Droga ku autolikwidacji
Powiedzieć, że w procesach funkcjonowania demokracji w krajach Europy i w Stanach Zjednoczonych nie dzieje się ostatnio dobrze, to powiedzieć mało. Kryzys systemu politycznego, który w czasach dobrej społeczno-ekonomicznej koniunktury jawił się jako finalny etap szarpaniny ludzkości z kwestią jej własnej samoorganizacji politycznej („koniec historii”), stał się ewidentny i bezdyskusyjny. Nie po raz pierwszy w dziejach objawiła się nieadekwatność modelu powszechnego decydowania przez głosowanie w rzeczywistości nawarstwienia się wielu poważnych kryzysów (kryzys finansowy, kryzys zadłużenia państw, kryzys wspólnej waluty, kryzys uchodźczy, kryzys modelu współżycia w społeczeństwie kulturowo heterogenicznym, kryzys wartości zarówno tradycyjnych, jak i liberalnych, kryzys zaufania, kryzys elit politycznych), które obniżają materialną jakość życia przeciętnego obywatela/wyborcy, a przede wszystkim łupią go z jego poczucia bezpieczeństwa. W ten sposób podstawowe potrzeby przestają być zaspokajane przez istniejący system. Gdy system ten zaś pozwala – a stanowi to wręcz jego rację bytu – w sposób swobodny dawać upust pojawiającym się, zarówno uzasadnionym, jak i nieuzasadnionym, frustracjom, z drugiej zaś strony narzuca jednak restrykcyjne ramy na ewentualny proceder prostego rozdawnictwa środków, to jest w nim zamocowany mechanizm autodestrukcji.
Gdyby podobna historia już się wcześniej nie przydarzyła dużej części świata zachodniej demokracji, demokracja liberalna nie miałaby dziś żadnych szans na przetrwanie. Być może już by jej w niektórych państwach nie było. Jedynym impulsem, który pozwala jej obecnie trwać i walczyć o życie na tym politycznym OIOM-ie, jest to, że jednak pewne lekcje historii zostały, mimo wszystko, odrobione. Zachód nadal pamięta lekcję lat 30. i 40. XX wieku. To właśnie dlatego ogolone na łyso osiłki z opaskami na rękach i jakimiś czarnymi symbolami ujętymi w biały krąg na czerwonej fladze nie spotykają się dziś z powszechnym entuzjazmem i gwałtownie rosnącym poparciem mas, pomimo zapaści tolerancji, wzrostu nacjonalizmów, radykalnie zwiększonego zapotrzebowania na populizm, wszechobecnej nienawiści politycznej, głębokiej pogardy dla elit intelektualnych i odrzucenia wolnego rynku. Zbyt podobni są oni do demonów przeszłości, otwarcie je małpując, pozbawiają się możliwości wyjścia poza rolę poważniejszą niż uliczne mięso armatnie nowej gardy populistów. Nie będzie prostej powtórki z wydarzeń sprzed 80 lat. To nie oznacza jednak, że demokracja liberalna nie weszła kilka lat temu na drogę ludowej autolikwidacji, bo weszła. Oznacza to jedynie, że nowe demony, które będą nazywane za 100 lat być może „demonami przeszłości 2.0”, będą miały zupełnie inną powierzchowność, inne cele i inne metody na pozbawienie ludzi wolności aniżeli dwudziestowieczne wersje. Jesteśmy już w samym środku procesu likwidacji demokracji liberalnej, w niektórych krajach – na razie peryferyjnych, jak Węgry i Polska – te procesy są już w fazie dosyć zaawansowanej, acz dalece nieskończonej. W wielu krajach centrum, takich jak m.in. Francja, Niemcy, Holandia, Wielka Brytania, a nawet USA, są one w mniejszych lub większych powijakach. Ale dostrzegalne są niemal wszędzie. Doświadczenie peryferii, jako swoistej awangardy, będzie dla nich albo paliwem, albo straszakiem. Na tym zasadza się niemałe dziś znaczenie peryferii.
Poglądy leśnego ruchadła
Zanim spojrzymy na naturę kreatury, warto spróbować, choćby płytko, zastanowić się nad przyczynami zmian. Oczywistym powodem jest śnieżyca kryzysów, przez którą straciliśmy nadzieję na ponowne wyjście słońca zza chmur. To jednak nie tłumaczy w całości tempa procesów i natężenia irracjonalnej, patologicznej wręcz nienawiści we wzajemnym obchodzeniu się ze sobą. Różnica poglądów politycznych, kiedyś zjawisko uznawane za naturalne i ciekawe, jest dziś postrzegana w kategoriach grzechu śmiertelnego. On dyskwalifikuje. Wyłącza poza krąg ludzi, którym przynależy się szacunek, godność, wręcz status człowieka myślącego, mającego prawo mówić. Istnieje bezkompromisowe, niewypowiedziane, lecz słabo zawoalowane żądanie, aby przeciwnik swego grzechu się niezwłocznie wyrzekł, odbył publiczną pokutę i jako neofita przystąpił do jednolitej tkanki. By przestał zdradzać i błądzić. Niuansowanie czegokolwiek tylko potęguje agresję.
W dobie przemieszczenia się teraz niemal całej komunikacji politycznej (nie sposób nazywać tego już „debatą”) do Internetu, wady tego stanu rzeczy zdążyły przesłonić większość początkowo z tym wiązanych nadziei. Tak, Internet stał się narzędziem całkowitej inkluzji, upodmiotowił każdego z nas, przestaliśmy być tylko odbiorcami komunikatów, stojącymi bezradnie wobec ucha igielnego, prowadzącego do grona nadawców komunikatów. Mamy pełen dostęp, każdy z nas może być nadawcą, a tylko od atrakcyjności naszych komunikatów, pomysłowości i czasu poświęconego autopromocji zależy, jak szeroki wpływ uzyskamy. Czasami nawet to wszystko nie jest potrzebne, bo wystarczy sprytne podpięcie swojej treści pod cudzy, poczytny komunikat w postaci np. pierwszego komentarza. (Czasem wystarczy nawet przypadek, który nazwijmy syndromem leśnego ruchadła.) Skoro dotarcie do mas stało się dziecinnie proste, to jaskrawo wzrosła łatwość formułowania na wirtualnej agorze wszelkich możliwych myśli, idei i postulatów. Również takich, których wypowiedzenie we wcześniejszych epokach wiązałoby się z usunięciem delikwenta z głównego placu Aten, zanim zdążył zasiać zamęt, lub puknięciem się w czoło redaktora każdej gazety czy serwisu informacyjnego w radiu lub telewizji, po którym nastąpiłoby wyprowadzenie delikwenta z budynku. Dziś te bariery i filtry nie istnieją. Dla wolności słowa to dobrze, dopóki nie zaczyna się dziać to, co dzieje się obecnie.
Gdy, oczywiście nie jedna, a setki lub tysiące osób sformułują poprzez różne otwarte kanały internetowe pewien pogląd, to obojętnie jak skandaliczny, ksenofobiczny, nietolerancyjny, urągający ludzkiej godności, a w dalszych konsekwencjach być może nawet zbrodniczy by on nie był, wśród odbiorców tych komunikatów będą tacy, którzy poczują się lekturą ośmieleni. Kropla do kropli. Tacy ludzie i w epoce przed Internetem miewali swoje uprzedzenia, o których nawet nie wiedzieli ich małżonkowie, ewentualnie do czasu jakiegoś pojedynczego wybuchu emocji lub seansu polibacyjnej gadatliwości. Świadomi odstręczającej natury swoich uprzedzeń, nie afiszowali się nimi, uważali je (bardzo zresztą słusznie) za powód do wstydu i usiłowali tłamsić. Gdy jednak dziś widzą w sieci, że coraz więcej ludzi podobnych do nich sentymenty te wyraża z otwartą przyłbicą, a nawet potrafi je jakoś półracjonalnie uzasadnić, opory te słabną, a w końcu znikają. Najpierw w komunikatach anonimowych, hejterskich i trollerskich. W końcu jednak coraz częściej pod nazwiskiem. W grupie raźniej, liczba daje moc, pozbawia poczucia winy, generuje alibi oraz żądanie, aby się z jej poglądami liczyć. To mechanizm podobny do ekshibicjonizmu w sieci. Wstyd znika za sprawą powszechności zjawiska.
Mainstreamem jest wszystko, elitą nikt
W tej rzeczywistości wszystko jest poglądem mainstreamowym. Przekonanie o nienaruszalności godności człowieka staje się poglądem równie uprawnionym, co sugestia ochrony kraju przed zarazami roznoszonymi przez „ciapate asfalty”. Polityczne monstra wychodzą z szaf ze świeżym wigorem. Siłą napędową rekrutacji nowych otwartych przyłbic do równo kroczącego szeregu staje się w pewnym momencie poczucie ulgi, która jest jak balsam na uginającą się wcześniej pod wyrzutami sumienia duszę: „Zawsze myślałem, że jestem tępym i nienawistnym skurwysynem. Tymczasem jest nas wielu, jestem normalnym obywatelem, w dodatku jednym z tych prawdziwych patriotów. I to my mamy rację. Chwalmy Pana!”. Akceptacji grupy współwyznawców zaczyna też towarzyszyć częściowa akceptacja szerszych kręgów społecznych, które rozdzielają ją automatycznie każdej większej grupie na zasadzie: skoro liczni, to przecież nie świry czy wariaci, może tylko „trochę radykalni”.
Nowy model komunikacji politycznej pociąga za sobą nową, skrajnie antyelitarną formułę działania politycznego. Co wcześniej było zjawiskiem buntu, który regularnie pojawiał się na obrzeżach, niekiedy odnosił znaczny sukces, po czym wygasał lub kompromitował się utopieniem w mainstreamie, teraz ma dużo lepsze warunki funkcjonowania. Ponieważ mainstreamem jest wszystko. W efekcie albo nie ma już elit albo wszystko jest elitą (na jedno wychodzi). Ten proces był kilkuetapowy, a dziś demokracja liberalna staje przed wyzwaniem jego ostatniego etapu. Najpierw elity polityczne, społeczne i intelektualne odarto z autorytetu, szacunku i poważania. Nadal istniały, ale ich opinie przestano uznawać za szczególnie ważne, wysłuchano ich, ale bez oporu polemizowano i wyraziwszy uznanie dla wiedzy autorów opinii, ignorowano je. W drugim etapie elity odarto z przewagi, jaką wcześniej dawała im wiedza. Problem w tym, że przewagę tę zlikwidowano w debacie nie przez doszlusowanie innych kręgów społecznych czy aktorów do poziomu wiedzy uprzednio zarezerwowanego dla elit, ale poprzez dyskredytację i rozpowszechnienie przeświadczenia, że wiedza nie jest potrzebna, aby prowadzić politykę i zarządzać krajem oraz jego gospodarką. W toku tych dwóch etapów elity z pozycji przewagi w debacie społeczno-politycznej zostały zdegradowane do pozycji równej wszystkim innym, w tym autorom internetowych komentarzy o dowolnej treści. W końcu, w etapie trzecim, antyelitaryzm wchodzi w zenit. (Dawne) elity tracą nawet pozycję równą innym. Nienawiść wobec nich, wobec ich tendencji do niuansowania, wobec niezdolności do wykładania „kawy na ławę”, wobec stronienia od postaw ksenofobii i nienawiści, czyni z elit podludzi debaty publicznej. Przynależność do tych potępionych grup z góry określa niższy status, pozbawia szans na zdobycie zaufania i równego prawa do wypowiedzenia swoich racji, o posłuchu nie wspominając. Posiadanie wiedzy staje się swoistym stygmatem, który osłabia pozycję osoby w dyskusji, zamiast wzmacniać. Tacy ludzie stają się obiektem drwin, pogardy i naigrywania się.
Along came a clown
Na tym podłożu kiełkuje dyktatura clownów. Clown to właśnie forma nowego zarządcy ludzkich umysłów w dobie upadku demokracji liberalnej w internetowym XXI wieku. Pamiętacie tę szeroko rozpowszechnioną opinię, że Hitler z dzisiejszego punktu widzenia wydaje się – choć współcześni zupełnie inaczej go odbierali – w swojej gestykulacji, mimice i manierze mówienia komiczny? Nie bez powodu taki się wydaje współczesnemu człowiekowi. Komizm bowiem już nie dyskwalifikuje populistycznego polityka. W epoce rozrywki, komizm staje się potężną bronią polityczną. Nie ma przy tym on nic z figury inteligentnego błazna. Jest tępy do bólu, niczym gwiazda skacząca do wody. Równocześnie dowartościowuje tępotę jego zatargetowanej politycznej klienteli, jak i ją niemiłosiernie eksploatuje. W niektórych przypadkach będzie cwaną pozą zakulisowo inteligentnego człowieka, który postanowił sięgnąć po władzę w epoce clownowania. Ale w całkiem wielu innych będzie autentyczny. Będzie wyrazem tego, iż oto rzeczywiście powstał „człowiek z ludu”, ich reprezentant, taki jak oni, tępy, bezwzględny, nienawistny, pajacujący pośród chichrania, bezczelny i bezgranicznie skuteczny.
Gdy dystyngowani starsi panowie, mężowie stanu, dalekowzroczni przywódcy i błyskotliwi politycy gabinetowi mają zostać brutalnie zrzuceni z cokołów i odesłani w przeszłość przez lud dzięki sieci uwolniony od barier przyzwoitości, gdy pogarda wobec wiedzy, wybitności, pracowitości i talentu jest wszechobecna, clown jest idealnym liderem nowego czasu. Zyskuje poklask tłumu, gdy obraża, a poklask jest tym większy, im gorsza od wcześniejszych jest obelga. Clown musi być pomysłowy i paraliżować swoją publikę za każdym razem słowami, które miesiąc temu wydawały się niewyobrażalne do wypowiedzenia publicznie. Wspólnie z tłumem pastwi się merytorycznością, umiarkowaniem, postawą dżentelmeńską w debacie publicznej, powagą i przezornością. Clown to brawura, nie boi się niczego. Wszystko można zniszczyć, każdego sprowokować i urazić, to bez znaczenia, póki publiczności podobają się występy. Clown to polityk w poetyce wrestlera z amerykańskiej ligi WWE. Zawsze nieludzko pewny siebie (nawet po porażce), zawsze gardzący przeciwnikiem, zawsze wrzeszczący, wygłupiający się i „małpujący”, w gruncie rzeczy robiący z siebie idiotę, ale jednak zdobywający aplauz i poparcie tych, którym imponuje.
Bez dyskusji
W epoce clownów następuje koniec realnej debaty publicznej. Co prawda formalne ograniczenie wolności słowa nastąpić może dopiero po przypieczętowaniu upadku demokracji liberalnej w poszczególnych państwach, a doświadczenie peryferiów pokazuje ostrożność w tym kierunku w postaci poprzedzenia konkretnych działań sporą liczbą balonów próbnych, to jednak debata traci sens i przydatność jako narzędzie ucierania czy wymiany poglądów. Z clownem i jego ludźmi nie sposób dyskutować. Żaden argument, nawet oparty na liczbach, faktach czy nieskazitelnym ciągu logicznego rozumowania, nawet ewidentnie wygrywający spór, nie posiada jakiejkolwiek siły rażenia. Uzasadniasz postulat zachowania państwa prawa, to w odpowiedzi słyszysz, że jesteś gorszym sortem lub złodziejem. Wskazujesz na korzyści z członkostwa i pozostania w Unii Europejskiej, to w odpowiedzi słyszysz, że przypominasz zużyty mop. Mówisz o korzyściach z umowy stowarzyszeniowej UE z Ukrainą, to w odpowiedzi słyszysz, że Koran jest jak Mein Kampf, więc umowa ta jest groźna. Podkreślasz ekonomiczne korzyści z przyjmowania pewnej liczby imigrantów, to w odpowiedzi słyszysz, że masz za duże uszy albo brzydką twarz i powinieneś dostać piąchą w nos. Publiczność to uwielbia, a wśród niej nie ma już jurorów. Wasza „debata” nie jest pojedynkiem, jest „masakracją”. Towarzyszy temu perpetualne zaprzaństwo, wieczne chodzenie w zaparte, symulowana głuchota na tezy spoza partyjnych „przekazów dnia”, powtarzanie bez przerwy dawno – wydawałoby się – zdyskredytowanych nonsensów, które ubliżają ludzkiej inteligencji, a ich logiczna słabość jest ewidentna. Zdemaskowanie kłamstw w słowach clownów nic nie daje. Ich zwolennicy rzucają się w sieci na autora sprostowania jak szarańcza, obrażają matki, żony i dzieci, sugerują obce pochodzenie lub angażowanie się w różnorakie nietypowe formy aktywności seksualnej. Żaden się nie zawaha, nie podda refleksji, gdzie w istocie leży prawda. To bez znaczenia. A clown wkrótce przykryje swoją prawie-wpadkę kolejną wypowiedzią, która ucieszy publiczność, lubującą się w udawaniu świętego oburzenia.
Czy jest lekarstwo na clownów? Konieczne jest tutaj rozwiązanie praproblemu, czyli wspomnianych na wstępie kryzysów. Ludzie muszą zobaczyć żywotność i zaradność liberalnej demokracji. Jej politycy mogą działać bez fajerwerków, dopóki ludzie czują się bezpiecznie i są syci. Jeśli nie są, trzeba roztoczyć przed nimi jasną, jak najkrótszą, a przede wszystkim do bólu wiarygodną ścieżkę powrotu do bezpieczeństwa i sytości. Jest jeszcze szansa na to. Gdyby się udało, to w ostatecznym rozrachunku clown pozostanie tylko clownem. Nadal będzie chętnie słuchany, ale straci szanse na taką liczbę głosów, która dałaby mu władzę.
Trzy metody, każda gorsza
Jeśli się zaś nie uda, to zostają trzy drogi. Żadna z nich nie jest dobra. Po pierwsze, można się teoretycznie dostosować. Skoro clown-show to format współczesnej polityki, to trudno. Nigdzie nie jest powiedziane, że w każdym kraju clown może być tylko jeden. Można spróbować pokonać clowna jeszcze lepszym show, zabić dowcipem, samemu zostać clownem. Istnienie dwoistości pomiędzy treścią a formą otwiera pewne możliwości zaistnienia figury clowna o racjonalnych poglądach politycznych. Ale przyznajmy, sprzedawać kretyński nonsens zawsze będzie łatwiej w walce na miny.
Po drugie, można siłą zatrzymać kroczenie liberalnej demokracji ku ludowej autolikwidacji. Uznać, że zachowanie konstytucyjnego państwa prawa i wolności obywatelskich jest ważniejsze niż zachowanie demokracji proceduralnej w sensie przeprowadzania wyborów władz w obecnej formule głosowania. Niezależnie jednak od tego, czy wybrałoby się radykalną koncepcję cenzusów ograniczających czynne prawo wyborcze, czy miękką wersję ustanowienia kryteriów ograniczających bierne prawo wyborcze i odsyłających clownów na zawsze do cyrku, metoda ta ma krótkie nogi. Zamach na demokrację jest zamachem na demokrację, sięgnięcie przez znienawidzone elity po rozwiązanie półsiłowe zwiększy (może nawet i słusznie) nienawiść wobec nich, zwiększy opór, a clownom da dodatkowy materiał pod sygnalizowanie ich moralnej wyższości, jako poszkodowanych, pozbawionych praw, odrzuconych. O ile przezwyciężenie kryzysów nie okazałoby się w tych warunkach jednoznacznym sukcesem, to posunięcie takie nie zostałoby wybaczone, a jego skutki byłyby jeszcze gorsze niż sytuacja z punktu wyjścia.
Po trzecie, oczywiście można machnąć ręką i rzec „trudno”. Pozwolić na katastrofę, na rządy clownów, licząc na ich rychłą klęskę i przemianę mentalności społecznej po takim doświadczeniu, która umożliwi powrót liberalnej demokracji. Ale to z kolei wielkie ryzyko, nie tylko popchnięcia w międzyczasie przez clownów, albo po prostu przez logikę zdarzeń, która clownów w pewnym momencie może przerosnąć, ludzi do jakichś zbrodni. To także ryzyko tego, że powrotu nie będzie, a zamiast niego nastąpi jakiś alternatywny „koniec historii”. Koniec koszmarny.