Coś zawodzi w Unii Europejskiej. Widzą to już wszyscy: rządy, instytucje europejskie i, a raczej – przede wszystkim, obywatele. Nie wiedząc jednak co jest nie tak, chowamy się za recepty, które znamy, i szukamy rozwiązań, które w dyskusjach o Europie pojawiają się od lat. Do wyboru są dwie drogi: niewyobrażalna, czyli poluźnienie integracji, i najrozsądniejsza – zacieśnienie jej. A może potrzebny jest krok w tył, aby zrobić dwa naprzód?
Obywatele na ulicach, spowolnienie gospodarcze, niemoc rządów i niepewność – znamy to co prawda z relacji prasy codziennej, w Polsce jednak te niepokoje odczuwamy mniej niż w reszcie krajów wspólnoty (co pokazują najdobitniej badania prof. Czapińskiego). Nie możemy jednak zamykać oczu. Niepokój jest.
W przypadku Grecji, Hiszpanii i Włoch sytuacja wydaje się prosta do wyjaśnienia: problemy gospodarcze przekładają się na frustrację obywateli. Są to jednak kolejne na przestrzeni ostatnich kilku lat objawy choroby, na jaką zapadła Europa. Miejmy nadzieję, że to tylko przeziębienie Unii. Nieleczone – może się przerodzić w coś znacznie poważniejszego.
Nie można jednak udawać, że już teraz nie mierzymy się z poważnym problemem. Składa się na niego jednak wiele wydarzeń, na pewno nie tylko światowe spowolnienie gospodarcze (choć jest najbardziej zauważalne i pasuje jako wyjaśnienie wszystkich problemów). Przykładem innej części składowej niech będzie zeszłoroczna dyskusja we Francji na temat polityki wobec imigrantów, a także niedawna, która przetoczyła się również przez Włochy. I problemem nie tyle była imigracja sama w sobie (czy nawet imigracja nielegalna), co zamierzenia imigrantów. Nie towarzyszyły im – znane z kapitalizmu amerykańskiego – dążenia do realizacji własnych ambicji i aspiracji, lecz zwykła „turystyka” do miejsc, gdzie najmniejszym kosztem można dostać najwięcej. Wybicie się z biedy lub bezrobocia (co się ceni) nie było dla imigrantów niechcianych przez Francję czy Włochy związane z ciężką pracą, lecz wiarą, że kraje do których przybywają „coś załatwią”. Może i jest to brutalne uogólnienie, jednak niezadowolenie społeczne – jak najbardziej realne.
Sarkozy wraz z Berlusconim zaczęli więc podejmować decyzje motywowani nastrojami społecznymi. Czy powinni byli zrobić inaczej i nie proponować częściowego zamykania granic i szczelniejszej ich kontroli? W myśl otwartej Europy – nie. W myśl Europejczyków? Tak.
Unia Europejska to w końcu nie tylko projekt polityczny, lecz także społeczny. Może nawet przede wszystkim. O tym z kolei rządy często zapominają. Społeczeństwo więc postanowiło o tym przypomnieć – wychodząc na ulice.
Niemiecko-francuskie przywództwo czy dyktat?
Choroba nieleczona może się okazać w przyszłości poważniejsza, niż się początkowo wydawało. Tak też może być w przypadku trwającego kryzysu UE. Kroki podejmowane przez szefów rządów wydają się być (jeżeli w ogóle są podejmowane) zaledwie próbami uśmierzenia bólu, a nie wyleczenia jego przyczyn. Pierwsze poważne propozycje w tym zakresie padły po sierpniowym spotkaniu kanclerz Niemiec Angeli Merkel z prezydentem Francji Nicolasem Sarkozym. Najbardziej zauważalną było utworzenie rządu gospodarczego, który składałby się z głów państw i szefów rządów wszystkich 17 krajów eurolandu i wprowadzenie wspólnego podatku od transakcji finansowych dla strefy euro.
Pytanie tylko, czy „jakikolwiek pomysł” – kolejny podatek i więcej kontroli – jest pomysłem dobrym. I czy tylko Francja i Niemcy są w stanie wyjść z realnymi propozycjami. Niemcy wierzą, że są potęgą gospodarczą Europy i mają prawo wyznaczania jej kierunku, Francuzi zaś przekonani są o swoich wyjątkowych zdolnościach dyplomatycznych i menadżerskich, przyjmują więc za naturalne, że to oni mają rację w wypowiadaniu sądów o europejskich instytucjach. Godząc się na ich propozycje, wspólnota godziłaby się de facto na przewodnią rolę tych dwóch państw w Unii. Sami Sarkozy i Merkel proponując we dwójkę rozwiązania dla całej Europy stawiają na federalną koncepcję UE. Wątpliwe jest zaś, czy Europa federalna będzie Europą równych, czy Europą „pod przywództwem”.
A co do samych pomysłów zaproponowanych przez przywódców Niemiec i Francji, idą one w jednym kierunku – zacieśniania więzi w Unii. Zresztą alternatywą do wszystkich pomysłów jej uleczenia jest nieufność wobec całego projektu. Nieufność, która oznacza jego koniec. Dlatego ważne są słowa przywódców krajów-filarów UE. Za każdym razem, gdy zapewniają o swojej wierze w integrację, mówią że mamy jakieś „jutro” w Unii.
A co jeżeli to skupienie się na mocniejszej współpracy wewnątrz Unii w obecnym składzie to za mało? Czy nie trzeba wykonać kroku w tył, aby powziąć dwa w przód? Niewykluczone, istnieją przecież takie możliwości, jak na przykład wyłączenie któregoś kraju ze strefy euro. Nie po to, aby rozluźniać więzy europejskie, ale by naprawić mechanizm na etapie, na którym zawiódł, oraz po to, aby wycofać się z decyzji, które podjęte zostały w oparciu o oszustwo i doprowadziły do obecnych problemów.
Przyznanie się do błędu nie jest równoznaczne z utratą wiary w Unię. Czemu nikt z rządów krajów UE tego nie mówi? Prawdopodobnie ze strachu. Strachu – co trzeba podkreślić – jak najbardziej uzasadnionego.
Ocenę skutków ekonomicznych cofania niektórych decyzji pozostawiam specjalistom z tego zakresu, mądrzejszym od siebie. Politycznie – uważam, że odpowiedzialność wymaga rozważenia ich rewizji, może – w późniejszym czasie – dokonania ich w inny sposób?
Wspólnota polityczna bez poczucia wspólnoty?
Integracja jest potrzebna. Na razie jednak następuje w zasadzie powrót do idei Charlesa de Gaulla – zjednoczonej Europy, w której każdy kraj ma swoją rolę do odegrania. Europy, w której nasz problem jest ważniejszy od problemu Niemców, problem Hiszpanów ważniejszy dla nich niż nawet największa bolączka Czechów, a najwięksi płatnicy są przekonani o prawach przewodzenia wspólnocie, przysługujących im za pieniądze, które dokładają do Unii.
Unia federacyjna nie musi być zła, nie musi kłócić się z ideami liberalizmu Unia federacyjna nie kłóci się z ideami liberalizmu – nie oznacza ona ograniczania Schengen, ale nie oznacza też koniecznie opierania się na jednym superrządzie. Może warto rozważyć zamiast tego pakt rządów, z wolnościami obywatelskimi, które gwarantuje nam obecny kształt UE? Problemem naprawdę szkodliwym jest brak poczucia wspólnoty w UE. Wróćmy do przykładu problemu z nielegalną imigracją: Francja i Włochy pozostały z tym problemem same. Dopiero, gdy ustaliły między sobą porozumienie mogące zachwiać sensem istnienia strefy Schengen – pozostałe kraje Unii zabrały głos. Wcześniej zamiast wyjść z propozycjami wspólnych rozwiązań, udawały że problemu nie ma, że ich nie dotyczy. Włosi i Francuzi nie mieli wyjścia – albo drastycznie musieli wszystkich wciągnąć w swoje sprawy, albo przemilczać trudną dla nich kwestię. Adekwatną sytuację mamy w przypadku protestów w Hiszpanii czy problemów gospodarczych Grecji. Problemy tych drugich opisywane są jako problemy tylko z winy „nieodpowiedzialnych Greków”. To nie są nasze problemy. Jaką więc propozycję miała reszta Unii dla Grecji? Znowu najprostszy – zasypać ten kraj pieniędzmi.
Spójrzmy w tym wszystkim także na siebie. Większość kłopotów, z którymi mierzy się Europa nas nie dotyczy w równie dużym stopniu. Jesteśmy beneficjentem finansowym, nie mamy problemów z imigracją, a jedynymi, którzy wychodzą od czasu do czasu na ulicę, są związkowcy. Sygnał, jaki polscy politycy wysyłają Unii, jest prosty i banalny: wierzymy i chcemy głębszej integracji. Szkoda, że tylko taki – zamiast wykorzystać kryzys wspólnoty do wyraźniejszego wypowiadania naszego zdania w zakresie przyszłości UE (nie finansowej, lecz ideowej), wybieramy przeczekanie. A po kryzysie to Niemcy i Francja, o ile nawet nie umocnią swoich fundamentów jako krajów wiodących, to na pewno zostaną zapamiętane jako aktywne podmioty działające w celu ratowania wspólnoty.