Jeszcze nie padł ostatni gol w tegorocznych Mistrzostwach Europy w piłce nożnej, a śpiewu „Polacy nic się nie stało” nie słychać już od tygodni. I nie, żebyśmy przywykli czy zaklinali grę reprezentacji tym smutnym songiem (a może), ale że przyzwyczailiśmy się powtarzać to jedno zdanie w sytuacjach mało dla nas przyjemnych, czasem trudnych, niedogodnych, takich, gdzie chciałoby się wyjść z twarzą, ale idzie jak… w deszcz. Takie – czasem grzecznościowe – „nic się nie stało” powtarzamy zresztą i przy innych – niekoniecznie sportowych okazjach; nie zawsze wtedy, gdy owo „nic” nie mija się z prawdą. I nie chodzi o drobiazgi czy sprawy, do których i tak nie przywiązujemy większej wagi czy nawet o niedogodności, z którymi jakoś przyszło nam się pogodzić. „Nic się nie stało” niczym złowieszczy mit towarzyszy również sprawom ważnym, na które nie powinno być w nas zgody. Póki dotyczy footballu (bo w innych sportach sytuacja nie jest aż tak dramatyczna) można machnąć ręką, gdy jednak taki rodzaj pogodzenia się z rzeczywistością zaczyna towarzyszyć sprawom gospodarczym czy dyplomacji, to mamy większy ambaras. Skoro – znów stereotypowo czy sloganowo – przyzwyczajenie faktycznie okazuje się drugą naturą człowieka, to przywyknięcie do takiego „nic się nie stało” naznacza sferę publiczną, a także nasze codzienne relacje, dopuszczalnością czy wręcz fatum wiszącej nad nami w różnych przedsięwzięciach porażki. A przecież – póki trzymamy się racjonalnej krytyki, a nie zabawiamy się w krytykanctwo – warto otwarcie mówić, że ta czy inna reforma jest zbyt zachowawcza, polityk w konkretnych kwestiach nie spełnia naszych oczekiwań, a piłkarze grają „jak patałachy”.
Tymczasem wiszące nad nami czarne chmury „nic się nie stało” wzmacnia jeszcze drugi szkodliwy slogan, podszeptujący, że przecież „jakoś to będzie”. „Jakoś” czyli właściwie jak? Takie „jakoś” przemienia się często w byle-jakoś lub bylejakość, która zakłada w prawdzie wykonawstwo, ale… takie „nie do końca”, po łebkach, bez zaangażowania. Takie, co to niby wymaga od nas pracy czy wysiłku, ale wydarza się trochę obok, a najlepiej, żeby do finału doszło samo. Nie angażuje ani pełni sił, ani – co pewnie gorsze – pełni odpowiedzialności za daną myśl, działanie, projekt. Bo przecież skoro „się kręci”, to do końca pewnie też się doturla (jakoś). „Jakoś to będzie” obciążone jest przy tym nie tylko niedostatkiem zaangażowania, ale też niechęcią w stosunku do kreatywności, innowacyjności. „Jakoś” woli bezpieczne rozwiązania albo cofa się przy pierwszych większych trudnościach. „Jakoś” nie rozwija, a pozostawia na lokalnym (również mentalnie) podwórku, w tym co znane, zastane, wygodne, co z niechęcią patrzy na konieczność zmiany czy zaangażowania się, nawet jeśli na poziomie deklaracji pojawia się zainteresowanie, otwartość czy ciekawość. Obecne jest w nim bezosobowe „się”, nie wskazujące potencjalnego sprawcy/działającego, a zatem – by wrócić – odpowiedzialnego za to i owo. „Się” zatracające osobowość, sprawczość, a ostatecznie również jakość tego, co „się” wydarzy. Obecne bywa też „niech”, podkreślające życzeniowość, a kiedy indziej przenoszące odpowiedzialność za działanie na kogoś innego; oczekiwanie „niech” ktoś to zrobi. Ktoś, czyli… znów nie ja. I jeszcze ten koszmarny upór.
A jak się (znów „się”) nie uda – bo jak wiemy, sukces ma wielu ojców, a porażka zawsze jest sierotą. W języku polskim mamy więcej takich samoupupiających perełek, które rozmywają sprawczość, kreatywność czy wreszcie odpowiedzialność. Bo mówimy przecież, że „się rozejdzie po kościach” (czyli uda się umknąć przykrym konsekwencjom); że „moja chata z kraja” (mając wyjątkowo złudne mniemanie, że te czy inne sprawy mnie nie dotyczą, więc nie będę się nimi zajmować); czy wreszcie, że „mądry Polak po szkodzie” (chciałoby się rzec: chociaż tyle!, ale często ta mądrość to chwilowe oświecenie, pozostaje bez wpływu na późniejsze działania/wybory/decyzje). Jest i wyjątkowo paskudne „narodowe” przyzwyczajenie, że to, co trudne, niewygodne, wymagające, nie dające się rozwiązać w kilku prostych słowach czy jednoznacznych ruchach – sprawy kłopotliwe – zamiata się „pod dywan”. Trochę mit, trochę stereotyp, że takie „zamiatanie” się (sic!) uda. Towarzyszy mu równie błędne i szkodliwe przekonanie, że (już było „rozejdzie się po kościach”, „samo się załatwi”, „się zapomni”) pod owym „dywanem” sprawy się nie nagromadzą, a uniewidocznione „magicznie” znikną. Tymczasem one zbierają się w coraz to grubszy potykacz, na którym wcześniej czy później ktoś (jakieś lokalne „my”) wybije sobie zęby. Tak przecież zamiatano latami, co najmniej od początku transformacji, co z kolei skwapliwie wykorzystał później rząd Zjednoczonej Prawicy, na tych niezałatwionych wiecznie sprawach budując najpierw podejrzliwość, następnie resentyment, a w końcu „jedyną słuszną prawdę” (w tym historyczną), która z prawdą mijała się, gdzie tylko można.
Chciałoby się rzec: „odpukać”, ale tu z kolei czają się przesądy, zabobony, skłonność do zrzucania winy/odpowiedzialności na wyroki losu opatrzności albo i wyroki takich czy innych bóstw. Bo choć odpukiwanie w niemalowane czy spluwanie przez lewe ramię (poza wymogami kultury osobistej) stopień szkodliwości ma może nieco niższy niż „niech” czy „się”, to nawet w sytuacjach poza sferą publiczną, znów oznacza życzeniowość i cichszą/głośniejszą wiarę, że oto potknięcie/porażka/zło w sposób magiczny się (sic!) nie wydarzy.
Nie ostatnim, ale na dziś istotnym przekonaniem/przesądem ocierającym się o mit jest stwierdzenie, iż „szklanka jest do połowy pusta/pełna” – w zależności od tego, czy chcesz ponarzekać, czy widzisz raczej wachlarz możliwości. Jedni powiedzą, że przecież to „dialog” pesymisty z optymistą, określenie życiowych postaw/podejścia do świata/ludzi/polityki/codzienności. Czy szkodliwe? To zależy. Gdy bowiem przyjmuje formę wielkiego biadolenia (jak to „się nie uda”) albo huraoptymizmu (że „się uda”), bywa nieznośne. A może po prostu… szklanka jest? A co z nią, to już zdecydujemy sami, indywidualnie bądź wspólnotowo, ale w duchu krytycznego myślenia, w nastawieniu na drugiego, w wysłuchaniu potrzeb i po sprawdzeniu realnych możliwości. Może nie będzie łatwiej i coś w końcu w tego wyniknie. Złudne mniemania już były i choć może nie dojdziemy do platońsko rozumianej prawdy, ale przynajmniej będziemy bliżej faktów niż mitów.
***
Gdy w roku 1922 Walter Lippman, w książce Opinia publiczna, wprowadzał do dyskursu publicznego pojęcie stereotypu, pisał o „obrazach w naszych głowach”. Miały ułatwiać przyswajanie rzeczywistości, tymczasem dziś wiemy, że stoją za uproszczoną wizją świata, nader często wykorzystywaną przez różnej maści demagogów, populistów czy aspirujących autokratów. Pozbawione racjonalności mają bazować na emocjach, sprawiać, iż za ich sprawą postrzegamy coś tak, a nie inaczej. Szkodzą nam jako jednostkom i jako społeczeństwom. Są kliszami, czasem beznamiętnie przyjmowanymi w imię jakiegoś bezosobowego „się” lub bezrozumnego „niech”. Kochają upraszczające obraz slogany, które czają się w naszych przyzwyczajeniach, powiedzeniach, przesądach. Wspólnie budują najbardziej szkodliwe mity naszej codzienności.
