Z opowiadaniem powszechnie znanych anegdotek jest jeden zasadniczy problem: nikt nawet nie próbuje wyciągać z nich wniosków. Ot, dla przykładu anegdotka o kulcie cargo. Miło pomyśleć, że jesteśmy chociaż troszkę mądrzejsi od naiwnych mieszkańcach Fidżi. Bo jak mogli uwierzyć, że zbudowanie lądowisk doprowadzi do przylotu „boskich samolotów” z żywnością i innymi darami? Śmiejemy się, a jednak sami zbyt łatwo ulegamy pokusie wyciągania błędnych wniosków. W to, że wysoka frekwencja zagwarantuje nam lepszą demokrację, uwierzyliśmy przecież niemal od razu.
Kampanie profrekwencyjne stały się widocznym i stałym elementem przedwyborczego krajobrazu. Koalicja organizacji pozarządowych zachęcających do udziału w wyborach (w tym roku pod hasłem „Kobiety na wybory!”) jest tak pewna swoich racji, że nawet w żaden sposób ich nie prezentuje. Związek między wysoką frekwencją, a dobrym funkcjonowaniem demokracji ma być oczywisty. Jednak obecnie jedynym oczywistym faktem jest, że takie przedstawienie sprawy budzi ogromne kontrowersje. Czy wynik wyborów będzie lepszy, gdy zagłosują ludzie polityką się nie interesujący, podejmujący decyzję na podstawie plakatów, które zobaczyli w drodze do komisji wyborczej?
Oczywiście trudno polemizować z poglądem, że wolne wybory są jednym z najważniejszych filarów funkcjonujących obecnie liberalnych demokracji. Zapewniają realizację dwóch mechanizmów, które dla wydajnego i trwałego działania systemu pełnią funkcje fundamentalne. Po pierwsze pozwalają kontrolować działanie władzy. Po drugie stanowią wentyl bezpieczeństwa, zabezpieczają demokrację przed wpływami ruchów, które istnieniu systemu mogłyby realnie zagrozić. Organizatorzy kampanii profrekwencyjnych powinni pokazać, że między wysoką frekwencją, a realizacją tych funkcji istnieje związek. Na razie go nie widać.
Nie wierzę w „mądrość tłumu”. Trudno byłoby udowodnić, że większa liczba wyborców wpływa na lepszą kontrolę. Żeby recenzować działania władzy trzeba mieć wiedzę („Wiedza jest władzą”). Okazuje się więc, że funkcja ta w swojej istocie jest silnie elitarystyczna. Tylko wąskie kręgi, grupy interesu mają środki konieczne, by posiąść wiedzę. Do obywateli – pracujących zawodowo, mających hobby, utrzymujących towarzyskie i rodzinne więzi – dotrzeć mogą tylko jej skrawki. Obywatele nie są więc w stanie kontrolować władzy. Muszą zadowolić się kontrolowaniem kontrolujących.
Zupełnie oczywiste jest, że interes grup interesu nie zawsze pokrywa się z interesem publicznym. Lobby starają wpłynąć się na obywateli, wykorzystują do tego posiadaną wiedzę. Wyborca – by podjąć właściwą decyzję – musi prześledzić rozmaite racje wysuwane przez poszczególne grupy. Każde z prezentowanych stanowisk podparte jest najczęściej opiniami dziesiątków równie utytułowanych specjalistów. Dopiero ich prześledzenie pozwala na podjęcie właściwej decyzji. Czy głosy ludzi, którzy polityką się nie interesują, a głosują bo obejrzeli wyborcze reklamówki naprawdę może nam tu pomóc?
Trudno utrzymywać także, że podniesienie frekwencji wyborczej jest najlepszym sposobem na rozładowanie napięć społecznych. Ruchy antysystemowe oczywiście nie powinny być z życia politycznego wykluczane. Nie ma jednak żadnego powodu, by zachęcać do głosowania na takie ruchy ludzi dotychczas biernych. Populiści sami o to zadbają, tak jak w 2005 roku zrobiła to chociażby Samoobrona, która postanowiła dla gminy z najwyższą frekwencją ufundować nagrodę. Porażka wyborcza jest najlepszym sposobem na pokazanie braku społecznego poparcia i – w efekcie – ich marginalizację.
Chciałbym, żeby jedna rzecz była zupełnie jasna. Uważam, że głosować może każdy. Nigdy nie poparłbym – modnego w pewnych środowiska – postulatu ograniczenia czynnego prawa wyborczego, do tych którzy zdadzą odpowiedni test. Nie, to byłaby głupota. Namawiam raczej, by organizacje pozarządowe przestały przekonywać, że wybory to po prostu najlepszy dzień w roku na zrobienie sobie rodzinnego, jesiennego spaceru. Przecież to nie ma nic wspólnego z budowaniem społeczeństwa obywatelskiego.
To nie znaczy oczywiście, że organizacje pozarządowe nie mają w kontekście wyborów nic do zrobienia. Wręcz przeciwnie. Zadań jest wiele, warto podjąć się ich realizacji.
Trzeba zapewnić możliwość wartościowego wzięcia udziału w wyborach wszystkim zainteresowanym. A więc rzetelnie informować o tym w jaki sposób zagłosować poza miejscem zamieszkania. Należy walczyć także o techniczną możliwość oddania głosu dla wszystkich zainteresowanych. Warto wspomnieć o realizowanej przez radiową „Trójkę” we współpracy z Rzecznikiem Praw Obywatelskich akcji „Wybory dla wszystkich”. A przecież w systemie demokratycznym większym wstydem odczuwać powinniśmy gdy odbieramy niewidomemu prawo głosu, nie zaś wtedy gdy ktoś świadomie z tego prawa rezygnuje.
Ważne jest także umożliwienie wyborcom zapoznania się z poglądami poszczególnych kandydatów. Oświetlający zazwyczaj moje decyzje „Latarnik wyborczy” na kilkanaście dni przed wyborami wciąż nie funkcjonuje. Do wypełnienia reklamowanej w telewizji publicznej ankiety na stronie mamprawowiedziec.pl udało się zachęcić naprawdę niewielką część kandydatów. Jednocześnie przeznacza się ogromne środki na kampanię przekonującą, że kobiety nie głosują, bo mają mniejszą od mężczyzn pewność swoich politycznych poglądów. Ciekawe, czy to chociaż rzeczywisty powód. Może po prostu chodzi o to, że nie ma z kim zostawić małego dziecka?
Niezwykle ważne jest budowanie społeczeństwa obywatelskiego pomiędzy wyborami. Przywrócenie wiary w politykę. Być może obniżenie progu poparcia, który pozwala otrzymać dofinansowanie z budżetu państwa. Wtedy ludzie poczuliby, że rzeczywiście warto zagłosować – nawet gdy konkretny kandydat nie ma szans – przynajmniej jeszcze podczas tych wyborów – uzyskać poparcia koniecznego do uzyskania mandatu.
Wysoka frekwencja wyborcza jest pochodną dobrze funkcjonującego społeczeństwa obywatelskiego. Obecne próby odwrócenia przyczyny i skutku wydają się zupełnie bezsensowne. Zadbajmy o rozwój społeczeństwa obywatelskiego, o to by ludzie poczuli że mają wpływ na podejmowane przez polityków decyzje, a frekwencja sama się zwiększy. Wtedy znów z czystym sumieniem uśmiechniemy się na myśl o naiwnych wyznawcach kultu cargo. Pomylili skutki z przyczynami. A my przecież tego nigdy nie robimy.
