Potrzeba patriotycznego żaru zinstytucjonalizowanego w figurze narodowej martyrologii miała oczywiście kiedyś rację bytu. Dziś jednak ta figura stała się zbędnym, szkodliwym balastem.
Kiedy Liberté! pyta o moją polskość staję przed poważnym problemem. Polega on na tym, że nie mam niczego ciekawego do zaoferowania w odpowiedzi. Mogę powiedzieć: „tak, jestem Polakiem podobnie jak Ty”, albo: „Nic mnie od innych Polaków w mej polskości nie odróżnia. Naturalnie różnimy się poglądami, wyborami życiowymi, może inaczej oceniamy polską politykę i zapewne inaczej czytamy Mickiewicza. Jestem jednak Polakiem, bo wybieramy tych samych polityków, podejmujemy te same kwestie w dyskusji, posługujemy się tymi samymi kodami języka polskiego, które zrozumiałe są przede wszystkim dla nas, a nie dla cudzoziemców”. Jednak w zasadzie moja definicja polskości jest mi niepotrzebna do życia. Uwypukla się, ukazuje się, staje się moją tożsamością wtedy, gdy spotykam Innych. Australijczyka w pociągu do Bratysławy, Ukrainkę na ulicy, Szweda, który zajmuje się polityką wschodnią, Czecha, Słowaka, Niemca, Węgra, Francuza. Owi Inni dostarczają mi pożywki dla mojej polskości w stopniu zadowalającym. Siadając przy stoliku z innymi obywatelami Rzeczpospolitej nie przechodzi mi przez gardło pytanie o polskość, bo stawiałoby to ich w sytuacji niezręcznej. Musieliby bowiem podjąć rękawicę udowadniając swoje uczucia i porównując swoją polskość z innymi, w tym ze mną. W tym porównaniu tym mogliby również, co jest rzeczą naturalną, chcieć mi udowodnić, że są bardziej Polakami niż ja. Na co ja bym się nie mógł zgodzić udowadniając im, że gorszą wersją polskości posługują się właśnie oni. Nasza przyjaźń zapewne szybko by się skończyła.
Wątek ten podjął w 2004 r. Marcin Król w książce „Patriotyzm przyszłości”. Pisał, będąc samemu wyposażonym w miłość do ojczyzny, którą wpojono mu w domu rodzinnym, że owa ojczyzna nie wymaga postawy, ale bardziej duchowej tożsamości, która pomaga ułożyć wewnętrzne życie. W związku z pluralizacją wartości i z ich rozdrobnieniem, ale nie unicestwieniem, zmianie uległ również patriotyzm, który powinien być patriotyzmem liberalnym. Taki rodzaj patriotyzmu oznacza, że trzeba pogodzić się z domniemanym założeniem, że każdy Polak o Polsce myśli inaczej i każdy swoją wyobrażoną ojczyznę kocha na swój sposób niemożliwy do opowiedzenia we wspólnocie. Król podkreśla, że nikt nie może mieć patentu na polskość, a patriotyzm dzisiaj polega na wyborze. Jest więc liberalną przyjemnością, a nie tradycyjnym obowiązkiem. Wychowanie patriotyczne w duchu takiego patriotyzmu polega na umacnianiu i rozbudowaniu jego symboli, jego swobody i jego bogactwa, a więc wzbudzaniu szacunku dla instytucji państwa demokracji liberalnej. W gruncie rzeczy takie postawienie sprawy zamyka możliwość dyskutowania o patriotyzmie i polskości jako osobnej kategorii. Oznacza zwrot w stronę paradoksu: wspólnego uwielbienia dla różnorodności – sloganu nowoczesnej Europy.
Nie ma sensu dyskutować o własnej polskości, tak jak nie ma sensu rozmawiać o mesjanizmie. Można w mesjanizm wierzyć tak jak niektórzy wierzą w polskość. W tego rodzaju polskość chcą z jakiegoś powodu wierzyć tłumy na ulicach gromadzące się w symbolicznym miejscu – pod pałacem prezydenckim. I choć wiara czyni cuda, a piszę to bez ironii, to w zasadzie polityka na cudach opierać się nie może. W XIX wieku odpowiedzią na potrzebę niepodległego państwa był romantyzm z nutą mesjanizmu dający ludziom religijną wprost wiarę w to, że może powstać niepodległy naród. A że stać się tak wcale nie musiało przekonują znakomite publikacje Timothy Snydera, w których pokazuje jakie były losy nowoczesnych narodów szczególnie w naszym zakątku Europy.
Dziś trudno sobie wyobrazić w Polsce podobną potrzebę i podobną odpowiedź. Nie ma bowiem opresji, nie ma uciskanej grupy, która poszukiwałaby politycznego mesjasza, zbawiciela choć pojawia się naturalnie resentyment. Był nim na przykład masowy zryw zwolenników PO i PiSu, kiedy partie te odwoływały się do kluczowej w retoryce mesjańskiej idei – czyli do nadziei na prawdę w polityce i zerwaniem z rzekomym ciemiężcą (korupcją elit). Rząd wybrany w 2005 r. oczywiście zbawienia nie przyniósł, ale rozbudził niebezpieczną we wspólnocie iskrę wiary, że oto prawdziwa polityka może nadejść, a człowiek może być dzięki niej zbawiony. Wiara natomiast nie może zastąpić polityczności, bo nie ma w niej miejsca na kompromis. Wspólnota kierująca się ślepą namiętnością odnosi się do tych, którzy sprzeciwiają się rewolucjom moralnym jak do łamistrajków wietrząc niebezpieczeństwo zdrady.
Wspólnota cmentarzy
Oczywiście, we wspólnocie mimo wszystko posługujemy się po części wiarą, po części nadzieją i po części innymi kategoriami zapożyczonymi z życia religijnego. Nie będę tutaj przywoływał powodów, dla których tak się dzieje. Dosyć o tym pisali inni. Ważne jest, że to poczucie jest o tyle pożyteczne dla wspólnoty o ile się o nim milczy i w domniemaniu przyjmuje, że są pewne kategorie, które nas łączą i które uwidaczniają się gdy spotykamy tych nie-Polaków z zagranicy. Gdy jednak język religijny staje u progu polityki obnażona zostaje jakość takiej politycznej wspólnoty. Potrzeba patriotycznego żaru zinstytucjonalizowanego w figurze narodowej martyrologii miała oczywiście kiedyś rację bytu. Kiedyś zamykała usta tym, którzy nie rozumieli, że do niepodległości trzeba dążyć zgodnie i karnie. Dziś jednak ta figura stała się zbędnym, szkodliwym balastem. Znakomicie ilustruje ten mechanizm Jan Tokarski w artykule pt. „Próba ontologii polskości” (www.publica.pl). Twierdzi on, że jedyną osią dzisiejszej polskiej wspólnoty jest figura pogrzebu:
Przypadek Polaków, nasz własny przypadek, jest inny. (.) Polacy nie odnajdują bowiem wspólnoty w miejscu debaty o wspólnych sprawach. (.) Polacy nie są narodem dlatego, że chodzą na tą samą agorę. Polacy są narodem, bo stają w tych samych pogrzebowych konduktach, bo oddają hołd tym samym umarłym. Polacy mają „duszę z uchem przy grobie”. Nie łączy nas wspólna przestrzeń publiczna, ale wspólne cmentarze. (.) Nasza codzienność pozbawiona jest zasadniczego wymiaru polityczności. Potrzeba, by bicz losu smagnął nas mocno po plecach, abyśmy poczuli, że mamy jeden kark. Łączy nas ‚res publica’ bólu. Bólu – powiedzmy to do końca – po zmarłych bliskich. (.)
To z pewnością opis przesadzony, a jednak intelektualnie prowokujący. Sugeruje w gruncie rzeczy, że nie odnajdujemy polityczności w tym, co „dyskutowalne” albo tym co może zdecydować o przyszłym losie, ale widzimy polityczność tam, gdzie znajdują się nasze symboliczne korzenie. Zawsze w przeszłości, zawsze w tym co odeszło, zawsze w tym, co już pewne i zastałe. Horyzont naszej debaty kończy się na wieku trumny i bez wyobraźni porzucamy pożyteczną dyskusję wyznaczoną horyzontem nadchodzących pokoleń. Można w ramach polskości dyskutować poświęcając się bez reszty padlinożerczym sporom o etyczną ocenę figury Jana Józefa Lipskiego, Lecha Kaczyńskiego albo Jacka Kuronia. Jednak to debata o wyzwaniach, które dopiero są przed nami, również ze względu na szacunek dla pamięci o zmarłych, stanowi o charakterze politycznym wspólnoty. Taka instytucja publicznej debaty i pluralistycznej opinii publicznej łączy się z partiotyzmem przyszłości. Sama wiara w polskość nie jest i nie może być kategorią polityczną. Pozostanie kategorią etniczną, kategorią kulturową, kategorią w gruncie rzeczy wykluczoną ze sporu o to co polityczne, a bliższą języka wiary.
Istotne jest w sumie to, że język religijny nie jest prawomocnym językiem w demokracji liberalnej. Być może jest narracją leżącą u podłoża wspólnoty, do którego warto dotrzeć, żeby zrozumieć podstawowe zasady którymi kierują się ludzie w danym państwie. Język wiary może w końcu przenikać przez usta polityka, który próbuje odwołać się do wspólnoty, ale sens polityki demokratycznej zawarty jest w języku interesu. Interes oczywiście nie pobudza jedności, nie opisuje wspólnoty i jest językiem podziału. Dlatego aby polityka demokratyczna była możliwa potrzebne jej jest zakorzenienie w formach organizacji i formach działania. Przywołany wcześniej Tokarski pisze w swoim eseju dalej:
Chodzi również o to, że jako naród właściwie nigdy nie zapuściliśmy korzeni w instytucjach państwa, bo tego państwa zbyt długo nie było. Nie potrafimy docenić wartości dyskusji publicznej, debaty o wspólnych sprawach, bo w warunkach braku niepodległości debata była niemal zawsze szkodliwa – rozmiękczała stanowiska, przerzedzała szeregi, powodowała ferment, niwecząc dogłębną potrzebę jednomyślności.
Autor podkreśla, że o jakości polityki decydują w istocie instytucje i to wokół nich trzeba zakorzenić postawę patriotyczną, by była ona produktywna w przyszłości. Zazwyczaj to konserwatywny pogląd na politykę zawiera się w twierdzeniu, że potrzebujemy narodu i państwa narodowego ponieważ istnieją wokół nas inne państwa narodowe. Nie jestem przekonany o słuszności takiego twierdzenia. Brak w nim właśnie owego odwołania do potrzeby wiary we wspólnotę wszczepianej młodym wychowywanym do życia w państwie. Faktem jest, że w polityce poruszamy się na geopolitycznej mapie, której podstawą są państwa narodowe. Te z kolei potrzebują podstawy działania instytucji odwołujących się w jakimś sensie do twierdzenia o państwie narodowym. W te instytucje i zawarty w nich pluralizm potrzeba właśnie dziś wierzyć i tę wiarę wzbudzać, by w ogóle można było mówić o otwartości, liberalizmie, nowoczesności, czyli w gruncie rzeczy o obietnicy zawartej w polityce.
Patriotyzm liberalny
Różnica pomiędzy takim patriotyzmem przyszłości, patriotyzmem liberalnym, a zwykłą otwartością jest zasadnicza. Błyskotliwy niemiecki intelektualista Jan Werner-Müller w książce „Constitutional Patriotism” (Princeton 2008) rozważał możliwość zbudowania wspólnoty politycznej w Europie na podstawie patriotyzmu konstytucyjnego Habermasa opartego o zasadę „otwartości”. Niejednego liberała kusi taka perspektywa, bo zapowiada pozbycie się kategorii narodowej – nierzadko uciążliwej – a jednocześnie obiecuje spełnienie prostej ludzkiej potrzeby przywiązania i hołubienia tego, co swoje. Nie chcę tu nadziei tej gasić, ale za to zwracam uwagę, że przywiązanie do idei konstytucji może mieć miejsce przede wszystkim tam, gdzie nie nie było bądź upadła wszelka inna wspólnota (USA, Niemcy po II wojnie światowej) i gdzie kontekst historyczny wspólnoty jest trwale anihilowany potrzebą amnezji o złu, które chcemy zostawić za nami. Warto przypomnieć, że państwa narodowe w Europie wniosły do współczesności tyle dobrego co i złego dając właśnie polityczną wolność niektórym uciskanym grupom, budując mozaikę różnorodności kulturowej, dbając również o pamięć o wzajemnych grzechach, których nie powinniśmy się wyrzekać w imię własnej ludzkości.
Po to, by w ramach państw narodowych kwitł patriotyzm liberalny, patriotyzm przyszłości oparty na pluralizmie nie można lekkodusznie po prostu mówić o otwartości, która niczego w gruncie rzeczy nie oznacza. Trzeba za to dbać o możliwość skupiania się wokół różnorakich instytucji lokalnych i narodowych, w których zawarta jest obietnica podnoszenia jakości polityki, poszanowania dla pluralizmu i ochrony mniejszości. W takim momencie przesilenia narodowego jakie miało miejsce w kwietniu 2010 r. w Polsce warto sobie zadać pytanie o to, jakim okazaliśmy się być narodem, a jakim państwem?
Moim zdaniem byliśmy i jesteśmy nadal narodem zbyt prywatnym, zbyt osobistym, zbyt pompatycznym i zarazem zupełnie nieświadomym swojej państwowości. Państwo co prawda zdało egzamin z zasad i procedur, ale tak naprawdę ukazało, jak wątłe są jego instytucje. Ulegliśmy tyranii pospolitych wzruszeń, z których jedno wyzwalało kolejne. Innymi słowy, narodowa tradycja przesiąknęła każdego z nas tak silnie, że poddaliśmy się wspólnym wzruszeniom, zapominając o rzeczowych argumentach. Chętniej włączaliśmy się w publiczne przeżywanie zbiorowej żałoby niż w publiczną dyskusję o tym, co dotyczy państwa i jego powinności.
W wojnie emocji, którą wywołały wydarzenia wokół katastrofy samolotu obnażyły się co najmniej trzy słabe punkty instytucji państwa, co do których powinniśmy odnieść się w duchu liberalnego patriotyzmu, patriotyzmu przyszłości: 1) wyjaśnić dlaczego po raz kolejny spada polski samolot z osobami kluczowymi dla funkcjonowania państwa i ustalić, jak do tego nie dopuścić w przyszłości, 2) przypomnieć i uporządkować ceremoniał państwowy, a w końcu 3) odpowiedzieć na pytanie, czemu zamykano w czasie żałoby teatry i kina, w których nagle zaczęto upatrywać tylko źródeł czczej rozrywki, zamiast możliwości duchowego rozwoju, tak jak gdyby jedyny duchowy rozwój zapewniało stanie pod pałacem.
Przyzwolenie na śmierć współobywateli w służbie państwa, jak twierdzi Benedykt Anderson, jeden z czołowych teoretyków narodu, pozwala stwierdzić, że jesteśmy w istocie wyimaginowaną wspólnotą – nowoczesnym narodem. Jak mało które społeczeństwo scementowaliśmy wspólnotowy sentyment setkami powstańczych ofiar i desperackimi szarżami pod obcą komendą. Powołaliśmy dzięki temu do życia naród i tak przetrwaliśmy okres bez państwa. Dlatego mimo wszystko nie tylko żałowaliśmy śmierci pod Smoleńskiem, ale również doszukiwaliśmy się w niej jakiejś formy użyteczności dla narodu – że oto świat dowie się o naszej krzywdzie sprzed lat, że w końcu nas zauważą, że Rosjanie nad nami zapłaczą.
Zaślepieni współczuciem nie zapominajmy, że odzyskując w końcu formę państwowości, musimy zacząć dbać o bezpieczeństwo publicznych funkcjonariuszy. Wymóc to powinna instytucja opinii publicznej. Anda Rottenberg opublikowała niedawno w Dwutygodniku felieton, w którym uskarża się na powszechnie obowiązujący w mediach model jednodniowego newsa, swoistego braku ciągłości w debacie publicznej. Siła instytucji liberalnego patriotyzmu powinna uzewnętrznić się w sile opinii publicznej. Redakcje powinny ją zaś zaspokoić drukując teksty dziennikarzy, którzy dopytują o przyczyny tragedii CASY pod Mirosławcem, którzy wskazują na wadliwe procedury, a nie ludzki błąd. To dbałość o procedury, a przez to troska o ludzkie życie w wymiarze indywidualnym i całego państwa jest wyznacznikiem tego co liberalne, a co nie. Wspomniany wcześniej Anderson u podstaw konstrukcji nowoczesnego narodu widział powszechność słowa drukowanego, książkę, prasę, a dziś zapewne wymieniłby internet. Skoro u początków narodu leży słowo, wejrzyjmy w media jak w lustro. Jeśli zamiast analiz opartych na argumentach publikowano gorące i nieprzemyślane opinie i paszkwile, a za fakty przez blisko tydzień starcza nam liczba czekających w kolejce do grobu to nie możemy mówić o polskości inaczej niż przywołany wcześniej Jan Tokarski.
Drugim przykładem instytucji państwa, w której deponuje się nasz patriotyzm i od którego zależy jego jakość jest ceremoniał – sposób obchodzenia uroczystych chwil. Dzięki niemu możemy wiedzieć przede wszystkim jak powinniśmy się zachowywać w miejscach publicznych w danym czasie, ale przede wszystko jego skodyfikowany przebieg wyznacza kres publicznego przymusu uniformizacji zachowań. Dlatego za skandal uważam setki opuszczonych do połowy flag przed publicznymi instytucjami ponad wyznaczony procedurami państwowej czas żałoby. Kiedy w popołudniowy poniedziałek tydzień po wypadku jechałem pociągiem ze Szczecina do Warszawy, nie zauważyłem po drodze ani jednej flagi, która byłaby wywieszona jak należy u szczytu masztu. W tydzień później to samo – w centrum Warszawy. Żałoba trwała i tak zbyt długo, a niektórzy poprzez taką manifestację prywatyzowali ją, czyniąc despekt dla flagi, symbolu narodu i jego instytucji. Naród bez instytucji ceremoniału i poszanowania godności własnych reprezentantów nie może oczekiwać, że będzie szanowany przez innych. Wniosek jest jeden: polski parlament jak najszybciej powinien zająć się uporządkowaniem instytucji ceremoniału.
W końcu kwestia podporządkowywania kultury celom państwa i wspólnoty. Postrzeganie kultury jako bezproduktywnego narzędzia rozrywki, na co pozwolili zarówno rozemocjonowani dziennikarze jak i przeciętni obywatele pozostaje trzecią kwestią – wyznacznikiem tego z jakiego rodzaju wyzwaniem musi się zmierzyć patriotyzm jutra oparty nie sprzeciwie wobec uniformizacji społeczeństwa.
Jeśli mam więc dziś odpowiedzieć na pytanie o patriotyzm to poprzez postawienie innego pytania, które z uporem powtarzane było przez środowisko Warsztatów Analiz Socjologicznych, a na które mam wrażenie nikt nie próbował uczciwie odpowiedzieć. A mianowicie: „po co nam Polska?”. Jakiego rodzaju przyjemności ma dostarczać nam przebywanie i działanie we wspólnocie, którą ktoś kiedyś nazwał Polakami i Polską? Nie jest to już sprawa zadanego dziedzictwa, które trzeba kultywować, ani możliwości debaty, ale sprawa w gruncie rzeczy fundamentalna. To sprawa jakości i treści odziedziczonych instytucji tak, by nie zapominając o tym w jaką tradycję wrastamy umieć jednocześnie o niej grzecznie milczeć szanując wolność innych, a dopominać się o silne instytucje i ciągłość mądrej dyskusji.
?