W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Geralda Knausa, założyciela Europejskiej Inicjatywy Stabilności (ESI) i członka założyciela Europejskiej Rady Stosunków Zagranicznych. Rozmawiają o polityce rozszerzenia Unii Europejskiej, nowych potencjalnych członkach UE, „nowej zimnej wojnie” i przyszłości europejskiego projektu.
Leszek Jażdżewski (LJ): Jak rozszerzenie na wschód zmieni Unię Europejską?

Gerald Knaus (GK): Ci, którzy opowiadali się za rozszerzeniem, zaczynając z impetem i korzystając z wielu przekonujących argumentów w połowie lat 90., jak prezydent Czech Vaclav Havel, mieli wówczas na myśli to, że Europa ma wykorzystać tę historyczną szansę do umocnienia demokratycznego pokoju. Chodziło o zintegrowanie demokracji, zapewnienie ochrony i usuwanie barier, aby w przypadku geopolitycznej burzy i napięć europejski dom zachował solidne fundamenty.
Pamiętam, jak w 1995 roku Vaclav Havel narzekał, że na tle wojen w byłej Jugosławii postęp w zakresie rozszerzenia jest tak nieznaczny. Kiedy rozszerzenie faktycznie nastąpiło, wielu Europejczyków miało poczucie, że dobrze, że tak się stało, ale jednocześnie w tamtym czasie nie istniały zbytnie obawy przed tym, co widzimy dzisiaj – wojną na naszym kontynencie. Wyobraźmy sobie, że państwa bałtyckie nie są członkami ani NATO, ani UE. To samo dotyczy Bułgarii i Rumunii. Krótkowzroczna UE, z zamkniętymi drzwiami – musielibyśmy sobie wtedy wyobrazić Europę, w której niestabilność i strach ogromnie wzrosną w porównaniu z obecną sytuacją.
Dziś mamy do czynienia z jedną z największych wojen na świecie, która toczy się właśnie w Europie. Po 1990 roku w Europie miało miejsce osiemnaście wojen – żadna z nich na terytorium państw członkowskich UE. W Irlandii Północnej wystąpiły przejściowe problemy, które zakończyły się pokojem w 1998 roku, ale poza tym wszystkie te wojny miały miejsce w byłej Jugosławii, na Kaukazie, w Ukrainie, Naddniestrzu, Gruzji. To za sprawą rozszerzenia znajdujemy się w takiej sytuacji.
Mamy UE zjednoczoną (w tej fundamentalnej kwestii) zdolną do zaprezentowania jednolitego frontu, a także dania obietnicy, że kraje, które jeszcze nie zostały włączone, mogą stać się częścią tego projektu. W efekcie mamy wizję pokojowej Europy demokracji, która wydarzyła się po rozszerzeniu w 2004 roku. Gdybyśmy wtedy tego nie zrobili, nie moglibyśmy nawet marzyć o Europie, w której wojna stałaby się nie do pomyślenia i w której Rosję mogą odstraszyć skonsolidowane wysiłki. Teraz możemy.
LJ: Czym różni się obecny proces rozszerzenia od tego z początku lat 90. i 2000?
GK: Uderzające w integracji europejskiej jest to, że zawsze czyniła postępy w cieniu wojny. Jeśli spojrzymy wstecz na wielki przełom z europejską wspólnotą gospodarczą w 1957 r. – a myślę, że dzisiaj potrzebujemy tego samego sposobu myślenia – kiedy traktat rzymski mówił: „usuńmy bariery!”, to nastąpiło to w pewnym momencie, kiedy Francja była zaangażowana w zaciekłą ośmioletnią wojnę w Afryce Północnej. Po wojnie w Kosowie nastąpiło duże rozszerzenie w 1999 roku na szczycie w Helsinkach, kiedy to UE zdecydowała, że rozpocznie rozmowy z dwunastoma krajami. Zauważalne było wówczas poczucie powagi – jeśli chcemy uniknąć wojny, musimy zrobić coś, co wymaga wysiłku: rozszerzyć Unię.
W ostatnich latach to poczucie powagi zostało utracone. Podam tutaj tylko jeden przykład: Macedonia Północna. Gdy pojawiło się realne zagrożenie – w 2001 r. w Skopje, na północy kraju, toczyły się walki – specjalny wysłannik Unii Europejskiej (Javier Solana) pospieszył negocjować pokój. Uniknięto wielkiej wojny, podpisano porozumienie pokojowe, a centralną obietnicą porozumienia pokojowego była obietnica integracji europejskiej dla Macedonii Północnej. Potem, w następnych latach, pojawiło się poczucie powagi: „no dobrze, wspieramy Macedonię Północną, musimy umocnić tę demokrację obietnicą integracji”. W 2004 roku kraj złożył wniosek; w 2005 roku został kandydatem. Wszystko świetnie, ale to było siedemnaście lat temu…
Chociaż Macedonia Północna została kandydatem siedemnaście lat temu, od tego czasu utknęła w połowie drogi. Utracono poczucie powagi, zapomniano, że Europa była obietnicą tego, że wojna stanie się nie do pomyślenia (także na Bałkanach Zachodnich). Więc teraz, w ostatniej dekadzie, mamy do czynienia z fałszywym procesem, w którym kraje Bałkanów Zachodnich znajdują się gdzieś na tej trajektorii (niektórzy są kandydatami, niektórzy negocjują, a inni jeszcze nawet nie są kandydatami – jak Bośnia i Hercegowina), ale nikt tak naprawdę nie zbliża się do wejścia do Unii Europejskiej, ponieważ UE stworzyła proces, w którym wszyscy utknęli.
Macedonia Północna jest kandydatem od siedemnastu lat. Czarnogóra prowadzi negocjacje już od dziesięciu lat, a jest członkiem NATO od ponad pięciu lat. Jest małym krajem, który nie ma problemów z sąsiadami i w 100% realizuje politykę zagraniczną UE (co niedawno przyznała sama UE) – uczestniczy m.in. w sankcjach wobec Rosji. A więc mamy tu ten mały kraj, który jest w NATO, w Radzie Europy, a negocjacje trwają już dziesięć lat. Nikt w Brukseli nie odważy się powiedzieć, czy dołączy do UE w ciągu najbliższych czterech lat.
To jest dokładnie to, co rozumiem przez „fałszywy proces.” Tak więc dwadzieścia lat temu mieliśmy poczucie pilności, napędzani bardzo realnym zagrożeniem wojną, napięciami i konfliktami, które zostało zatracone i zastąpione tym fałszywym procesem rozszerzenia, który donikąd nie prowadzi.
LJ: Czy mógłby Pan rozwinąć wątek tej niechęci Unii Europejskiej do oferowania realnego postępu w zakresie akcesji? Czy rozszerzenie jest „złem koniecznym”? Co się zmieniło – poza tym, że w tym czasie nie było „prawdziwej” wojny (choć faktycznie na Krymie trwała)?
GK: Wojna w Ukrainie przywróciła to poczucie pilności. Nadanie Ukrainie statusu kandydata (dotyczy to także Mołdawii, a także zaoferowanie tej perspektywy Gruzji) było nie do pomyślenia jeszcze rok temu, przed rosyjską agresją. I to było oczywiście głupie – powinniśmy byli dać Ukrainie taką perspektywę już osiem lat temu. Tak więc rzeczywiście to wojna sprawiła, że UE zrobiła coś, co już wtedy, po Euromajdanie, byłoby właściwe.
Nadarza się więc niepowtarzalna okazja. Dlaczego więc nasi przywódcy nie wykorzystują tej szansy? Ma to związek z kilkoma bardzo poważnymi pytaniami, które wymagają odpowiedzi. Jedno z takich pytań, postawione przez prezydenta Macrona, dotyczy tego, czy UE jest gotowa na przyjęcie dziewięciu nowych członków? Nie mówimy o jednym czy dwóch, bo na Bałkanach Zachodnich są już kraje, które chcą się przyłączyć – Mołdawia, Gruzja, potem Ukraina; rozmowy akcesyjne prowadzone są także z Turcją. Prezydent Macron od lat powtarza, że nie UE jest gotowa. Wyjaśnił to w 2019 r., kiedy zablokował Macedonię Północną i Albanię, ponieważ twierdził, że UE nie może się dalej rozszerzać. Na początku zablokowała ich właśnie Francja, a nie Bułgaria. Macron stwierdził, że nie chodzi o Macedonię Północną ani o to, co się tam dzieje, ale o nas – o Unię.
Według Macrona UE nie może się rozszerzać, bo musi się najpierw wzmocnić i pogłębić integrację. Zmiana w UE jest już bardzo trudna do osiągnięcia przy większej liczbie członków. I ma rację w tym względzie. Im więcej członków, tym większa szansa za wykorzystanie weta. To racjonalny argument. Kłopot polega na tym, że prezydent Francji nie uznaje faktu, że obiecaliśmy tym krajom, że dołączą do UE, ale tak naprawdę nie chcemy, żeby to zrobili. W rezultacie mamy do czynienia z polityką, która cechuje się cynizmem i wywołuje frustrację. Co z tym zrobić? Nie ma na to odpowiedzi.
Problem polega na tym, że w tej chwili nie mamy dobrej odpowiedzi na kwestię francuską. W Niemczech występuje podobna postawa. Większość ludzi szczerze mówiących o obecnej sytuacji uważa, że UE nie jest w stanie wchłonąć wielu nowych członków. Taka sama sytuacja jest w Holandii, Danii – nawet w Szwecji są co do tego pewne wątpliwości.
To jest kwestia kluczowa. Teraz także dla Ukrainy. Przyznaliśmy Ukrainie status kandydata, podobnie jak Serbii – możemy też otworzyć rozmowy z Ukrainą, tak jak to było z Serbią, Czarnogórą czy Turcją. Ale nie chcemy, żeby rozmowy się skończyły, żeby te kraje faktycznie przystąpiły do UE. To katastrofalnie cyniczna polityka.
Co zatem możemy zaoferować demokracjom w Europie, co może być realną ofertą polityczną? Czymś, co poparliby Francuzi, Holendrzy i Niemcy? W tym miejscu powinniśmy się cofnąć do Traktatu Rzymskiego z 1957 roku. Jego rdzeniem było usunięcie barier w Europie. Rozszerzmy Europejski Komitet Ekonomiczny. Taki powinien być nasz cel na najbliższe cztery lata.
Jeśli Ukraina, Albania, Bośnia i Hercegowina czy Serbia spełnią stawiane im warunki (co wymaga szeroko zakrojonych reform), powinniśmy powitać te kraje we wspólnej europejskiej przestrzeni gospodarczej – w tym także w zakresie ochrony środowiska czy rządów prawa. Ale jeśli te kraje przyjmą prawodawstwo UE i będą miały niezbędne instytucje, usuńmy bariery! Niech granica między Polską i Ukrainą wygląda w przyszłości jak granica między Polską a Niemcami lub Niemcami i Francją. Albo między Szwecją a Norwegią – ta ostatnia nie znajduje się w Unii Europejskiej, ale jest częścią wspólnego rynku. Albo między Irlandią a Irlandią Północną.
Prezydent Macron powinien poprzeć taki cel, bo nie chodziłoby o zreformowanie UE w najbliższych latach, ale zaoferowanie każdemu krajowi, który chce przystąpić do UE, otwarcia rozmów akcesyjnych i, jeśli spełni kryteria, gwarancji, że mogą one dołączyć do Jednolitego Rynku i wspólnoty tzw. czterech wolności. Oznaczałoby to również wsparcie gospodarcze, którego UE miałaby udzielić krajom w zamian za otwarcie ich granic i przystąpienie do jednolitego rynku.
To wizja będąca odpowiedzią na francuskie wątpliwości. To, co nie jest możliwe i może być niebezpieczne, bo prowadzi do cynizmu, apatii i może wywołać reakcję zwrotną, co otwiera drzwi nacjonalizmom i manipulacji Władimira Putina, to obecny fałszywy proces bez faktycznego celu na końcu tej drogi, w którym UE tylko udaje, że wpuszcza do wspólnoty nowych ludzi. Tymczasem nie podjęliśmy się nawet zniesienia obowiązku wizowego dla Kosowa i tak naprawdę nie obniżamy barier wystarczająco, aby coś zmienić.
LJ: Czy to zmęczenie rozszerzeniem ma coś wspólnego z zachowaniem Polski i Niemiec oraz ogólnym poczuciem, że Rumunia i Bułgaria nie są gotowe na pełne członkostwo? Może niektóre z tych krajów (jak Ukraina czy Mołdawia) nie są postrzegane jako część wspólnej europejskiej sfery? Być może wielu obywateli i przywódców UE ma po prostu w głowie jakieś niewidzialne granice?
GK: Myślę, że tak jest – niektórzy Europejczycy czy przywódcy UE nie wierzą, że niektóre kraje w pełni należą do Unii Europejskiej lub że niektóre państwa po prostu nie mogą zmienić się na tyle, by UE wzmocnić i zawsze będą ją osłabiać. Wielu przywódców w Europie ma wiele uprzedzeń. Weźmy przykład Albanii.
Ludzie pamiętają Albanię jako nieudane państwo sprzed 20 lat i zastanawiają się, jak ten kraj może wzmocnić UE? To, o czym ci ludzie zapominają (i to naturalne, bo ludzkie), to choćby jak zmieniła się Hiszpania w ciągu ostatnich 30 lat. Albo Portugalia, która w latach 70. XX wieku toczyła debatę na temat własnej przynależności do Europy, a w tym czasie portugalska dyktatura, która upadła dopiero w 1974 r., walczyła o utrzymanie kontroli nad terytoriami portugalskimi w Afryce Zachodniej i Wschodniej – która w tym czasie była uważana za część Portugalii. W tamtym czasie Portugalia nie wyglądała na naturalnego członka Unii Europejskiej. Potem przyszła kolejna rewolucja, ale Portugalia wciąż była rozpaczliwie biedna. Dziś nikt nie wątpi, że Portugalia jest nie tylko ważnym członkiem UE i że wzmocniła unię. To samo tyczy się Albanii i państw bałkańskich – jeśli przekształcą się w ten sam sposób. Bo dlaczego nie miałoby się tak stać?
W latach 90. mieszkałem w Bułgarii przez trzy lata. W tym czasie Bułgaria była zagubiona – wyglądała jak część byłego Związku Radzieckiego. Choć nigdy nie była jego częścią, to żartobliwie nazywano ją „16. republiką Związku Radzieckiego”, ponieważ tak blisko było jej do Moskwy i komunizmu. Bułgarska gospodarka upadała. Tymczasem w Europie byli pewni mądrzy ludzie (jak Helmut Schmidt, były kanclerz Niemiec, czy Valéry Giscard d’Estaing, były prezydent Francji), którzy twierdzili, że Bułgaria nie jest częścią cywilizacji zachodniej, bo jest ortodoksyjna.
Ten sam argument został wykorzystany w sprawie Rumunii, a spójrzmy na ten kraj dzisiaj! 20 milionów ludzi, historia wielkiego sukcesu. Transformacja gospodarcza Rumunii w ciągu ostatnich 15 lat była równie cudowna jak w Estonii czy w Polsce. Politycznie toczy się walka z korupcją. Ale nikt nie wątpi, że to był sukces.
Musimy pamiętać, że kraje się zmieniają – tak, jak Portugalia, Grecja, a nawet Niemcy. Kto by pomyślał w latach 40., że Niemcy staną się stabilną demokracją, której zaufają sąsiedzi? Europa to historia przemian. Połączenie krajów umożliwiło tę transformację.
Także w przypadku Ukrainy widzimy, że właśnie zmienia się jej wizerunek w Europie. Mieszkałem na Ukrainie. A kiedy po moim wyjeździe rozmawiałem z ludźmi, często mieli oni wrażenie, że to państwo upadłe, bardziej skorumpowane niż Rosja, bez tożsamości. W Niemczech i na Zachodzie ludzie niewiele o nim wiedzieli. To podejście całkowicie się zmieniło.
I podejście to nadal się zmienia, gdyż miliony Ukraińców są obecnie w Europie Zachodniej – w Polsce, Czechach, Niemczech, Francji, Włoszech. Ich historie stają się bliskie, a ludzie zaczynają dostrzegać, że Kijów czy Lwów to europejskie miasta. Jeśli zdadzą sobie również sprawę – i dlatego potrzebujemy do tego odpowiedniego procesu – że kraje te mogą się przekształcać i są pełne zdolnych ludzi, to dzięki odpowiednim zachętom i strukturze mogą odnieść taki sam sukces jak Portugalczycy, Irlandczycy, Niemcy czy Austriacy. Na przykład dzisiejsza Ukraina nie jest Ukrainą sprzed lat, a jej e-administracja jest lepsza niż w Niemczech. Jeśli Europejczycy dostrzegą to i zmienią swoje postrzeganie, to ta niewidzialna granica zostanie przesunięta.
Teraz potrzebujemy czasu i jasnego procesu, który poprowadzi nas naprzód. Ciągła interakcja zmienia wizerunek i sposób postrzegania krajów. Weźmy na przykład Polskę i Niemcy.
Jeśli chodzi o sprzeciw wobec praworządności w Polsce i na Węgrzech, to tak, zmieniło się kilka rzeczy. Ale to nie ma nic wspólnego z rozszerzeniem. Polski Trybunał Konstytucyjny był powszechnie poważany aż do 2015 roku. Istniało poczucie, że Polska ma ugruntowane rządy prawa – w 2014 roku nikt w to nie wątpił. Tymczasem osuwanie się demokracji może się zdarzyć w każdej demokracji. Unia Europejska musi znaleźć sposoby radzenia sobie z takimi sytuacjami.
Przyjrzyjmy się teraz, co wydarzyło się po drugiej stronie Atlantyku, w Stanach Zjednoczonych. Nagle pojawił się demokratycznie wybrany prezydent, który nie tylko podżegał tłum do brutalnych działań, lecz także zaatakował ustawodawcę, aby nie zatwierdzał wolnych wyborów i był gotów zaakceptować, że jego wiceprezydent może stracić na tym procesie. Stany Zjednoczone były bardzo bliskie zamachu stanu.
Takie rzeczy mogą się zdarzyć w każdej demokracji, dlatego należy zachować czujność. Nie powinno to jednak powstrzymywać nas od prób integracji demokracji i wzmocnienia wszystkich państ demokratycznych w Europie. Wyzwaniom, jakie stawiają Polska i Węgry, Unia można stawić czoła w sposób, który jest rzeczywiście dobry zarówno dla obywateli tych krajów, jak i dla reszty Europejczyków. Najpierw musimy bronić podstawowych zasad, a następnie zintegrować inne demokracje. Nie ma powodu, dla którego mielibyśmy tego nie robić.
LJ: Jak Unia Europejska powinna się przekształcić, aby była gotowa zaakceptować Ukrainę i Bałkany Zachodnie – a może nawet Turcję – jako pełnoprawnych członków? Czym musi się różnić od UE, jaką znamy?
GK: Z pragmatycznego punktu widzenia kolejnym krokiem dla Unii Europejskiej powinno być zaoferowanie Bałkanom, Ukrainie i Mołdawii szansy na udowodnienie, że mogą przeprowadzić reformy. Powinno to iść w parze z umożliwieniem im przystąpienia do Jednolitego Rynku. Jeśli w tej chwili czeska prezydencja zadeklaruje, że każda demokracja w Europie, która spełnia kryteria przystąpienia do projektu europejskiego, otrzyma propozycję przystąpienia do Jednolitego Rynku, to jestem przekonany, że w ciągu najbliższych czterech lat będziemy świadkami ogromnego postępu we wszystkich tych krajach.
Ten krok jednak wywołałby presję w dwóch obszarach. Po pierwsze, zmieni się wizerunek tych krajów. Po drugie, Unia Europejska po raz pierwszy przeprowadziłaby wtedy poważną debatę na temat reformy w UE. Prezydent Macron czeka na taką dyskusję, ale większość państw UE nie odczuwa w tym względzie żadnej presji. Jeśli do UE może przystąpić 7-8 krajów, reforma będzie konieczna. Na przykład są obszary, w których należy ograniczyć siłę weta. Następnie, jeśli Polska chce, aby Ukraina była członkiem, musi nastąpić reforma w zakresie podejmowania decyzji.
W tej chwili ta debata jest czysto abstrakcyjna. Żaden polski rząd nie zrezygnuje teraz z prawa weta. Ale jeśli za pięć lat Ukraina wejdzie do UE i nagle debata ta stanie się realna, to być może Unia Europejska zdoła się zreformować.
Ponadto mam nadzieję, że w ciągu najbliższych pięciu lat UE będzie gotowa do rozwiązania problemu ochrony podstawowych rządów prawa w każdym państwie członkowskim. Problem, który może się zdarzyć w każdym tak zwanym „nowym państwie członkowskim”, które jest w UE od 2004 roku (więc wcale nie takim nowym). Mamy już do tego instrumenty, nie potrzebujemy żadnych nowych narzędzi.
Za każdym razem, gdy Komisja Europejska lub państwa członkowskie poczują, że praworządność w danym kraju jest zagrożona – że sądy przestały być niezależne – kraj ten może zostać postawiony przed Europejskim Trybunałem Sprawiedliwości (ETS). Po raz pierwszy w historii ETS orzekł w sprawie Polski, że została naruszona podstawowa zasada prawa – niezawisłość sądów (art. 19). Nie jest to proces polityczny, ale proces naruszeń, w którym Komisja Europejska stwierdza, że traktaty UE są łamane, a ETS decyduje, czy rzeczywiście tak jest i może nałożyć dowolną grzywnę (np. 1% PKB). W przypadku Polski, gdyby Komisja Europejska wróciła od razu do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości i wykonała wyrok, sądy znów mogły być niezawisłe – celem nie było przecież zapłacenie przez Polskę kary, ale przestrzeganie zasad.
Jeśli mamy taki system, w którym ETS broni traktatu i niezawisłości sądownictwa według ustalonych kryteriów, z realną groźbą ogromnych kar, żaden kraj w Europie nie odważy się nie wprowadzać w życie takich orzeczeń. Zaś cała UE zrobi duży krok naprzód w obronie praworządności dla każdego obywatela. Jeśli tak się stanie, wtedy możemy rozszerzyć UE.
Mamy już to, czego potrzebujemy. Po prostu musimy go użyć.
LJ: Czy jest sposób na wyegzekwowanie mechanizmu rządów prawa, mimo że teraz Komisja Europejska nie wydaje się ku temu skora? Jaka jest przyszłość Polski i Węgier w zakresie funduszy unijnych w tym zakresie?
GK: To jest egzystencjalne pytanie dla Unii Europejskiej – niezależnie od tego, czy się ona rozszerzy, czy nie. UE opiera się na bardzo prostej zasadzie: suwerenne państwa dzielą suwerenność, ale w rzeczywistości nie oddają kontroli żadnemu „ośrodkowi”. To nie jest imperium. Nikt w Brukseli nie może nakazać ani jednemu policjantowi w żadnym państwie członkowskim, aby egzekwował prawo unijne. Nie ma gwardii narodowej, nie ma europejskiego FBI. Europejskie egzekwowanie prawa tak naprawdę nie istnieje – z wyjątkiem Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości i możliwości nakładania grzywien.
Każdy kraj może w każdej chwili opuścić UE, nigdy nie będzie wojny secesyjnej. Widzieliśmy to w przypadku Wielkiej Brytanii – jeśli jakiś kraj chce wyjść z Unii, może to zrobić. To właśnie czyni Europę wielką i wyjątkową. Jest to dobrowolne stowarzyszenie krajów i społeczeństw, które chcą być razem. To jednak działa tylko wtedy, gdy naprawdę broni się kilku kluczowych zasad – dostępu do wymiaru sprawiedliwości, ochrony niezależnych praw zapewnianych przez sądy krajowe.
Jestem głęboko przekonany, że po wielu latach braku konieczności stawiania czoła takiemu wyzwaniu Komisja Europejska działała dość wolno, ponieważ nigdy wcześniej nie zajmowała się taką sprawą, jak postawienie Polski przed Europejskim Trybunałem Sprawiedliwości. ETS orzekł, że istnieje zagrożenie dla praworządności. Teraz, ze względu na sytuację geopolityczną, Komisja Europejska może się poddać – co byłoby bardzo niebezpieczne, ponieważ praworządność jest tym, co łączy Europę. To jedyna rzecz, która łączy Europejczyków. Brak jej obrony stanowiłby zagrożenie egzystencjalne.
Niemniej jednak ta bitwa nie jest przegrana. Ważne, żebyśmy ciągle argumentowali, że nie chodzi o Polskę kontra Brukselę czy inne państwa członkowskie. Chodzi o to, by każdy obywatel UE mógł polegać na instytucjach europejskich i być pewnym, że staną one w obronie podstawowych zasad, na których opiera się Unia Europejska.
Inaczej jest w przypadku Węgier. Tutaj prawdziwym problemem jest to, czy UE może upewnić się, że – kiedy przekazuje temu krajowi wiele procent PKB rocznie (największy transfer dotacji w historii Europy!) – te pieniądze nie są wykorzystywane do tworzenia sieci podkopujących demokrację. Na Ukrainie mówilibyśmy o oligarchach – bogatych ludziach bliskich rządowi, którzy dostają lwią część tych pieniędzy, a potem wykupują media. Unia Europejska musi być w stanie temu zapobiec.
To właśnie są dwa główne wyzwania. Ale można im sprostać. W pewnym sensie rosyjscy intelektualiści od dawna uważali UE za zagrożenie dla Rosji. Ponieważ nie jest to imperium, lecz dobrowolne stowarzyszenie państw, które połączyły się w oparciu o zasadę, która czyni je silniejszymi. Rosja Putina chce zniszczyć ten projekt. I próbowano tego dokonać – wspierając Brexit i ruchy antyunijne.
W obliczu tej nowej zimnej wojny Europa musi wzmocnić swoje fundamenty. Wiąże się to z dwiema rzeczami: wzmocnieniem praworządności w Unii Europejskiej i złożeniem wiarygodnej obietnicy demokracjom, które chcą dołączyć do UE, że mogą zbliżyć się do tego celu. Jeśli Europa sprosta tym dwóm wyzwaniom, to nie tylko Putin upadnie, ale wizja kontynentu pokoju ze zjednoczonymi demokracjami, gdzie wojna jest tak samo nie do pomyślenia jak dzisiaj (między Holandią a Niemcami lub Niemcami a Polską, Polską a Litwą lub Węgrami a Rumunią) staną się rzeczywistością. Zbliżamy się do urzeczywistnienia tej wizji na poziomie kontynentu. To jest możliwe. I warto o to walczyć.
Podcast został nagrany 07 lipca 2022 roku.
Dowiedz się więcej o gościu odcinka: www.esiweb.org/esi-staff/gerald-knaus
Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.
Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloud, Apple Podcast, Stitcher i Spotify
Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz
Czytaj po angielsku na 4liberty.eu
