Krąży opinia, że wesela są tak naprawdę dla rodziców i reszty rodziny, a nie dla młodych. Coś w tym jest. Najgorzej, jak zdarzy się wesele w ogóle bez młodych – koniec końców to oni są przecież przyszłością i źródłem nadziei. Polski widz nie raz i nie dwa wychodził z rodzimego filmu z poczuciem bezsilności, bo kolejna rozmowa Polaków skończyła się przemocą, który wszystkich wyniszcza i zostawia zgliszcza. Może jednak na horyzoncie nieśmiało zaczyna majaczyć nadzieja na to, że da się w końcu zbudować jakąś stabilną przyszłość. Nawet jeśli tych nieśmiałych znaków nadziei trzeba chwilami szukać nie tyle z lupą, co z wielkiej mocy mikroskopem.
Na polskie wesele strach iść. Na wiele innych rodzinnych uroczystości również, ponieważ polskie filmy np. o Wigilii często nadają się tylko dla widzów o mocnych nerwach. Może dla zachęty, żeby nie nastraszyć ewentualnych chętnych, tym razem mamy film o polskim weselu zrobiony w konwencji komediowej, czyli „Teściów” w reżyserii Kuby Michalczuka na podstawie scenariusza Marka Modzelewskiego. Dzięki temu co prawda jest koniec końców „trochę straszno”, ale na drugą nóżkę, przynajmniej na początku, jest „trochę śmieszno”. Mamy wesele zamiast ślubu, który w ostatniej chwili się nie odbył, ponieważ pan młody uciekł sprzed ołtarza. Nie przeszkadza to jednak w spotkaniu dwóch rodzin.
Na wspólnej imprezie łączą się rodzice z zamożnej, inteligenckiej rodziny pana młodego z miasta i biednej rodziny panny młodej ze wsi. Polska A w osobach Małgorzaty granej przez Maję Ostaszewską i granego przez Marcina Dorocińskiego Andrzeja spotyka Polskę B, czyli Wandzię, graną przez Izę Kunę i Tadeusza, w rolę którego wcielił się Adam Woronowicz. Jest nawet mały ukłon do zaszłości jeszcze starszych, dzięki cudownie niesfornej seniorce rodziny o szlacheckim pochodzeniu, czyli Małgorzacie, którą gra Ewa Dałkowska. Dobór głównych postaci pozwala się domyśleć, że impreza do łatwych należeć nie będzie.
Przy, jak na polski film, umiarkowanych ilościach alkoholu ta dzielna drużyna przedstawicieli naszego społeczeństwa, pomimo szczerych chęci pokojowego stawienia czoła sytuacji, w końcu rzuca się sobie do gardeł jak najgorsi wrogowie – dosłownie i w przenośni. Akcja jest dynamiczna i pełna niespodzianek, przesuwa się w stronę katastrofy stopniowo, na koniec filmu można by więc zacytować klasyka mówiąc „Jak do tego doszło? Nie wiem”. Jest jednak naszym dobrze pojętym interesie zrozumieć, co się stało.
Całe nieszczęście zaczyna się od tego, że niedoszli teściowie chcieliby napić się na pożegnanie i rozejść do domów po opłaconej już imprezie, na którą zdążyli wejść rozochoceni goście. Ale tak się nie da. Od słowa do słowa rusza lawina wzajemnych oskarżeń i ustalania, kto jest bardziej winien, a stąd już tylko krok od wywlekania z rodzinnych szaf wszystkich możliwych części garderoby. Widzowie mogą sobie do woli pooglądać, czym różni się zasobna mieszczańska komoda pod dobrym warszawskim adresem od biedałachów z głębokiej prowincji. Stąd trudno nie wpaść na to, jaką po cichu ulgę czują teściowie sukcesu, dobrze ustawieni lekarze, z powodu obrotu całej sytuacji. Wystarczy posłuchać użalającego się nad swoją bidą z nędzą teścia z prowincji.
Zaciągąjący swojsko Tadeusz (z ogromnym wyczuciem zagrany przez Adama Woronowicza) jest postacią prawie kabaretową. Właściwie nie ma potrzeby słuchać go do końca, z tym swoim zaśpiewem biadoli jak wiejska baba pod kościołem. O trzech dzieciokach – córkach, na które tyrał jako pracownik fizyczny w skupie mleka. Na niedoszłym weselu córki wygląda niczym przygodny gość, który raz w życiu ma okazje się najeść na salonach i widać, że on sam czuje, że jest tu tylko z przypadku. A właściwie to przez pomyłkę. Tak oto pojawia się pierwszy problem – trzeba zadać sobie pytanie, dlaczego człowiek, który doczekał się awansu społecznego swoich trzech córek, jest na tym weselu po prostu łatwym do ośmieszenia prostakiem? Przecież ktoś o tak zwanym niskim kapitale kulturowym, czyja córka została dyrektorem przedszkola, choćby i w Łomży, jest powodem do dumy. Społeczeństwo, w którym takie rzeczy są możliwe, mogłoby być – lub nawet jest – całkiem fajnym miejscem. Naprawdę są gorsze – i miejsca, i społeczeństwa.
Widzowi patrzącemu na nadchodzące rodzinne tornado przychodzi do głowy myśl: „o Boże, nie może być raz normalnie”? Przecież o spotkaniu dwóch rodzin z różnych światów można by zrobić lekką komedię. Nawet taką, która przez swój optymizm jest odklejona od rzeczywistości. Są przykłady – choćby film „Za jakie grzechy, dobry Boże?” o wchodzeniu emigrantów z różnych stron świata do zacnej, prowincjonalnej francuskiej rodziny. Francuscy teściowie pokpili, pośmiali się, przeżyli pierwszy szok, ale na końcu cało i zdrowo (i aż cztery razy!) udało im się usiąść do wspólnego stołu z zięciami pochodzącymi z czterech różnych kultur. Do takiego samego stołu, który w różnych czasach czynił kompanów, czyli ludzi jedzących razem chleb powszedni (łac. pan, panis) z przedstawicieli elit i z aspirującymi parweniuszami, którzy ciągle czyhali na ich miejsce. Z parweniuszami z ludności zasiedziałej i napływowej.
Oczywiście tego typu historie nie obywały się bez dramatów, bo aspirujący parweniusze nie zawsze wykazywali się cierpliwością, co skończyło się wielką rzezią w czasie Rewolucji Francuskiej. Czymże jednak był okres napoleoński, jeśli nie serią małżeństw elit i parweniuszy, z Napoleonem ożenionym z księżniczką z dynastii Habsburgów na czele? Francuszczyzna pochodzącego z niższych warstw społecznych pana młodego (który do tego był Korsykaninem) była z całą pewnością dużo mniej szlachetna niż polszczyzna Tadeusza – budziła szczere rozbawienie, nierzadko pogardę lub bezsilny gniew ocalałych potomków szlachetnie urodzonych ofiar Rewolucji oraz wykształconych mieszczan. Z pewnością większość cesarskiej służby miała powody, żeby podśmiewać się z tego, jak wyraża się Jego Cesarska Wysokość. Na koniec jednak okazało się, że opłacało się uznać, że nie ma elit bez dzieci ambitnych parweniuszy i że społeczeństwo, które pozwoli im na awans oraz nagrodzi ich szacunkiem, tylko na tym skorzysta. Na przykład w ten sposób, że wyjdzie z trybu rewolucyjnego i dzięki temu ocali elity, których nie trzeba będzie co pokolenie wymieniać, czyli po prostu eliminować. Bo będzie wystarczyło je rozbudowywać.
W komedii Kowalczuka i Modzelewskiego przychodzi w końcu moment, w którym śmiech zamiera nam na ustach. Na koniec filmu okazuje się, że Wandzia i Tadeusz wcale nie są tylko gotowym materiałem na łatwą szyderę. A szydera przez cały czas stanowi pokusę, której tyleż szczerze, co desperacko próbują nie ulec Małgorzata i Andrzej oraz prawdopodobnie cała sala widzów. Aż do chwili, w której nasi poczciwcy stają się groźni, bezlitośni i bezwzględni. Mogą tacy być, bo Małgorzata i Andrzej są wrogami. W filmie pada zdanie, które w świetle późniejszych stwierdzeń brzmi jak werdykt sądu polowego, a które niestety pewnie wszyscy kiedyś słyszeliśmy w tak zwanym „prawdziwym życiu”, zwłaszcza w grzesznych latach 90.: „dorobili się ci, którzy kradli i kombinowali”. Innymi słowy, jeśli ktoś się dorobił, to znaczy, że kradł i kombinował. I nie ma zmiłuj, że jest lekarzem, a nie biznesmenem. A kogo taki cwaniak mógł okraść, jak nie uczciwie pracujących, ale pomimo tego biednych ludzi?
Pojawiający się w filmie szantaż finansowy teściów „niedorobionych”, ale uczciwych, pod adresem teściów „dorobionych” jest formą szlachetnej ekspropriacji – na pewno nie hańbi. Okradanie złodzieja jest tylko odebraniem tego, co się należy, odzyskaniem nieuczciwie wydartej krwawicy, upomnieniem się o swoją krzywdę. Okazuje się, że skrzywdzeni i poniżeni mogą odzyskać godność tylko przez przemoc. Grająca domagającą się zadośćuczynienia Wandę Iza Kuna jest boleśnie autentyczna, płynnie przechodzi od budowania postaci trochę śmiesznej, nieco z początku żałosnej do postaci groźnej, zdolnej do przemocy w dalszej części filmu. Nie tylko ona zresztą. Podobnie jak w wielu polskich obrazach również tutaj jesteśmy wszyscy świadkami klinczu. U kresu historii tkwimy w nim wraz z filmowymi postaciami. W tym czasie niebiorąca jeńców przemoc okazuje się jedynym działaniem, które jednoczy wszystkich bohaterów.
Tutaj widz zaczyna myśleć, jak z tej matni wybrnąć. Oto możliwa trasa ewakuacji. W nieodżałowanej audycji Tomasza Kumorka pod tytułem „Zostaw wiadomość” psycholog Piotr Mosak niegdyś twierdził, że dla przewidzenia trwałości małżeństwa nie trzeba zastanawiać się nad zgodnością charakterów, nie ma po co robić testów osobowości ani obstawiać, czy lepsze są podobieństwa, czy raczej zaufać zasadzie, że przeciwieństwa się przyciągają. Powoływał się na badania, z których wynikało, że czynnikiem decydującym o trwałości małżeństwa jest szacunek. W tych badaniach nagrywano fragmenty swobodnej rozmowy narzeczonych i po jakimś czasie okazało się, że najszybciej rozpadły się małżeństwa, w których przyszli małżonkowie w takiej codziennej komunikacji okazywali sobie pogardę.
W filmie mamy rodziny, które same nie wiedzą, dlaczego pomimo najlepszych chęci nie są w stanie odczuwać wzajemnego szacunku. Jeśli tak ma wyglądać małżeństwo Polski, której się powiodło, z Polską, której jest nieco ciężej, to po obejrzeniu „Teściów” jest czym się martwić. Te dwie Polski po prostu się nie szanują, chociaż może jakiś promyk nadziei tkwi w tym, że młodzi się kochają i dlatego do spotkania ich rodzin w ogóle doszło. Sama miłość to jednak za mało, dopiero szacunek pozwala owocnie rozmawiać. Na przykład o pieniądzach, które w filmie „Teściowie” przywołuje się jak Erynie w starożytnej Grecji. Najlepiej nie wprost, chyba, że w sytuacji ostatecznej.
Problem tkwi w tym, że na szacunek pracuje się latami, a narracje, które ten szacunek uzasadniają, są często jak angielski trawnik – nie trzeba nic wielkiego robić poza dbaniem o nie przez setki lat. Uzasadnienie związku między pracą a własnością jest wymysłem nowożytnym, swojego czasu pozwoliło odebrać władzę feudałom, którzy czerpali legitymacje swojej władzy z narracji o niezmiennym, boskim porządku. John Lock i wielu myślicieli oraz ekonomistów po nim dostarczyli argumenty na rzecz przekonania, że tę władzę i uznanie zdobywa się pracą. W projekt nowożytności wpisane jest przekonanie, że to praca uzasadnia czyjąś wysoką pozycję społeczną. Udało się też z czasem dodać, że takie przekonanie ma sens, o ile społeczeństwo dba, żeby chcący pracować ludzie mieli odpowiednie warunki wyjściowe. Takie, w których podejmowanie pracy będzie dawało realne perspektywy na zdobycie satysfakcjonującej pozycji społecznej. W związku z tym warto jest stworzyć infrastrukturę pozwalającą wyrównywać szanse na starcie osobom wchodzącym w społeczeństwo.
Nie za bardzo wiadomo, co zrobić, jeśli nie mamy ugruntowanej tradycji dyskusji o tym, jak dzielić wspólny tort, czyli pieniądze i ułatwienia w podróży po drabinie społecznej. Pewnie kiedyś będzie trzeba zacząć na ten temat otwarcie rozmawiać – najwyższa pora. Rozmawiać o swoich roszczeniach i patrzeć sobie na ręce to pewnie lepsze wyjście od tej domniemanej zgody, która – nieomal – prowadzi do finału typowego dla polskiego filmu o uroczystościach rodzinnych, z weselem na czele. O ile bezpieczniej byłoby oglądać lekką komedię o negocjacjach obu stron na temat kosztów wesela, gdzie żywienie roszczeń nie jest niestosowne, lecz po obu stronach naturalne, i gdzie można spodziewać się kompromisu. Może trzeba się przyzwyczaić, że otwarte rozmowy o pieniądzach są umiejętnością niezbędną do pokojowego współistnienia w społeczeństwie.
Jest jednak pewien obszar, w którym film Kowalczuka i Modzelewskiego daje jednak trochę świeżego powiewu. Coś się w końcu zmieniło. W konflikcie rodzin zostały dopuszczone do głosu kobiety. Wreszcie mogą przeżywać zabronioną kobietom emocję, czyli złość. Jest to okazja, żeby zacząć rozprawiać się ze szkodliwym mitem, że dziewczynkom wolno przeżywać emocje, a chłopcom nie. Dziewczynkom wolno płakać i okazywać słabość, ale za okazywanie złości, stawianie granic i asertywność kobiety jeszcze niedawno były karane równie konsekwentnie i sumiennie, co chłopcy za płacz albo wrażliwość. Ale nie w tym filmie.
Postaci wspaniale grane przez Maję Ostaszewską i Izę Kunę solidnie biorą się za łby i nie są z tego powodu zbywane pogardliwym śmiechem. Ich złość jest do bólu prawdziwa, chwilami podszyta bezsilnością. Sama chętnie spytałabym obie aktorki, jak często miały okazje grać szczerze rozłoszczone kobiety, jak często kreowane przez nie postaci mogły się do syta wyzłościć i otwarcie powiedzieć, co im się nie podoba bez angażowania energii na udzielanie emocjonalnego wsparcia dla postaci męskiego partnera. Dodatkowo w „Teściach” sprężyną całego dramatu okazuje się kobiecość, która rozpiera się śmiało łokciami – nie jest tłem dla mężczyzny, nie jest do podziwiania, chodzi własnymi drogami, może sobie pozwolić na wahania.
Mężczyźni w tym nowym rozkładzie próbują być koncyliacyjni, załagodzić konflikt. Ślicznie robi to zarówno łagodnie ironiczny, kpiarski i ugodowy Andrzej (z lekkością grany przez Marcina Dorocińskiego), jak i pozornie łagodny i potulny Tadeusz (grany przez Adama Woronowicza). Skargi niedoszłych teściowych nie są wreszcie tak zwanym „babskim gadaniem”, czyli pozbawionym treści jojczeniem, które w każdej ilości jest zbędne, redundantne z definicji. I udaje się ta koncyliacja pomimo prób Tadeusza, który próbuje zbyć wypowiedzi żony uwagą, że „całe życie nic innego nie robi, tylko szczeka”. W efekcie mamy soczysty konflikt czterech bezradnych i po równi zagubionych dorosłych. Jest to jedna z mocniejszych stron tego filmu. Z tą różnicą tylko, że swojacy z prowincji w alkowie prowadzą się tak bardzo jak Bóg przykazał, że nie ma o czym mówić. A miastowi sobie pozwalają.
Powodem całego zamieszania jest zresztą dostrzeżenie przez synową, że zalecane przez rodziców patrzenie w męża w jak obrazek Jezusa Zbawiciela nie musi wypełnić jej całego życia, a za odkrycie prawa do definiowania własnej seksualności nie będzie już karana jak Borynowa Jagna. Widać też wreszcie, że Tadeusz jest tylko na pierwszy rzut oka pocieszny – kiedy zapewnia, że jego córka świata poza narzeczonym nie widzi, a jej największą zaletą jest to, że zawsze była cicha i posłuszna. Aż ciarki przechodzą.
Wesele w „Teściach” jest nietypowe, bo nie ma w nim młodych. Pojawiają się na kilkanaście sekund na sam koniec filmu jako przyszłość, której nie znamy i nie do końca wiemy, co niesie. To bardzo ciekawy moment filmu, bo może ta niedookreśloność jest szansą na stworzenie przyszłości opisanej nowym językiem, którego najważniejsze pojęcia dopiero są definiowane, ale jeszcze się nie wykuły. W polskim kinie zupełnie niedawno był podobny moment, który na koniec warto krótko przywołać. Chodzi o tegoroczny film „Prime time” Jakuba Piątka, do obejrzenia na jednym z serwisów internetowych.
W sylwestrową noc u progu nowego millenium grany przez Bartosza Bielenię dwudziestokilkuletni Sebastian włamuje się z bronią w ręku do telewizyjnego studia, żeby móc na żywo wygłosić parę słów przed kamerą. Do akcji wkracza policja, która gra na czas. Zaczynają się negocjacje. Ostatecznie nie poznajemy jego historii – nie wiemy, po co był mu ten cały dostęp do kamer. Z drugiej jednak strony wielką ulgę przynosi pokazanie jałowości schematu, za pomocą którego próbuje się go przyszpilić. Wiemy, co na przyjęcia takiego desperata przewidują przeszkoleni ludzie i specjalne procedury. Nie musisz nic mówić, bo i tak wszystko o tobie wiemy. Jak napadasz na telewizję, a jesteś młodym mężczyzną, to przyprowadzimy ci ojca. Na pewno masz problemy w relacji z ojcem. Jak nie ojciec to może chociaż dosięgniemy cię toposem Polaka z małego miasteczka siedzącego na ławeczce. Tak też w tle widać przebitki z telewizora, w którym siedzi młodzież, która chce jak najszybciej stąd zwiać. Tutaj, konkretnie, „do Niemczech”. W efekcie próba dorwania się do głosu wygląda jak rozmowa na infolinii w korpo, gdzie nie da się wyjść poza scenariusz i małe są szanse na wejście w dialog czy nawet załatwienie sprawy.
Chociaż pomimo pewnych poszlak nie dowiadujemy się, co w „Prime Time” chciał powiedzieć główny bohater, to jednak w filmie jest dużo argumentów za tym, że mówienie o ludziach z Polski B, czyli wykluczonych lub narażonych na wykluczenie jest wyzwaniem, bo wymaga stworzenia nowego języka. „Prime Time” wpisuje się w ten proces. W latach 90. i w okolicach roku 2000 właśnie język opowiadania o wykluczonych został zdeformowany. Jednym z ważniejszych przejawów tej deformacji były dokumenty Ewy Borzęckiej, ze słynną „Arizoną” na czele. Nagrywając „Arizonę” – film, który niewątpliwie zwracał uwagę na poziom degradacji popegeerowskiej wsi – Borzęcka kupiła bohaterom tanie wino, żeby byli bardziej ekspresyjni przed kamerą, a nie tylko sobie siedzieli na tej słynnej ławeczce, którą prowincja w każdym swoim miejscu zawsze ma na wyposażeniu.
Patrząc na sceny z udziałem protagonistów pokazanych w iście zwierzęcej estetyce trudno uwierzyć, że to ci sami ludzie, których można dziś zobaczyć w prowadzonej przez Joannę Warzechę na kanale Sekielski Brothers Studio serii „Jestem z PGR”. Pokrzywdzeni przez Transformację ludzie, którzy bez samozwańczego, wywodzącego się z kultury mainstreamu rzecznika opowiadają własne historie i tworzą nową narrację. W filmie Piątka, którego akcja rozgrywa się w ostatni wieczór 1999 roku, główny bohater stawia na telewizję, którą według przywołanych w filmie statystyk każdy Polak oglądał wówczas cztery godziny dziennie. Przedsięwzięcie okazuje się bezsensowne, bo dyskurs w telewizji jest zcentralizowany, łatwo go poddać kontroli. Nie wiadomo, czy dwadzieścia lat później chciałoby mu się „włamywać” do Internetu, gdzie obecnie tak dobrze radzą sobie ludzie w swoim czasie wykiwani przez telewizję.
W filmie Piątka mamy postać wywodzącą się z młodego pokolenia – mężczyznę, który nie może dojść do głosu na wizji, ale który nie został wysłuchany również we własnym domu. Źródła jego problemu można się do jakiegoś stopnia domyśleć, jest delikatnie zasugerowane. Mamy przecież jednocześnie autorytarnego i nieobecnego ojca, który naśmiewa się z jąkania się syna w dzieciństwie. Scena, w której to widzimy, jest chyba najbardziej poruszającym momentem filmu, niezwykle wiarygodnie pokazanym przez Bartosza Bielenię. Pojawia się też niedookreślona sugestia, że chłopak jest gejem, bo przed całą akcją dzwoni do jakiegoś ważnego dla siebie chłopaka. To też jest moment, w którym obydwa opisywane filmy się łączą.
Młodym ani w „Prime Time”, ani w „Teściach” nie jest łatwo. Są dość enigmatyczni, ale ta ich enigmatyczność jest jednak źródłem nadziei na zmianę. Świat ich rodziców jest wyrazisty i w tej wyrazistości przemocowy. Młodzi, co prawda, wywołują nieziemskie zamieszanie, ale jest w nich chęć mówienia w pierwszej osobie i własnym głosem o własnej tożsamości – za przeżywanie której są gotowi zapłacić, ile będzie trzeba. Jakimś dziwnym trafem w obu przypadkach kwestia tożsamości zahacza o intymność w wymiarze seksualnym, która rozsadza ramy starej, dobrej, na różnych poziomach przemocowej polskiej rodziny. Tutaj warto dostrzec drobną, ale ważną scenę z „Prime Time”, która naprawdę pięknie spuszcza powietrze ze starych pewników i pokazuje wieloznaczność przemocy symbolicznej.
Sebastian ma do dyspozycji dwóch zakładników: „panią z telewizji” Mirę (graną przez fantastyczną Magdalenę Popławską) i ochroniarza Grzegorza (granego przez nagrodzonego za tę rolę w Gdyni Andrzeja Kłaka). Podstępnie podstawieni przez Sebastiana przed wyborem kogo wypuścić negocjatorzy chcą uwolnić Mirę, bo ma dziecko. Sprawa siada, wkurzony Sebastian zrywa rozmowy. A to dlatego, że Grzegorz też jest rodzicem, ale nikt tego nie traktuje poważnie, bo jest ojcem, a nie matką. A poza tym jako ochroniarz jest zupełnie przezroczysty. Po kilku latach pracy w jednym budynku Mira nie zna nawet jego imienia. Nie ma się co zastanawiać, kim jest, bo to akurat wiadomo. Nikim. Młodym anonimowym mężczyzna bez kasy, który nic nie mówi. Tylko – co wiadomo od pierwszej sceny – pewnego dnia po prostu wpuszcza zdesperowanego Sebastiana do budynku telewizji. Bo młodzi w tym filmie nie zawsze dochodzą do głosu, ale umieją we współpracę i podanie sobie ręki.
Po obejrzeniu obu filmów pogłębia się przekonanie, że pójście na polską produkcję to nie bułka z masłem, lecz sport dla odważnych. Jest jednak nadzieja, że w przyszłości historie rodzinne będą już opowiadane nowym językiem. Może w końcu przez ludzi, którzy nie tylko chcieli, ale którym się udało zawalczyć o to, żeby być sobą choć raz. Szacun dla nich za to.
red. Bartosz Kałużny
Źródło zdjęcia: vod.plus
