Trzecia i ostatnia część recenzji „Przyszłości liberalizmu” Alana Wolfego.
Oprócz substancjalnego („możliwie wielu ludzi powinno mieć możliwie wielki wpływ na kierunek, w jakim potoczy się ich życie”) i proceduralnego („w liberalnym systemie politycznym nie może być wyjątków od demokratycznego sposobu podejmowania decyzji”) znaczeń słowa „liberalizm”, o których pisałem w poprzednich felietonach, Alan Wolfe wyróżnia także liberalizmu aspekt charakterologiczny (ang. temperamental), praktycznie niezwiązany z orientacją polityczną. To w tym właśnie znaczeniu przymiotnik „liberalny” (który na polski można przetłumaczyć jako „swobodny”) pojawił się najwcześniej, będąc w angielszczyźnie synonimem takich określeń jak „hojny”, „obfity”, „duży”, „szlachecki”, „szeroki”, „rozwiązły”, „bezpośredni”, „szczery” oraz „nieuprzedzony”. Powyższe wyliczenie dobrze oddaje cechy, jakich spodziewać się można po osobie o liberalnym uosobieniu, która według Wolfego woli włączać niż wykluczać, akceptować niż cenzurować i częściej szafuje wyrazami uznania niż cedzi uszczypliwe złośliwości. Jest także urodzoną optymistką, która przewiduje dalszą poprawę świata, a wiarę tę opiera na stwierdzeniu, że świat dzisiejszy lepszy jest od tego z ubiegłych dekad i stuleci.
Wyliczywszy wszystkie powyższe przymioty, Wolfe dość sceptycznie ocenia, jak często idą one w parze z liberalnymi (w Wolfowskiej nomenklaturze – „substancjalnie liberalnymi”) poglądami politycznymi. Z dezaprobatą wspomina o obsadzonych przez wolnomyślnych profesorów radach uniwersyteckich wydziałów, które odmawiają zatrudnienia wykładowców znanych z konserwatywnych przekonań. Przyznaje, że głosujący na Republikanów libertarianie są pod względem uosobienia większymi liberałami niż ci dogmatycznie wierni partyjnej linii Demokraci, którzy na poziomie lokalnym kierują się własnym interesem i lękliwym przywiązaniem do status quo. Gdyby interesował się Polską, zganiłby pewnie posła Palikota, który Lecha i Jarosława Kaczyńskich nazywa oszołomami, a powody oszołomienia widzi, odpowiednio, w alkoholizmie i seksualnej frustracji, a pochwalił twórców „Dziennika”, którzy tworząc w założeniu prawicową gazetę otwarli jej łamy na teksty Sławoja Żiżka i środowiska „Krytyki Politycznej”. Pozostając na amerykańskim gruncie, z uznaniem wypowiada się o chrześcijanach uznających prawo muzułmanów i buddystów do wolności praktyk religijnych, a z dezaprobatą o wojujących ateistach, według których jakiekolwiek przekonania religijne to brednie.
Relacjom między religią a liberalnym usposobieniem Wolfe poświęca dużo miejsca i są to przemyślenia bardzo interesujące. Przede wszystkim, stara się ukazać podobieństwa między przeciwnymi obozami wielkiej amerykańskiej debaty ontologicznej: fundamentalistycznymi kalwinistami oraz zwolennikami twardej socjobiologii. „Mimo swoich ataków na konserwatywną religię, współcześni teoretycy darwinizmu podzielają ich pesymistyczny pogląd na ludzką naturę . są przekonani nie tylko o naszej wrodzonej słabości, lecz także o tym, że bardzo mało możemy na nią poradzić.” Tak zinterpretowane poglądy socjobiologów stoją oczywiście w jawnej sprzeczności z optymistycznymi przekonaniami liberałów, którzy od czasu Kanta uważają, że nawet jeśli istotnie przejawiamy zwierzęce instynkty, to mogą one zostać okiełznane przez kulturę. Według socjobiologów kultura jest jedynie pobocznym wytworem natury: „praktyki i zwyczaje kulturowe, które zdają się stanowić o naszym człowieczeństwie – romantyczna miłość, odpowiedzialność za przyszłe pokolenia, sztuka i, oczywiście, religia – są w rzeczy samej jedynie strategiami przetrwania” w ciągłym procesie ewolucji, który sprowadza się do walki gatunków i jednostkowych genów. „Konserwatywni chrześcijanie wierzą przynajmniej w to, że dzięki osobistej relacji z Jezusem Chrystusem możemy zapewnić sobie zbawienie; socjobiolodzy nie dają takiej nadziei. Kultura, zamiast dawać ochronę przed naturą, jest tylko jeszcze jednym sposobem, w jaki natura narzuca nam swoje prawa.”
Atak na obrońców teorii ewolucji za ich rzekomy fatalizm jest tyle efektowny, co nietrafiony. Wolfe popełnia zasadniczy błąd stawiając „prawa natury” na równi z religijnymi nakazami. Te pierwsze opisują procesy milcząc na temat ich celu, mówiąc inaczej pozbawione są moralnego wymiaru. Z faktu, że cegła spada z dziesięciopiętrowego rusztowania szybciej od foliowej płachty – co jest rezultatem działania zasady grawitacji i kilku innych praw fizyki – nie wynika, że którykolwiek z tych bytów jest doskonalszy. Twierdzenie, że według Darwinowskiej zasady survival of the fittest celem procesu ewolucji jest to, by na Ziemi pozostały jedynie najlepiej dostosowane gatunki jest częstym, lecz bardzo poważnym uproszczeniem. Fizyka i socjobiologia są w stanie podać przyczyny tych zjawisk, ale milczą w kwestii czemu mają one służyć, i jaki morał z nich wynika. Są zatem – w przeciwieństwie do norm religijnych, które mają więcej do powiedzenia w odpowiedzi na pytanie „po co?” niż „dlaczego?” – moralnie, a więc zatem również politycznie neutralne. Bezdzietny los słabych pawianów jest godny współczucia – podobnie jak tych kalwinistów, którzy nie są predestynowani do zbawienia – ale ani jeden, ani drugi nie ulegnie poprawie tylko dlatego, że przyjmiemy bardziej liberalny a mniej fatalistyczny światopogląd. Słabe pawiany można oczywiście oddzielać od stada (a kalwinistom tłumaczyć, że ich wiara w predestynację to, jak zauważył Max Weber, użyteczny z ewolucyjnej perspektywy zabobon) – lecz tego rodzaju ćwiczenia emancypujące wykraczają już, przynajmniej jeśli zastosować je do kalwinistów, poza kluczową dla liberalnego usposobienia zasadę akceptacji odmienności.
W Stanach Zjednoczonych, gdzie znaczna część społeczeństwa traktuje dosłownie zawarty w Biblii opis stworzenia świata, a teorii ewolucji na poważnie przeciwstawia się teorię „inteligentnego projektu”, poglądy socjobiologów zostały radykalnie uproszczone. Część odpowiedzialności za to spada na ich przeciwników, którzy chcieli je w ten sposób zdyskredytować, część na samych obrońców teorii ewolucji – do rzeczy prostych (lub uproszczonych) łatwiej jest przekonywać. Tą właśnie uproszczoną wersją zajął się Wolfe i stąd łatwość, z jaką wrzucił socjobiologów do jednego worka z religijnymi fanatykami. Instrumentalne wobec przetrwania gatunku „praktyki i zwyczaje kulturowe”, przez pryzmat których Wolfe postrzega darwinizm, odgrywają jednak w teorii ewolucji rolę poboczną i zostały do niej wprowadzone jako odpowiedź na argument kreacjonistów, że kultura nie może być wynikiem zasadniczo przypadkowego procesu ewolucji. Socjobiolodzy odpowiadają, że może być – i popierają tę odpowiedź hipotezą, o roli jaką kultura w tym procesie odgrywa. Hipoteza ta w żadnym wypadku nie jest jednak centralnym punktem ani teorii ewolucji, ani socjobiologii.
Zawarte w „Przyszłości liberalizmu” rozważania nad jego charakterologicznym aspektem nie ograniczają się na szczęście, do obrony religii przed nauką. Wolfe poświęca mu więcej miejsca, trafnie wiążąc napięcie między liberalnym a konserwatywnym uosobieniem z dwiema skrajnie przeciwnymi wizjami natury ludzkiej. Według liberałów, sensem ludzkiego istnienia jest powolne przełamywanie ograniczeń nałożonych na nas przez naturalne – a także kulturowe – otoczenie. Życie bez doskonalenia samego siebie i otaczającego świata, bez intelektualnego rozwoju i materialnego postępu, jest dla liberałów niewiele warte. Jak
wiemy z historii nauki, warunkiem dokonania takiego postępu jest ciągłe kwestionowanie zastanych diagnoz, rozwiązań i teorii. To stąd bierze się typowa dla liberalnego usposobienia otwartość na nowe poglądy i gotowość krytykowania poglądów starych.
Oczywiście, warunkiem powodzenia krytyki jest zdolność przedstawienia spójnych argumentów i alternatywnego wyjaśnienia dla opisywanego przez przestarzałą teorię zjawiska. Jeżeli założymy, że pod względem usposobienia ludzie dzielą się bez wyjątku na liberałów i konserwatystów (a założenie takie jest uprawnione, bo trudno jest wskazać trzecią orientację charakterologiczną), powyższa konstatacja wprost doprowadzi nas do brutalnej sentencji Milla, że wszyscy głupcy są konserwatystami. Przyporządkowanie nie jest oczywiście kompletne i zwrotne – nie wszyscy konserwatyści są głupcami. Niektórzy, rzetelnie przemyślawszy sens ludzkiej egzystencji, zwracają się w stronę religii i uznają, że akceptacja ograniczeń (której formą jest rezygnacja z ambicji zrozumienia i wytłumaczenia świata) to podstawowy element pobożności. Inni, dość liczni, dostrzegając słabości zastanego porządku, bronią go cynicznie i dla własnego interesu. Są również tacy – ta kategoria jest szczególnie liczna w krajach pamiętających nieudane społeczne eksperymenty – którzy wolą zło znane od nieznanego i trzymają na wodzy swoje liberalne i reformatorskie odruchy.
Jaki wniosek płynie z powyższych rozważań nad postępowym i zachowawczym temperamentem? Wolfe nie formułuje go wprost (w ogóle unika w swojej książce jakichkolwiek twierdzeń, które można by uznać za sugestie praktycznych rozwiązań), ale przesłanie jest dość oczywiste: rzeczą o kluczowym znaczeniu jest taka organizacja systemu edukacji, by promował on postawy krytyczne i jednostki zdolne do samodzielnego myślenia. Wynikające z tego rozpowszechnienie liberalnego usposobienia nie musi (i prawdopodobnie nie będzie) prowadzić do dominacji partii politycznych określających się mianem liberalnych, ale powinno wystarczyć do zagwarantowania liberalnych procedur i ciągłej obecności „substancjalnie liberalnego” nurtu w publicznej debacie. Już choćby taka wizja przyszłości liberalizmu wydaje się całkowicie satysfakcjonująca.
—
Alan Wolfe, The Future of Liberalism, Alfred W. Knopf, New York 2009