Wzrost kapitału społecznego to ostatnie z dziesięciu wyzwań strategicznych, przedstawionych przez Michała Boniego i jego zespół w dokumencie „Polska 2030”. Rozumiany jako normy zachowań i styl powiązań między ludźmi, które zwiększają sprawność działania społeczeństwa, ma być kapitał społeczny swoistym napędem modernizacji. Wyższy poziom zaufania między ludźmi i wobec instytucji, aktywność obywatelska i troska o dobro wspólne, ostatecznie, jak wierzą autorzy wizji, zaowocuje skuteczną kooperacją ludzi i ich rosnącą innowacyjnością. „W krajach, które mają wyższy wskaźnik zaufania społecznego, będącego jednym z kluczowych komponentów kapitału społecznego, wyższe jest PKB per capita oraz wyższy poziom zadowolenia z życia”, czytamy. Kapitał społeczny jest więc kapitałem rozwojowym, bez którego niemożliwy jest sukces gospodarczy i sprostanie wymaganiom coraz bardziej globalnej i coraz bardziej innowacyjnej konkurencji. „Społeczeństwo o silnym kapitale rozwojowym charakteryzują otwartość na postawy, poglądy i pomysły innych, zdolność do współpracy oraz innowacyjność i kreatywność – ważna nie tylko jako podstawowy czynnik rozwojowy społeczeństw opartych na wiedzy, ale także zdolność pozwalająca funkcjonować w stale zmieniającym się świecie”. W zasadzie nic nowego. Cóż bowiem innego pisał przed blisko dwudziestu laty w „Demokracji w działaniu” Robert Putnam i jakież inne niż przedstawione powyżej tezy weryfikował w późniejszej „Samotnej grze w kręgle”. A jednak bardzo cieszy mnie dokument Boniego. Posiada bowiem cechę, która czyni go dla mnie osobiście istotniejszym niż wielki hit Putnama. Tekst Michała Boniego ma charakter programowy: jest wizją, która pokazuje, do jakiej Polski prowadzić ma nas obecna strategia polityczna w perspektywie dłuższej niż kadencja najszerzej nawet popieranego rządu. To rzadkość w polskiej kulturze. O tej wizji myślę zatem, zastanawiając się nad kapitałem modernizacyjnym polskich organizacji społecznych.
Od co najmniej stu lat mamy do czynienia z ciągłością trojakiego rodzaju myślenia o roli społecznej fundacji, stowarzyszeń i wszelakiego rodzaju kół i towarzystw. Chodzi mi o tradycję myślenia o modernizacji społecznej, samoorganizacji i powszechnym współuczestnictwie. Historia polskiej samoorganizacji niemal zawsze ma w tle historię prowadzonej w jej ramach pracy oświatowej: zawsze ktoś kogoś uczy, wychowuje, rozwija. Ciąg uruchamianych skojarzeń i możliwych nawiązań sięgać może inicjatyw połowy XIX w. U podstaw polskich inicjatyw społecznikowskich leży niemal zawsze przekonanie o konieczności modernizacji i unowocześnienia państwa – istniejącego lub mającego dopiero powstać. Cecha ta decyduje zresztą o zasadniczej różnicy, jaka dzieli naszą historię ruchu społecznikowskiego od dziejów ruchów stowarzyszeniowych w Stanach Zjednoczonych Ameryki czy w krajach Europy Zachodniej, gdzie podstawą samoorganizacji była przede wszystkim obrona interesów danej grupy. Dążeniom do zmiany zwykle towarzyszy w Polsce przekonanie, że aby zbudować społeczeństwo, które okaże się zdolne do podjęcia wysiłku modernizacyjnego, trzeba w pierwszej kolejności zbudować „nowego człowieka”. „Nowego” – a więc tworzącego inny niż zastany rodzaj relacji. Ludzie mają myśleć przy użyciu nowych kategorii i działać wedle nowych norm. Przekształceniu ma zatem ulegać nie tyle jakiś wyodrębniony obszar ludzkiej obecności – gospodarka, sztuka czy opieka społeczna – ile całość kultury, w której funkcjonują zarówno społecznicy, jak i stanowiące przedmiot ich oddziaływania otoczenie.

Głównym założeniem dokonywanym przez działaczy, którzy po 1989 r. tworzyli tzw. trzeci sektor, było uznanie, że rozwój społeczny Polski zależy od zdolności jej społeczeństwa do samoorganizacji. Miała ona przybrać jednak formę odmienną niż przed 1989 r. Nieformalne więzy budowane spontanicznie przez jednostki, których motywacje wynikały z wyznawanego przez nie inteligenckiego etosu służby, miały ulec przeobrażaniu w działalność prowadzoną w ramach sformalizowanych instytucji. A zatem – zarejestrowanych fundacji i stowarzyszeń. Zbudowany jeszcze w latach 80. w środowisku demokratycznej opozycji program „wychodzenia na jawność”, czyli dążenia do rejestracji nielegalnych grup kontestujących zastany porządek, w myśleniu działaczy pozarządowych stawał się zasadą. Wartość ruchów oddolnych mierzono ich zdolnością oddziaływania na kształt sfery publicznej. Ten zaś miał zależeć od wielości i aktywności tworzących tę sferę podmiotów. Sami działacze mieli stać się kompetentnymi realizatorami projektów, których treść wynikałaby nie tyle z ich osobistych dążeń, ile przede wszystkim ze zdiagnozowanych potrzeb społecznych. W tym znaczeniu myślenie o stylu działania trzeciego sektora znacznie wykraczało poza postulaty wewnętrznej reformy środowiska społecznikowskiego. Było próbą włączenia się do całościowej reformy państwa.
Kluczowa kwestia dotyczyła zatem wybieranych metod działania. Wprowadzona w latach dziewięćdziesiątych idea pracy projektowej znosiła zakorzenioną w wyobraźni zbiorowej konieczną zależność między indywidualną postawą i wartościami wyznawanymi przez działacza, a treścią jego pracy. Projekt, czyli sekwencja celowych działań podporządkowanych priorytetowi efektywności ekonomicznej, w założeniu uniezależniał inicjatywy od osobowości ich pomysłodawców i realizatorów. Praca społecznikowska miała być pochodną racjonalnej analizy danych i oceny potencjału i potrzeb otoczenia, w jakim się odbywały. Taka właśnie wizja pracy wymagała stworzenia nowego systemu wychowywania społeczeństwa. Opierał się on na dwóch założeniach. Po pierwsze, że naturalne, jak uznawali działacze organizacji pozarządowych, dla człowieka dążenie do wolności, twórczości i samodzielnego zaspokajania interesów znajduje swój najpełniejszy wyraz w inicjowanych oddolnie związkach o charakterze stowarzyszeniowym. I po drugie, że budowy tych związków można społeczeństwo nauczyć, modelując pewne zachowania społeczne na poziomie lokalnym – przede wszystkim gmin.
Trzecia zmiana była związana z przekształceniem wzorów osobowych działaczy. Skoro bowiem skuteczność osiągania celów miała być pochodną dobrze opracowanej strategii pracy zespołowej, nie zaś charyzmy samych społeczników, zmianie ulegała koncepcja przywództwa. Lider społeczny stawał się przede wszystkim sprawnym menedżerem, którego należy oceniać na podstawie osiąganych rezultatów. Zanikała charakterystyczna dla etosu społecznikowskiego kategoria osobistego oddania, poświęcenia, ale także wybitności. Ich miejsce zajęła w programie zdolność zaangażowania się, osobista skuteczność a przede wszystkim dążenie do sukcesu. Być może najważniejszą (a na pewno najbardziej widoczną) zmianą stawał się w związku z tym stosunek działaczy do własnej kariery i osobistego sukcesu ekonomicznego. Praca społeczna traci ów tragiczny wymiar, którego literacką ilustrację stanowiły dylematy bohaterów Stefana Żeromskiego i którego praktyczne konsekwencje znane są z osobistych dziejów wielkich polskich społeczników.
Struktura społeczna, jaka wyłaniała się z wyobraźni działaczy pozarządowych, to układ, który jest budowany z wzajemnie warunkujących swą pozycję instytucji. Organizacje rozsadzają zastany hierarchiczny porządek władzy. Podział góra-dół przestaje być oczywisty, gdy instytucje bliższe centrom podejmowania decyzji, ulokowane wyżej – a zatem aparat państwowy – zostają otoczone nowymi, które bądź domagają się podobnego miejsca w hierarchii – a zatem ostatecznie jej spłaszczenia – bądź przejmują część władzy, podnosząc swą pozycję w strukturze w sposób dotychczas nieznany. Obywatel, który dotychczas pozostawał „na dole”, miał zajmować wyższą pozycję jako przedstawiciel ruchu stowarzyszeniowego, bo ten dawał mu dostęp do pozostającej dotychczas poza jego zasięgiem części władzy. Przyjęte pod wpływem organizacji pozarządowych rozwiązania prawne: kontraktowanie przez samorządy lokalne usług socjalnych u organizacji pozarządowych, włączenie obowiązkowego elementu konsultacji społecznych w procedury decyzyjne instytucji rządowych, prawo wstrzymywania pewnych decyzji administracyjnych przez zorganizowany „czynnik społeczny”, wprowadzenie ustawy o organizacjach pożytku publicznego, która dawała obywatelom i organizacjom prawo decyzji o części płaconych podatków, przesądzały o systemowym i praktycznym charakterze wprowadzanych zmian. Ich konsekwencje można obserwować, analizując wydarzenia najbardziej aktualne. Warto spojrzeć pod tym kątem choćby na konflikt dotyczący doliny Rospudy, który zakończył się wstrzymaniem pracy i ogłoszeniem referendum, czy włączenie organizacji pozarządowych do realizowanego przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP programu polskiej pomocy rozwojowej.
Formacja pozarządowa, której rodowód, wartości i strategia działania jest jednym z plemion obecnych w życiu społecznym Polski lat 90. W publicznym dyskursie to jednak najbardziej wyrazista z kreacji społecznikowskich. Otaczały ją inne, które często opisywane jako trzeci sektor ze względu na swe formalne podobieństwo (a zatem figurowanie w rejestrze jako stowarzyszenie lub fundacja) w istocie niewiele miały wspólnego z programem, który powstał w środowisku ideologów formacji pozarządowej. Nie każdy działacz lat 90. musiał być bowiem rzeczywistym lub mentalnym uczestnikiem Forum Inicjatyw Pozarządowych, nie każda działalność społecznikowska musiała wiązać się z programem modernizacji tkanki społecznej. Innymi słowy, jak samoorganizacja nie musiała oznaczać natychmiastowej gotowości tworzenia nowych instytucji, tak strukturalna przynależność do trzeciego sektora nie musiała wiązać się z jednorodnością ideową zgromadzonych w nim podmiotów. Pluralizm, który zapanował w Polsce po 1989 r., oznacza bowiem nie tylko zróżnicowanie polityczne. Wiąże się także z różnorodnością idei w tej sferze ludzkiej aktywności, która przez cały okres PRL-u była ograniczana równie silnie, jak i działalność gospodarcza czy polityczna – a zatem w przestrzeni dobrowolnej samoorganizacji obywatelskiej. Analizując także inne publikacje naukowe i popularyzatorskie dotyczące organizacji pozarządowych w Polsce, można często odnieść wrażenie, że monolit koncesjonowanych przez państwo organizacji masowych zastąpił jednolity ideowo trzeci sektor, w którym mieszczą się zgodnie i przykościelne stowarzyszenia charytatywne, i ruchy ekologiczne, i stowarzyszenia animatorów kultury, i przyszpitalne fundacje sprzedające cegiełki w zamian za szybsze wykonanie usług medycznych. Ów ruch dzielony jest na pewne podgrupy, określane bądź poprzez obszary ich deklarowanej aktywności w życiu społecznym – a zatem zdrowie, kulturę czy edukację, jak robi to Stowarzyszenie Klon/Jawor – bądź analizę ich udziału w rynku pracy czy w rynku usług socjalnych. Przyjmowane jest więc milczące założenie oczywistości trzech przynajmniej kwestii. Po pierwsze, że bezdyskusyjnie podstawową formą zaangażowania społecznikowskiego są w Polsce zarejestrowane, a zatem sformalizowane inicjatywy. Po drugie, że owa formalizacja wynika z podobnego rozumienia znaczenia udziału rejestrowanych organizacji w konstrukcji czy też w rekonstrukcji tkanki społecznej, a zatem, że naturalną przestrzenią ich obecności jest sfera publiczna. I po trzecie, że uczestników tej formacji łączy podobny system wartości wywodzący się, w największym skrócie, z demokratycznych ruchów opozycyjnych.
Kiedy analizuję „ Polskę 2030” i towarzyszące jej dylematy dotyczące rozwoju kapitału społecznego, zastanawiam się, czy model, o którym piszę, istnieje. A jeśli tak, w jakiej skali, z jaką siłą oddziaływania funkcjonuje w społecznej wyobraźni i społecznej rzeczywistości. Czy stał się częścią polskiej kultury naturalną i wrośniętą w tkankę społeczną, czy zdominowały go paternalistyczne struktury łowców grantów? Zobaczę. W 2030 r.?
