Palikot przeprosił za to, że jest Palikotem. Gdyby miał tyle dystansu do siebie ile do biznesowych projektów powinien zanim nastąpi całkowite bankructwo (wybory prezydenckie) założyć nową spółkę pod nową nazwą – w jego wypadku pozostała chyba już tylko zmiana nazwiska i być może operacja plastyczna. Zostanie takim „Edwardem Ąckim” – w kabarecie sprawdziłby się o wiele lepiej niż w roli „poważnego polityka”, która wyraźnie mu nie leży.
Leszek Miller nieustannie ucieka do przodu. Po latach umizgów do PO zrobił zwrot o 180 stopni. Zdekonspirował wspólnie ze śmiertelnym wrogiem Jarosławem Kaczyńskim fakt, że wybory były sfałszowane (dziś kolejne protesty wyborcze SLD są w sądach odrzucane). Następnie nieoczekiwanie dla wszystkich postanowił wysunąć kandydaturę Ryszarda Kalisza na kandydata na prezydenta, przeciwko czemu zgodnie zaprotestowała Rada Krajowa SLD, przewodniczącego po raz kolejny pozostawiając na spalonym. Miller wygląda jakby walczył już tylko o to, żeby móc umyć ręce po nieuchronnym „sztandar wyprowadzić”, które nastąpi w przyszłorocznych wyborach do sejmu. Nikt nie zarzuci mu, że nie próbował. Rzecz w tym, że polityka rozlicza się nie za dobre chęci, ale za skuteczność. Tej, niegdyś „żelazny kanclerz” jest dziś pozbawiony, nawet w ramach swojej coraz szybciej kurczącej się partyjki.
Tę słabość dostrzegają regionalni baronowie stąd inicjatywa Marka Bolta i Grzegorza Napieralskiego, którzy coraz śmielej mówią o potrzebie zmiany (Napieralski wspomina nawet o nowej formacji), którą Miller miałby przeprowadzić. Oczywiście jest to tylko delikatnie zamaskowana próba przeprowadzenia zmiany lidera, ponieważ Miller na twarz „nowego otwarcia” na lewicy nadaje się tak, jak arcybiskup Michalik na twarz „kościoła otwartego”. Wygląda na to, że Miller stracił manewrowość w partii, która przestała go słuchać, a jednocześnie nie ma oczywistego kandydata do tego, żeby go zastąpić. Pokazuje to najlepiej dyskusja o kandydatach SLD na prezydenta, z której rozpoznawalni kandydaci eliminują się sami, przewidując nieuchronną klęskę, bądź eliminuje ich rozpoznawalność w granicach błędu statystycznego.
Jeśli dysydenci zostaną wycięci lub zmarginalizowani skończy się zapewne rozłamem i powstaniem nowej formacji bazującej na rozbitkach z w zasadzie istniejącego już tylko na papierze Twojego Ruchu i sfrustrowanych z SLD. Katalizatorem może być wynik lewicy w wyborach prezydenckich, który łącznie może nie przekroczyć kilku procent. Jeśli do tego nie dojdzie SLD skończy jako koło poselskie w najbliższym sejmie – o ile będzie miało szczęście. Jeśli zaś dojdzie do rozłamu, z bezideowymi aparatczykami lewicy, jako liderami nowej formacji, klęska wydaje się jeszcze bardziej nieuchronna. Miller przynajmniej z czymś się kojarzy. Oni wyłącznie z tym, że bardzo by chcieli, ale zupełnie im nie wychodzi.