracić bądź zyskać. Jeśli będziemy stać i patrzeć z obrzydzeniem na agonię partii politycznych, to zdołają one jeszcze złożyć na naszych skrzywionych ustach pocałunek śmierci. Im bardziej bowiem będziemy pogardzać politykami partyjnymi, tym bardziej będą oni cyniczni i wyrachowani i tym gorszy element będzie wchodził do znienawidzonej przez społeczeństwo polityki. Lepiej więc uczynić odwrotnie – garnąć się do partii i kolonizować je najlepszymi siłami młodej inteligencji. Partie są do przejęcia i trzeba to zrobić. Partie są też słabe i amatorskie. Skoro już muszą być matecznikiem kadr urzędowych, niechaj będą dobrze wyposażone i zobligowane do umysłowego wysiłku. Dlatego jestem zdecydowanym zwolennikiem publicznych dotacji na działalność partii politycznych, obwarowanych zobowiązaniem do wykazywania się pracą intelektualną (analityczną i programową), choćby na ogół jej poziom musiał być żenujący. Wymuszenie na partiach politycznych intensywnych kontaktów z ekspertami sprawi, że zawsze niektórzy działacze czegoś się dowiedzą i nauczą. A skoro mają być prezydentami miast, marszałkami województw, posłami, prezesami państwowych urzędów, ministrami i czym tam jeszcze, to bardzo by się to im przydało. Jeśli teraz każda partia (nie licząc osób aktualnie bądź dawniej pełniących funkcje publiczne) ma w swych szeregach kilku, kilkudziesięciu, a najwyżej koło setki specjalistów dobrze znających się na zarządzaniu terytorialnym bądź resortowym, znających prawo i rozmaite merytoryczne szczegóły, to wymuszona edukacja polityczna i względna zamożność partii mogłaby sprawić, że jej „zasoby ludzkie” wzrosłyby do łącznej liczby tysięcy osób tkwiących wprawdzie w „układach”, lecz realnie przygotowanych do obejmowania posad urzędniczych.
Właśnie dlatego, że system się sypie, że jest mniej więcej taki, jak opisywali go marksiści w epoce zimnej wojny, potrzebujemy podpórek. Cholera wie, co będzie z tym wszystkim za pół wieku. Teraz jednak jest w naszym interesie ratować z tego burżuazyjnego ustroju, zwanego demokracją liberalną, co tylko się da. Jednym z zabiegów reanimacyjnych na państwie powinno zaś być wsparcie dla partii politycznych, wyrażające się w budowaniu wokół nich lepszego klimatu społecznego oraz ich formalnej i ekonomicznej aprecjacji przez państwo. Trudno mi sobie wyobrazić lepszą inwestycję niż zwiększenie dotacji na partie polityczne, podniesienie pensji parlamentarzystom i wysokim urzędnikom oraz opłacanie ze środków publicznych partyjnych centrów programowych i edukacyjnych. Moje hasło więc brzmi tak: Więcej kasy (między innymi) dla Kaczyńskiego i Macierewicza!
