Od kilku lat coraz trudniej silić się na tak pożądany u progu nowego roku optymizm. Lista problemów systematycznie się wydłuża, na jej szczycie nękają nas nowe, ale te starsze nie chcą odejść w zapomnienie. Tym razem na nowy rok konstatujemy, że wojska Putina nadal mordują ludzi w Ukrainie, trzecia kadencja dewastacji państwa prawa w Polsce pozostaje prawdopodobna, podczas gdy wielki powrót pandemii i Trumpa czają się za rogiem. Niezbyt radośnie to brzmi.
Widoczność nierówności, czyli era prawicowego populizmu
Idee liberalne – takie jak konstytucjonalizm i praworządność, wolność jednostki, słowa i prasy, tolerancja dla inności i otwartość na świat, wolna konkurencja i swoboda przedsiębiorczości – w dalszym ciągu pozostają uwikłane w bój z prawicowym populizmem o przyszłość duszy Zachodu. Rzucenie liberalizmowi realnego wyzwania przez ideologicznego konkurenta nie bezzasadnie obwieszczone zostało jako „kryzys” liberalizmu, który wcześniej przez wiele dekad wiódł prym niepodzielny w kształtowaniu naszego spojrzenia na świat. I podobnie jak na płaszczyźnie bieżących wydarzeń, tak również w świecie idei lista problemów nierozwiązanych domaga się uzupełnienia o problemy przyszłe, może już nie całkiem nowe, ale nabrzmiewające w szybkim tempie.
Jest o wiele za wcześnie, aby pozwalać sobie na optymistyczne założenie zwycięstwa liberalizmu nad prawicowym populizmem. Ten eklektyczny w gruncie rzeczy zestaw idei oparty jest na doskonałym odczytaniu znaków czasu i stanowi udaną próbę odpowiedzenia na realne potrzeby ludzi wyrosłych w kryzysowej, długiej „dekadzie” 2008-22. Potrzeby bezpieczeństwa, równości, zakorzenienia w swojskim/znanym oraz sprawczości (w sensie „odzyskiwania kontroli” i spychania na bok „elit”) są napędzane lękiem. Lękiem zaszczepionym dużą dynamiką zmian w świecie globalizacji i nowoczesnych technologii, który następnie umiejętnie uwypuklili, zmanipulowali i zaprzęgli w swoje polityczne machiny prawicowi populiści. Wykorzystując te niezaspokojone psychologiczne potrzeby i lęk przed ich stałą deprywacją, populiści uwydatnili zjawisko „widoczności nierówności”, które stanowi kompleksowy motor stany te napędzający. Przez wskazanie zjawiska kulturowej heterogeniczności społeczeństw i rosnących nierówności materialnych jako jednego splotu zjawisk, sformułowali ofertę polityczną, czerpiącą zarówno z ksenofobii (plus z nacjonalizmu, homofobii i klerykalizmu), jak i z socjalizmu, dzięki czemu potrafili odpowiedzieć na wszystkie te lęki równocześnie.
W roku początku wielkiego kryzysu na rynkach finansowych (lato-jesień 2008) lewica ogłosiła koniec „neoliberalizmu” i zapowiedziała wypracowanie nowego paradygmatu. Nie udało się jej. Jeśli jakikolwiek nowy paradygmat rzucił liberałom wyzwanie, to jest nim właśnie prawicowy populizm, wrogo i wybiórczo przejmujący jedynie niektóre hasła lewicy o redukcji nierówności materialnych. To dlatego dzisiaj bój nie toczy się już pomiędzy prawicą a lewicą, a pomiędzy dawną skrajną prawicą a resztą sił politycznych, dzisiaj zbiorczo określanych mianem „mainstreamu” i jednoczących się wokół obrony pozycji liberalnej demokracji. 15 lat po wejściu na szlak nieustannych kryzysów walka trwa. Każda ze stron może jeszcze wygrać – populiści okazali się bowiem mieć także sporo wad i słabych stron.
Co jest jednak pewne – kolejne kulturowe i ideowe wyzwanie dla liberałów już czeka. Nawet w przypadku pokonania populistów nie wrócą czasy rodem z lat 90-tych. Liberalizm będzie zmuszony na poważnie wejść w spór z antywolnościowym ruchem woke i promowaną przezeń kulturą oraz modelem relacji społecznych. Przez ostatnie kilka lat zjawisko to traktowano jako ciekawostkę, a nawet jako fanaberię młodych ludzi, być może specyficznego pokolenia. Ono jednak nie rozpłynie się w mgle. Zamiast tego przyniesie ze sobą jedno z najpoważniejszych zagrożeń dla wolności jednostki od czasu wyzwolenia się świata Zachodu od totalitaryzmów.
Woke, podobnie jak prawicowi populiści, „widoczność nierówności” czyni swoją receptą na sukces. Podczas gdy jednak tamci ową widoczność napiętnowują jako zjawisko negatywne i obiecują swoim zwolennikom je tłamsić poprzez wysiłki na rzecz promowania kulturowej homogeniczności (np. „tradycyjnych wartości”) i ograniczającą nierówności materialne polityką socjalną, tak woke dąży do afirmacji i wręcz zwiększenia widoczności wszelakich różnic poprzez pozytywne uwypuklanie różnorakich tożsamości. Zamiast zróżnicowanie maskować, lepiej je oswoić tak, aby każdy członek społeczeństwa dostrzegł, że pod tym czy innym względem należy do jakiejś mniejszości i na zasadzie krzyżowania się różnych elementów jego tożsamości stanowi element zbioru ludzi, którzy winni bronić swoich praw poprzez „aktywne przeżywanie” swojego jestestwa w sferze publicznej. Paradoksalnie końcowy cel tego zabiegu społecznego może być podobny: wszechobecność i wręcz obowiązkowe uwypuklanie różnorodności tożsamości wraz z procesem ich multiplikowania może prowadzić do standaryzacji odróżniania się od siebie i upodobnienia jeśli nie w treści, to w formie.
Intensywne przeżywanie tradycyjnych, zaczerpniętych od przodków tożsamości jest ważnym elementem prawicowego światopoglądu. Woke nawołuje do równie intensywnego przeżywania tożsamości, tyle że nietradycyjnych, tych które do niedawna były dyskryminowane. Obie wrażliwości różnią się więc zasadniczo sympatiami i antypatiami wobec poszczególnych, funkcjonujących realnie w społeczeństwie tożsamości. Co je jednak znowu łączy, to potrzeba stosowania ucisku wobec tych, którzy swoim stylem życia, pochodzeniem czy postawami nie pasują do idealnej wizji społeczeństwa. To właśnie w tym punkcie i jedni, i drudzy stają w opozycji do liberalizmu.
Komu nie wolno mówić
No-platforming, safe spaces i cancel culture to trzy ważne narzędzia z arsenału kultury woke, które uderzają w wolność jednostki. No-platforming dotyczy w pierwszej kolejności kampusów uczelnianych i polega na blokowaniu, bojkotowaniu, w końcu na doprowadzeniu do odwołania lub zakazania wystąpienia konkretnej osoby w pomieszczeniach uniwersytetu. Zapraszanie na spotkania ze studentami lub na „gościnne wykłady” postaci z polityki zwykle było związane z pewnymi kontrowersjami (ze względu na dość płynną granicę pomiędzy uprawianiem propagandy a tworzeniem płaszczyzny do poznania poglądów danego polityka), lecz wyrastający z tego no-platforming idzie o wiele dalej, zakładając że pewne poglądy nie mają prawa wybrzmieć, a pewne osoby nie mają prawa zabierać głosu publicznie na uniwersytecie w ogóle. Początkowo wykluczenie to obejmowało głównie ludzi o skrajnych poglądach, którzy ponosili całość winy za znalezienie się w tym położeniu, gdyż każdorazowo nadużywali wolności słowa (formułując np. poglądy ocierające się o lub stanowiące podżeganie do przemocy i nienawiści na tle np. rasowym), a swoje wystąpienia celowo wykorzystywali do rozsiewania konfliktu, całkowicie pozbawiając je walorów poznawczych.
Jednak wraz z pojawieniem się koncepcji woke, no-platforming zaczął zataczać coraz to szersze kręgi, aż po forsowanie zakazów występowania wobec osób, których poglądy budziły kontrowersje lub były sprzeczne z ideami tożsamościowymi ruchu woke. Zakazami okładano więc filozofów o konserwatywnych poglądach czy naukowców badających zjawiska przez woke wyklęte. Powstał katalog osób, które ze względu na konkretne poglądy lub ogólny światopogląd miały zostać wykluczone z debaty na uniwersytetach. Obok rasistów, faszystów czy homofobów poza nawias trafiali m.in. obrońcy polityki Izraela w konflikcie z Palestyńczykami, zwolennicy wolnorynkowego liberalizmu gospodarczego, zwolennicy rzekomo „przestarzałej” koncepcji walki z rasizmem poprzez neutralność instytucji wobec koloru skóry, osoby kwestionujące skalę kryzysu klimatycznego czy feministki niezgadzające się z całkowitym odejściem od biologicznego aspektu klasyfikacji płci, zwane odtąd „terfkami”. Najgłośniejszy dotąd przykład no-platformingu w Polsce miał miejsce w Krakowie wobec kryminolożki Magdaleny Grzyb właśnie z tego ostatniego powodu. Co dość charakterystyczne dla wielu nowszych przykładów stosowania no-plaformingu, Grzyb miała zostać wykluczona z wygłoszenia wykładu, choć temat jej wystąpienia nie miał nic wspólnego z problematyką płci kulturowej i biologicznej czy z prawami osób niebinarnych. Miała zostać pozbawiona prawa głosu całkowicie i na każdy możliwy temat z powodu jej poglądów na te kwestie. Ten ostatni aspekt jasno ujawnia pokrewieństwo no-platformingu z szerszym problemem cancel culture, gdyż wyklucza osobę, a nie poglądy, a więc skazuje na swoistą „banicję” całego człowieka, obojętnie od okoliczności. Także i ja więc mógłbym zostać dziś z łatwością obłożony no-platformingiem na zdominowanej przez woke uczelni i nie móc wystąpić z referatem np. o znaczeniu państwa prawa, ponieważ nietrudno ustalić, że reprezentuję jaskrawo wolnorynkowe poglądy gospodarcze, a tacy mówcy należą do cenzurowanych kategorii.
Argumentem wysuwanym przez aktywistki, aktywistów oraz osoby aktywistyczne z ruchu woke na poparcie postulatu no-platformingu wobec danego mówcy jest bezpieczeństwo i komfort psychiczny. Twierdzą oni bowiem, że już sam fakt oddania głosu osobie znanej z posiadania budzących ich niechęć i niepokój poglądów, niesie ze sobą dla nich poczucie zagrożenia. Na bazie tak skonstruowanego toku myślenia ruch woke promuje także tworzenie tzw. safe spaces, czyli przestrzeni „bezpiecznych”.
Gdzie nie wolno mówić
Podobnie jak w przypadku no-platformingu, u zarania tego pomysłu istniały racjonalne przesłanki, nim nastąpiła jego degeneracja poprzez ekspansywność. Otóż safe space na kampusie czy w szkole (ale w tym przypadku nie tylko, bo także w wielu innych miejscach można uzasadnić potrzebę takich miejsc) miały być pomieszczeniami, w których osoby realnie czy w subiektywnym odczuciu (to tutaj istotnie irrelewantne) dyskryminowane, nękane, agresywnie krytykowane, poddawane drwinom, mowie nienawiści czy po prostu zakrzykiwane w nazbyt emocjonalnych dyskusjach przez interlokutorów o innych światopoglądach mogły zyskać wytchnienie i mieć pewność bycia otoczonym wyłącznie przez ludzi empatycznych, troskliwych, podzielających ich poglądy lub – owszem – mających taką samą tożsamość etniczną, religijną, aksjologiczną, seksualną czy płciową. Byłoby to więc miejsce nieprzeznaczone do toczenia debat i sporów, a do udzielania wsparcia emocjonalnego. Rzeczywiście w takim miejscu wolność słowa nie jest najważniejsza i istnienie takich miejsc nie stanowi dla tej wolności też i żadnego zagrożenia.
Problem z safe spaces jest od kilku lat jednak taki, że aktywiści woke oczekują ich radykalnego rozrastania się. W praktyce niejednego, już nie tylko anglosaskiego kampusu, cały taki kampus miałby stać się safe spacem. W efekcie wolność słowa i debaty zostałyby tam wykluczona całkowicie, gdyż katalog dopuszczalnych poglądów, które mogą być sformułowane, zostałby zawężony do treści niebudzących „niepokoju” aktywistów woke, a więc zapewne do głoszenia tez zgodnych z ich światopoglądem.
W idealnym, wyobrażonym stadium końcowym safe space powinien objąć nie tylko w całości kampusy, ale całą debatę publiczną i całą przestrzeń w państwie (ilustracją tego jest woke’owski postulat zakazu publikowania artykułów zawierających krytykę osób trans, gdyż mogłyby one zostać przez takie osoby przeczytane i poprowadzić je ku targnięciu się na własne życie). To idea totalnej cenzury opartej o argumenty empatyczne – chyba pierwsza taka w dziejach. Woke stawia komfort niesłyszenia i wolności od niepokoju wyżej niż prawo do mówienia i intelektualny wysiłek. To przeniesienie do tzw. reala, do każdej sfery życia, ukształtowanej na razie tylko w wirtualnym świecie mediów społecznościowych logiki tworzenia baniek internetowych i komór pogłosowych, w których nie słyszymy i nie stykamy się z ludźmi o innych poglądach. To z jednej strony zakaz głoszenia kontrowersyjnych poglądów, opiłowanie idei wolności słowa z prawa do formułowania tez niepokojących, prowokujących, szokujących, a nawet także obraźliwych (tak – zadaniem liberalizmu jest to prawo bronić!), a z drugiej strony prosta droga do uwiądu całej debaty publicznej, a w efekcie do śmierci demokracji, która żyje tylko dzięki istnieniu obywatelskiego dyskursu, dzięki ucieraniu się stanowisk. Woke należy odrzucić z tego fundamentalnego powodu, iż uważa on dyskomfort w relacjach społecznych za coś niedobrego. Tymczasem dyskomfort jest może i nieprzyjemny, ale równocześnie dobry i potrzebny – jest konstruktywny, pobudzający, wspierający kreatywność i rozwój intelektualny. Dyskomfort należy generować, a nie go unikać. To dlatego safe spaces muszą pozostać niedużą niszą.
Już nic nie wolno
Cancel culture w końcu jest no-platformingiem podniesionym do entej potęgi i drogą ku realizacji idei totalnego safe space’u. To pojęcie już dość dobrze znane – oznacza wykluczenie z życia publicznego, towarzyskiego, zawodowego czy tego prowadzonego online w mediach społecznościowych danej osoby za najdrobniejsze nawet przewinienie z punktu widzenia nakazów i zakazów formułowanych przez ruch woke.
I po raz kolejny, także i cancel culture ma całkiem racjonalną genezę. Wiąże się ona z ruchem #MeToo, dzięki któremu wielu przestępców seksualnych po latach bezkarności zostało zdemaskowanych i obłożonych infamią całkowitą, możliwą do realizacji w tej formie tylko w epoce nowoczesnych technologii informatycznych. Tym różni się cancel culture od jej poprzedniczki, czyli bojkotu towarzyskiego, że wieść o zbrodniach i przewinach delikwentów błyskawicznie dociera do wszystkich, a bojkot obejmuje rezygnację z ich zatrudniania, współpracy z nimi, pokazywania się razem publicznie czy nawet wchodzenia w interakcje online. To „scancellowanie”, czyli utrata wszystkich perspektyw, wszędzie, łącznie z przekreśleniem przeszłego dorobku życiowego.
Bez wątpienia w najwcześniejszej fazie ostrze cancel culture dosięgało autentycznie świnie, którym trudno w jakikolwiek sposób współczuć. W dodatku ludzi z tzw. świecznika, posiadających niemały majątek, którzy (o ile nie szli także do więzienia) mogli uznać „scancellowanie” za przyspieszoną i wymuszoną, ale bardzo wygodną emeryturę z dala od oka opinii publicznej. Wkrótce jednak zaczęły się przewidywalne problemy. „Cancellowano” osoby pomówione fałszywie. „Cancellowano” z coraz bardziej błahych powodów. „Cancellowano” z coraz bardziej odległych w czasie i błahych powodów. Taka sama kara, jaka spotykała wielokrotnego gwałciciela lub skłonnego stosować przemoc rasistę, zaczynała dotykać faceta, który 20 lat wcześniej publicznie skomplementował czyjś dekolt, albo 10 lat wcześniej napisał tweeta używającego rasistowskiej kalki. Słowem zrobił coś, za co wystarczą zwyczajne przeprosiny. Dalej, „cancellowano” naukowców rzekomo naruszających zasady safe space na wykładach, publicystów i komików za ich teksty sprzed przemiany wrażliwości społecznej, redaktorów za opublikowanie tekstów wcześniej „scancellowanych” osób. W końcu poczęto naturalnie „cancellować” każdego, kto innego „scancellowanego” brał jakoś tam w obronę. To ostatnie było o tyle trudne, że lista „scancellowanych” rosła codziennie i trudno było za tym nadążyć, niczym za przypadkami korupcji wśród polityków PiS. Dodatkowo upadł „konsensus cancellowania”, czyli nawet w ramach wspólnoty ludzi sympatyzujących z woke pojawiły się konflikty o to, kto zasługuje i kto już jest, nadal jest, albo już nie jest „scancellowany”.
Cancel culture przez zwolenników lewicy jest często bagatelizowana. Podobno to igły, z których liberałowie i prawica robią widły. Jednak cancel culture szybko dotarła na poziom lokalny i zaczęła uderzać w zwykłych ludzi. Kogoś napiętnowano jako wyrodną matkę za pozostawienie dziecka w samochodzie pod sklepem na kwadrans, kogoś za zbyt odważne zdjęcie na Instagramie, kogoś innego za posłużenie się kontrowersyjnym słowem w rozmowie w kawiarni. Powstało wrażenie, że cancel culture przenosi nas w świat Orwella, tylko z rozproszonym Wielkim Bratem, którym może być człowiek na krześle obok. Towarzyszący temu zjawisku w oczywisty sposób efekt mrożący i autocenzura, początkowo obecne w redakcjach prasowych, studiach filmowych i programach rozrywkowych, dotarły pomiędzy ludzi i stopniowo erodują coś, co można po prostu nazwać „naturalnym zachowaniem”. To wcale nie jest oczywiste, że świat ludzi nieustannie się skrupulatnie samokontrolujących i zestresowanych potencjalnie dewastującą reakcją otoczenia jest lepszy od świata, w którym od czasu do czasu ktoś chlapnie durną rasistowską czy mizoginistyczną uwagę.
Cancel culture ma też wersję light. Nie polega na eliminacji danej osoby poza obręb życia społecznego, ale na jej dyskredytowaniu. W Polsce szeroko rozpowszechnione wyrazy pogardy wobec dinozaurów słusznie rozdeptywanych przez pochód postępu – określenia takie jak „boomer”, „dziaders” czy „paleo-liberał” – są właśnie przejawami cancel culture light. Z drugiej zaś strony są ci, którzy szermują „cancellowaniem” i niejednokrotnie krzywdzą interlokutorów podważając ich prawo do głosu, ale sami się stylizują na ofiary. Ubieranie się w szaty skrzywdzonych ofiar jest bowiem dla ruchu woke charakterystyczne. Niektórym kategoriom ludzi uprawnienie do bycia ofiarą jest przypisywane automatycznie, niezależnie od tego, czy dany jej reprezentant rzeczywiście doznał jakichkolwiek krzywd osobiście. Prowadzi to do istnej inflacji wyimaginowanych krzywd, która utrudnia walkę z realnymi problemami społecznymi. Te bowiem giną w tym natłoku.
Twoja kolej na bycie dyskryminowanym
Woke zrodził się z poczucia krzywdy, ale krzywdy realnej. Wiele dziesięcioleci bezdyskusyjnie prawdziwej i horrendalnej dyskryminacji kobiet, mniejszości rasowych i etnicznych, osób LGBT+, mniejszości religijnych, osób niepełnosprawnych czy ludzi w jakikolwiek inny sposób „niedopasowanych” doprowadziło do społecznego wrzenia, którego znakiem i ogniwem jest ta koncepcja radykalnej przebudowy relacji społecznych. Walka z wymienionymi powyżej i zapewne jeszcze i innymi dyskryminacjami powinna być celem wspólnym lewicy spod znaku woke oraz liberałów i lewicy klasycznej, socjaldemokratycznej. Jeśli tak jednak nie jest, to powód jest ten sam, który już nieraz w przeszłości generował rozchodzenie się dróg liberalnych reformistów i lewicowych rewolucjonistów. Chodzi o dobór metod i tempo zmian. Liberalna droga – niestety – zapewnia mniejsze tempo. Ale tylko ona, dążąc do sprawiedliwości, unika stosowania niesprawiedliwych metod. W tym przypadku nie wylewa dziecka wolności słowa z kąpielą mowy nienawiści, rasizmu i homofobii.
Liberałowie jako panaceum na dyskryminację proponują dążenie do stanu braku dyskryminacji – najpierw formalnej (zapewnianej przez same instytucje publiczne), a potem, mozolnie i z czasem, realnej (dzięki wyprowadzeniu zachowań dyskryminacyjnych poza obręb kultury narodowej). Woke panaceum widzi w kontrdyskryminacji, której narzędziami są no-platforming, cancel culture i safe spaces. Otóż, skoro przez ponad sto lat większość dyskryminowała mniejszości, to sprawiedliwość wymaga, aby teraz mniejszości dyskryminowały większość. Niech wahadło wychyli się w drugą stronę. Niechaj więc przez pewien czas (albo i na zawsze, kto wie?) dyskryminowani będą biali, mężczyźni, heteroseksualiści, chrześcijanie/katolicy, tradycjonaliści, „neoliberałowie”. To dlatego w USA nie dziwi film lub serial, w którym wszyscy główni bohaterowie są nie-biali, ale nie do pomyślenia byłaby już produkcja z samymi białymi postaciami. To dlatego dużo mniejszym ryzykiem jest obsadzić postać homoseksualną w roli bohatera pozytywnego niż szwarc-charaktera opowieści. To dlatego nie powinny odbywać się już nigdy panele dyskusyjne z udziałem samych mężczyzn, ale żadnych kontrowersji nie budzą panele dyskusyjne z udziałem samych kobiet. Mniej jest ważne, co się mówi w debacie publicznej. Ważniejsze jest, kto mówi. Osoba mówcy stała się ważniejszym komunikatem od treści wypowiedzi. Nie formułuje się już tez lub argumentów. Formułuje się tezy i argumenty jako czarnoskóra ateistyczna lesbijka lub jako biały protestancki ojciec rodziny. Pierwsze zostaną inaczej odebrane i ocenione przez publiczność aniżeli drugie, nawet jeśli będą dokładnie takimi samymi tezami i argumentami. Co więcej, istnieje cały szereg rzeczy, które wolno mówić przedstawicielom jednych tożsamości, ale już są zakazane w ustach przedstawicieli innych tożsamości. W np. show-biznesie gradacja jest jasna: biały komik może powiedzieć mniej niż czarnoskóry; czarnoskóry komik hetero mniej niż czarnoskóry gej; czarnoskóry gej mniej niż czarnoskóra lesbijka; a czarnoskóra lesbijska mniej niż czarnoskóra osoba niebinarna. Chrześcijanin może powiedzieć mniej niż ateista; ale ateista może powiedzieć mniej niż muzułmanin. Osoba wysportowana może powiedzieć mniej niż otyła. (…)
***
U podłoża obecnych sukcesów prawicowego populizmu leżało porzucenie przez jego propagatorów części prawicowej tożsamości ideowej (akurat tej, którą prawica wcześniej dzieliła z liberałami, czyli wolnorynkowego podejścia do kwestii ekonomicznych) i sięgnięcie do arsenału socjalnej lewicy. Jednym ze scenariuszy dalszych bojów ideowych w świecie Zachodu jest – owszem – klęska prawicowego populizmu i wejście lewicy spod znaku woke w rolę głównego adwersarza liberałów. Jednak nie można wykluczyć, że i to pokolenie lewicy czeka podobny zawód, jaki stał się 15 lat temu udziałem lewicy obiecującej nowy paradygmat na zgliszczach banku Lehman Brothers. Otóż prawdziwie groźnie zrobi się, jak populistyczna prawica, aby zapobiec swojemu upadkowi, znów postanowi buszować w arsenale lewicy, ale w arsenale woke-lewicy. Bo – bądźmy szczerzy – no-platforming, cancel culture i safe spaces (wykluczające – dla odmiany – z debaty ludzi o nieprawicowych poglądach) to narzędzia, które do zbrojnych ramion prawicowców pasowałyby jak ulał. I ta konstatacja ostatecznie przesądza o pokrewieństwie dwóch najmocniejszych dzisiaj wrogów wolności po obu stronach polityczno-ideowego spektrum.
