„Lubię to!”– krótka, przejrzysta, prymarnie wartościująca deklaracja. Od niedawna także w formie przyjaźnie błękitnego guziczka, który przyozdabia niemalże każdą stronę internetową. Ile emocji by nie wzbudzał, to nie sposób przejść obojętnie obok tego pomysłu sprzężenia portalu Facebook z resztą internetowej rzeczywistości.
Bo jeżeli istnieje coś takiego, jak objawienie w dziedzinie marketingu (a za Świętego Graala uznamy CRM: „Customer Relationship Management”, strategię zarządzania relacjami z klientami), to musi mieć formę właśnie niebieskiego guziczka „lubię to!”. Pozwalając wygodnie przesłać informację z przeglądanej strony prosto do konta na Facebook, buduje niezawodną bazę danych o naszych preferencjach konsumenckich. Upraszczając: firmy prześcigają się w dopasowywaniu ofert produktów ściśle do moich oczekiwań, a ja otrzymuję reklamy jedynie z kręgu deklarowanych zainteresowań (informacja o koncercie Slayera albo zawartości nowego numeru „Newsweeka”, zamiast skaczących po ekranie podpasek ze skrzydełkami), Mogę też zasięgnąć opinii klientów, jakimi w tym wypadku będą moi znajomi – osoby bardziej zaufane niż anonim.
Wyrzekam się segmentu prywatności w imię publicznej wygody. Dobrowolnie dzielę się prywatną informacją do powszechnego użytku (Orwell łapie się za głowę.) i mam z tego same korzyści (.i dowiaduje się, że ma kilkaset tysięcy przyjaciół na FB, a jego książki i myśl mogą teraz trafić do szerszego grona odbiorców niż kiedykolwiek wcześniej). Nie ma w tym śladu zniewolenia przez jakikolwiek system, bo wszystko robię świadomie i zgodnie z własną nieprzymuszoną wolą – zakładając konto i logując się.
Dlaczego by nie wykorzystać wszechobecności i mechaniki Facebooka do skonsolidowania i usprawnienia internetowego życia publicznego? Nie od dziś trwa dyskusja na temat anonimowości w sieci. Jedni uważają, jakoby anonimowość była gwarantem swobody wypowiedzi, inni – że dyskusja bez podpisu nie pozwala na równorzędność. Co do jednego panuje natomiast pewna zgoda:: sieć jest elementem sfery publicznej. A portale społecznościowe, będąc w samym jej centrum, z założenia zrzeszają ludzi, skłaniają do aktywności i ciekawych inicjatyw. Dlaczego więc by nie umożliwić uczestnictwa w dowolnym internetowym forum nie po zalogowaniu na określonej witrynie, a bezpośrednio przez Facebook? Dysponujemy wówczas własnym wizerunkiem, jesteśmy jawni i tak, jak na głównym portalu zależy nam na dobrej opinii wśród znajomych, aprobacie dla podejmowanych inicjatyw, tak wszędzie indziej w sieci czujemy na sobie tę samą społeczną presję. Na pewno nie chcemy wykluczyć się ze społeczności jedną niestosowną wypowiedzią, więc unikamy komentarzy homofobicznych i rasistowskich (którymi anonimowe fora są przesycone). Wiemy też, że mając nazwisko i kilkuset znajomych nie opłaca się pisać rzeczy nieinteligentnych. Opłaca się natomiast pisać z rozmysłem i dbać o własną „markę”.
Takie sprzężenie wszelkich forów i przestrzeni publicznego uczestnictwa w sieci z Facebook (a ściślej: rozpowszechnieniem panujących tam zasad) mogłoby nawet zmienić proporcje skostniałej zasady „90-9-1”, wg której 1% internautów tworzy treść, 9% ją moderuje, a aż 90% pełni rolę jedynie biernego obserwatora (tzw. „lurkers”).
Pomysł może wydać się nazbyt odważny tym, dla których prywatność pozostaje absolutnym pryncypium. Pora zrozumieć, że internet, tak obecny w naszej codzienności, nie powinien pełnić roli „protezy” życia rzeczywistego – powinien stać się nadbudową nań, jego rozwinięciem. Możemy zasłaniać się anonimowością, bo nie każdy ma odwagę być odpowiedzialnym, czy przyzwoitym, tylko – nawiązując do Orwella – tak długo jak będą anonimowi i jawni, będą równi i równiejsi.
Może to my – użytkownicy – jesteśmy w stanie wykorzystać Facebooka, jako instrument usprawniający i wzmacniający sferę publiczną w sieci. Sami dla siebie stać się naturalnym systemem kontroli, opartym na sprawiedliwej jawności i zdrowej korzyści. Taka drobna umowa społeczna – fundament demokracji.
Ale do tego lakoniczne „lubię to!” może nie wystarczać.