Na to pytanie mogę dać tylko jedną szczerą odpowiedź: nie wiem. W tym nie ma jednak żadnej kokieterii z mojej strony, a przyznanie się do tego agnostycyzmu wypływa z głębszej niepewności co do tego, czym jest „naprawdę” liberalizm, generalnie, ale także i konkretniej, w Polsce.
Samo pytanie o „prawdziwy” liberalizm uważam za mało ciekawe, a rozmaite spory o prawo do miana prawdziwego liberała – za mało poważne. Naprawdę bowiem poważne i ciekawe są spory o wartości, ideały i cele publiczne, a nie o etykietki. Wiem – mniej więcej i z pozostawieniem sobie przestrzeni na jakieś drobne modyfikacje, choć jakaś bardziej generalna konwersja ideowa mi chyba już nie grozi – jakie mam ideały, jakie wartości afirmuję, jakie cele uważam za godne kolektywnego wcielania. Natomiast wnikanie w to, czy zasługują one na miano „liberalnych” – to jest chyba mało owocne i mało interesujące zajęcie.
Tym bardziej, że siłą rzeczy odciągnie nas ono od sporu o wartości, a skieruje w stronę sporów z zakresu historii współczesnych idei politycznych – a nie o to chyba w przedsięwzięciu, jakiego podjęła się nowa redakcja „Liberté!”, chodzi. Pojęciem „liberalizmu” posługuję się zatem w odniesieniu do własnych poglądów cokolwiek umownie i wyłącznie dla znalezienia jakiejś skrótowej etykiety – ale chętnie ją odstąpię komuś, kto uzna, że moje poglądy na tę właśnie etykietę nie zasługują. W samej rzeczy, nawet w gronie wybitnych polskich osobistości, które w tej czy innej formie zgłosiły akces do firmowania niniejszego przedsięwzięcia, jest kilka osób, które z pewnością odrzuciłyby moje poglądy. Może nawet byłem trochę uzurpatorem przyjmującym nienależny mu dar, gdy z satysfakcją przyjąłem zaproszenie ze strony Redakcji „Liberté!” do wejścia do tego zacnego towarzystwa. No, ale ta ocena już nie do mnie należy.
Muszę jednak wyjaśnić, w jakim sensie czuję się nieco outsiderem w gronie, do którego zostałem zaproszony. Mam wrażenie, że większość moich znakomitych „fellow travellers” w tym przedsięwzięciu, uznaje za główny priorytet ograniczenie roli państwa w gospodarce i zmniejszenie podatków – słowem coś, co określa się mianem liberalizacji gospodarczej. Muszę szczerze powiedzieć, że w swych własnych poglądach wcale do tych celów nie przywiązuję aż tak wielkiej wagi. Wręcz przeciwnie: kwestie modelu państwa, jego roli gospodarczej i systemu podatkowego traktuję jako drugorzędne w stosunku do naczelnych wartości. „Drugorzędne” nie w sensie „mało ważne” ale „drugorzędne” w sensie „pochodne względem tych wartości”. Rozwiązania dotyczące tych spraw są więc pożyteczne, jeśli owym naczelnym wartościom przeze mnie afirmowanym służą, zaś szkodliwe, gdy ich realizacji przeszkadzają. Wydaje mi się, że np. starania o jak najniższe podatki czy o spłaszczenie systemu podatkowego – redukcję lub wyeliminowanie progresji podatkowej – najprawdopodobniej szkodzą wartościom, jakie afirmuję, a więc są – z mojego punktu widzenia – nieuzasadnione.
Pora więc wyłuszczyć, jakie to wartości uważam za naczelne. Swą filozofię polityczną opieram na trzech fundamentalnych ideałach, które są dla mnie równej wagi, i które powinny być (w idealnym społeczeństwie, o jakim sobie w wolnych chwilach marzę) realizowane łącznie. Często jest to trudne, ale na tym właśnie polegają dramatyczne dylematy społeczne, że musimy harmonizować i koordynować wartości, z których każda w pełni mogłaby być zrealizowana tylko ze szkodą dla innych. W tym nie ma akurat nic osobliwego, bo przecież w społeczeństwie idealnym nie żyjemy i żyć nigdy nie będziemy – choćby dlatego, że różni ludzie mają różne ideały. Natomiast to, co jest zasadnicze, to podkreślenie, że moja filozofia nie ogranicza się do prostego zadeklarowania owych trzech ideałów – to akurat byłoby bardzo łatwe, ale mało ciekawe – ale że są one przyjmowane w pewnej, bardzo określonej interpretacji, którą postaram się skrótowo zaznaczyć, wymieniając każdy z tych trzech ideałów. A zatem ktoś, kto również wyznaje jako ważne te trzy ideały, ale rozumie je zupełnie inaczej, nie podziela w istocie mojego systemu wartości, choć używa podobnych słów dla scharakteryzowania własnej filozofii.
Te trzy ideały, które zajmują u mnie łącznie naczelne miejsca w hierarchii wartości politycznych to:
1. Wolność. Rozumiem ją jako maksymalną swobodę działania zgodnie z własnymi poglądami, preferencjami i decyzjami – pod warunkiem tylko, że nikomu się nie szkodzi. Nikt (a w każdym razie nikt dorosły) nie powinien być przymuszany lub ograniczany w doborze swoich lektur, partnerów, pracy, edukacji (powtarzam, dotyczy to osób dorosłych), nie mówiąc już o sprawach trywialnych takich jak sposób ubierania się, a także nie-trywialnych, jak realizowanie swych potrzeb seksualnych, o ile tylko nie zagraża wolności i innym uzasadnionym interesom innych ludzi. Oczywiście, ta ostatnia klauzula , że wolność może być ograniczona przez wzgląd na interesy innych (zasada nieszkodzenia innym) jest szalenie ogólnikowa, bo wystarczy tylko odpowiednio szeroko zdefiniować uzasadnione interesy innych, albo co stanowi szkodę dla innych, a wolność zgodna z tą definicją okaże się ogromnie wąska. A zatem „szkoda dla innych” powinna być definiowana maksymalnie wąsko i nie może być nią np. poczucie zgorszenia lub rozdrażnienia, że inni wyznają niewłaściwą religię (bądź nie wyznają żadnej), że mają oburzające dla innych preferencje seksualne, że czytają niewłaściwe książki itp. Zdaję sobie sprawę, że jest to tylko zamarkowanie koncepcji, ale na szersze rozwinięcie nie ma tu miejsca: pocieszam się, że coś-niecoś na ten temat pisałem i zainteresowanych mogę odesłać do odpowiednich artykułów czy książek. W każdym razie generalna zasada jest taka: Nikomu państwo nie powinno mówić, że lepiej wie, co jest dla niego dobre – a nawet jeśli państwo w wyjątkowych sytuacjach może to mówić, to nie powinny za tym iść działania, przymuszające człowieka do postępowania wbrew swym decyzjom, choć rzekomo dla swego dobra.
2. Równość szans. Rozumiem ją w sposób następujący: nikt nie powinien być w swych szansach życiowych (np. uzyskania odpowiedniej edukacji, znalezienia satysfakcjonującej pracy itp.) ograniczony przez czynniki będące całkowicie poza jego kontrolą, a które są w zasięgu społecznej interwencji i modyfikacji. Jest to oczywiście ideał bardzo radykalny i nie dający się nigdy zrealizować w całości, ale powinniśmy starać się przynajmniej zmierzać w jego kierunku (co zresztą jest klauzulą dotyczącą także dwóch pozostałych ideałów). A zatem fakt, że ktoś urodził się na odległej od centrów edukacyjnych wsi, albo w biednej i pozbawionej tradycji edukacyjnych rodzinie, itp., nie powinien negatywnie determinować całej przyszłości tego człowieka. Idealna równość szans polega na tym, że pozycja, jaką człowiek osiąga w społeczeństwie (w realizowaniu wartości społecznie pożądanych), zależy wyłącznie od niego samego, a nie od determinant, na które nie ma żadnego wpływu. Jeśli więc odpadnę w egzaminach wstępnych, bo nie chciałem poświęcić więcej czasu na naukę lub moje predyspozycje intelektualne są niewystarczające – to nie jest to zaprzeczeniem równości szans; jeśli jednak moja niska pozycja nie wynika z moich własnych decyzji lub kiepskich zdolności, ale wyłącznie stąd, że urodziłem się – by tak rzec – w złym miejscu, to mogę uznać, że nie dana mi została równość szans.
3. Wpływ. Wszyscy ludzie (wszyscy dorośli ludzie, z pewnymi wyjątkami, np. poza tymi, którzy zostali słusznie pozbawieni praw obywatelskich) powinni mieć równy wpływ na decyzje publiczne. Mogą oczywiście z takiego wpływu zrezygnować (np. nie głosując) i wtedy nie
mogą narzekać – ale muszą przynajmniej móc odgrywać równą rolę w kształtowaniu decyzji publicznych, a w szczególności w tym, kto będzie rządził ich krajem (a także mniejszą jednostką terytorialną) przez najbliższy okres. Przyjmuję bowiem, że możliwość wpływania na sprawy publiczne jest TAKŻE dobrem samym w sobie, które się słusznie ludziom należy: ludzie nie tylko mają prawo do określonych decyzji publicznych, realizujących ich preferencje, ale także do wpływu na podejmowanie tych decyzji publicznych. Oczywiście określenie, co należy do sfery publicznej, jest zagadnieniem niezmiernie skomplikowanym i kryje w sobie możliwe zasadzki (jeśli sferę publiczną określimy bardzo wąsko to wpływ okaże się iluzoryczny), ale znów – nie miejsce tu na rozwijanie. Przyjmuję jednak jako ideał ważny i prawowity, że kształt urządzeń publicznych nie jest czymś danym z góry, niedostępnym ludzkiemu poznaniu i rozumowi, ale jest i powinien być kształtowany przez tych właśnie ludzi, których decyzje władcze będą dotyczyły.
Taka jest, mówiąc w skrócie, moja konstelacja wartości naczelnych. Z ideału nr 1 wynika, że jestem liberałem; z ideału nr 2 – że jestem egalitarystą (umiarkowanym, bo moja idealna równość polega na równości szans a nie warunków), a z ideału nr 3 – że jestem demokratą. Mój liberalizm nakazuje mi maksymalizację wolności, mój egalitaryzm – równości szans, a mój demokratyzm – równego wpływu obywateli na sprawy publiczne.
Wbrew pozorom – nie są to banały, bo jest w Polsce wielu ludzi, wypowiadających się publicznie, którzy nie akceptują przynajmniej jednej z trzech wartości (a czasem – wszystkich trzech), w takiej interpretacji, jaką tu dałem, a zatem jest o co się spierać i o co walczyć. Są zatem ludzie, którzy – po pierwsze – odrzucają wyrażoną przeze mnie (powiedzmy skrótowo – ukształtowaną za Johnem Stuartem Millem) zasadę wolności i uważają, że ponad wolność osobistą liczy się hierarchia, ustanowione wartości tradycyjne i ład, z którego wynikają rozliczne zakazy w sferze osobistej. Są – po drugie – ludzie, którzy odrzucają przyjętą tu zasadę równości szans (wzorowaną, w tej interpretacji, na filozofii Johna Rawlsa) i przyjmują, że jak ktoś już się urodził biedniejszy lub daleko od centrum – no to trudno, sam sobie poniekąd winien, a w każdej razie społeczność nie ma z tego tytułu żadnych obowiązków, związanych z ideałem solidarności z mniej uprzywilejowanymi. „Life is not fair”, jak napisał kiedyś (poważnie i z aprobatą tej maksymy) Milion Friedman – i to jest dewiza owych ludzi. I po trzecie – są ludzie, którzy odrzucają ideał demokracji; sam wyraz demokracja piszą czasem nawet z gwiazdkami w środku, jakby było ono brzydkim słowem, choć – z niewiadomych względów – uznają zapewne, że w wymarzonym przez siebie systemie niedemokratycznym to oni, a nie ich adwersarze, będą mieli specjalny wpływ na sprawy publiczne.
I właśnie dlatego, że wobec każdego z tych trzech ideałów, przeze mnie afirmowanych, w wersji przeze mnie zarysowanej, wysuwane są obiekcje, zarzuty i kontr-ideały, warto o nich dyskutować, warto ich bronić i warto je precyzować – bez obawy, że mówi się o sprawach banalnych. Taką właśnie dyskusję uważam za niezbędną w dzisiejszej Polsce – i dlatego z radością przyłączam się do przedsięwzięcia, któremu nazwano piękną nazwę „Liberté”. Z wykrzyknikiem – dla podkreślenia, że nie chodzi o kolejną akademicką dyskusję o słowach, ale o hasło, którego treść ma znaczenie dla życia milionów ludzi.