Bycie widzem nieszczęść nawiedzających inne kraje jest jednym z najbardziej charakterystycznych przeżyć współczesności. Od półtora wieku patrzymy na to, co dla nas nagromadzili zawodowi, wyspecjalizowani turyści zwani dziennikarzami. Wojny to dzisiaj także obrazy i dźwięki w salonie.
(Susan Sontag, Widok cudzego cierpienia)
Wojna w salonie
Niemal codziennie oglądam czyjś dramat. Niemal codziennie słyszę czyjś płacz i dźwięk wystrzałów.
Nie jestem reporterem wojennym. Po prostu czytam gazety. Oglądam telewizję.
Za sprawą mediów przyzwyczailiśmy się do widoku cierpienia.
Dopóki to cierpienie jest cudze.
Przyznaję, z lekkim niepokojem i wstydem, że uodporniłam się na filmowe i fotograficzne obrazy tragedii.
„Wyspecjalizowani turyści” nieustannie przesuwają granice naszej odporności na obraz ludzkiego nieszczęścia. Mam wrażenie, że im bliżej podchodzą, tym my, widzowie, bardziej się oddalamy. Zbliżenie do marketingowego przekonania, że „im bardziej krwawo, tym lepiej”, sprawia, że krew nie robi już aż tak dużego wrażenia, jak reklama zapowiadająca cudowne obniżki cen.
Trudno jest utożsamić pojęcie „cierpienia” z anonimowym tłumem, z nieznaną szerokością i długością geograficzną. Łatwo jest je zignorować i więcej uwagi poświęcić reklamie emitowanej zaraz po wiadomościach niż samym wiadomościom, by z łatwością wybrać w sklepie odpowiednią butelkę wody, właściwe produkty na obiad.
Tymczasem Krzysztof Miller, fotoreporter „Gazety Wyborczej” opowiadał Wojciechowi Jagielskiemu, że po powrocie z kolejnej wyprawy wojennej dziwił się „błahym z pozoru problemom rodziny, np. że zabrakło w domu wody mineralnej. Przecież woda była w kranie,
w Sudanie za taki kran z wodą oddaliby majątek. Nie rozumiałem, dlaczego rodzina nie chce jeść trzeci dzień z rzędu tego samego dania. Przecież tysiące ludzi w obozach uchodźców w Kongu jadłyby to z rozkoszą”.
Problemy Sudanu i Konga są jednym zlewającym się w spójną całość obrazem cudzego cierpienia. Obrazem, co dręczy tych, którzy wracają. I tych, którzy na tych wracających czekają. Jak na telefon z informacją, że mogą nie wrócić. Że coś im się stało. Im, czyli „wyspecjalizowanym turystom”.
Dwa czasy (wojny i pokoju)
W artykule „Bractwo Pif-Paf” Wojciech Jagielski pisał, że „kiedy wybuchają wojny, fotoreporterzy za wszelką cenę usiłują się dostać do miejsc, z których inni próbują uciec. Gdy ludzie, słysząc strzelaninę, biorą nogi za pas, oni pędzą tam, skąd padają strzały, by podejść jak najbliżej”.
Pisał o fotoreporterach, choć mam wrażenie, że to tekst o nim. O uzależnieniu od wojny. O jej narkotycznej mocy. O tym, że praca reportera wojennego daje poczucie bycia w najważniejszym miejscu świata, dostępu do najważniejszych informacji. Ta praca to spełnienie chłopięcego marzenia o byciu bohaterem. O możliwości łatwego przemieszczania się między różnymi rzeczywistościami. O nieustannej podróży w czasie.
Bo w jego życiu „wszystko ma swój czas, są wyznaczone godziny na wszystkie sprawy pod niebem: Jest czas rodzenia i czas umierania, czas wojny i czas pokoju” (Koh 3,1–8).
Wojciech Jagielski podróżuje w czasie wojny i pokoju.
Dla Grażyny Jagielskiej te podróże są zawieszeniem w czasie. Czasie oczekiwania na Wojciecha. Na telefon z informacją: „Żyję”. / „Nie żyje”. A kiedy żył i był obok niej, czekała na jego wyjazd. Chciała, „by okres, kiedy go nie będzie, już się rozpoczął. Strach przed tym, co się ze mną stanie, kiedy on wyjdzie z domu, był gorszy niż jego nieobecność. Chciałam jak najszybciej się przekonać, że i tym razem dam sobie radę, że to da się zrobić. Czas płynie, godziny będą mijały, będą przechodziły w dni, nawet jeśli ja się załamię, przestanę czuwać nad tym mechanizmem”.
Przestała czuwać.
Książka Miłość z kamienia: życie z korespondentem wojennym to zapis zmagania się z chorobą, z objawami stresu bojowego Grażyny Jagielskiej. To dramatyczny zapis wrażeń z piekła, które zrodziło się w jej głowie i w ich życiu.
Żona korespondenta wojennego opisuje świat poza kadrem oglądanych przez nas fotografii. Dopisuje kontekst do wszystkich artykułów, reportaży, książek napisanych przez męża.
Układam daty.
Domyślam się, że reportaż o bractwie Pif-Paf, dedykowany Krzysztofowi Millerowi, był pisany właśnie wtedy, gdy Grażynę przyjęto do kliniki psychiatrycznej z objawami stresu bojowego.
Gdy ona zaczynała pisać książkę.
W tej opowieści odnajduję bohaterów jego relacji.
Zapomniałam o nich. Stali się częścią mojej zbiorowej wyobraźni o okrucieństwie wojny.
O ludzkich tragediach. Ona nie zapomniała. Nie potrafiła zapomnieć. I ma żal do męża, że tak łatwo przychodzą mu te wyjazdy i powroty. Że tak łatwo porzuca już raz opisanego bohatera swojej historii, by wejść w życie kolejnego i kolejną wojnę.
Ona nie potrafiła zrozumieć, że „są tylko dwa wyjścia – zacząć ingerować w los ofiary, porzucając dziennikarstwo, albo o niej pisać. Trzeba wybrać”. On wybrał. A ona borykała się z wyobrażeniem o Tai, gwałconej Czeczence i innych postaciach już nie jego, ale jej pamięci.
Powroty „wyspecjalizowanych turystów”
W 1994 roku Kevin Carter, jeden z fotoreporterów bractwa Pif-Paf, dostał Pulitzera za zdjęcie
z Sudanu. Jest na nim sęp stojący nad umierającym z głodu dzieckiem.
Wraz z gratulacjami pojawiły się pytania, czy pomógł dziewczynce i co się z nią stało.
Carter gubił się w odpowiedziach. Pomógł, nie pomógł. Nikt nie był w stanie tego ustalić. Tymczasem w rozmowie z Jagielskim Carter przyznał, że „skradając się z aparatem za dzieckiem, czuł się trochę jak człapiący za nim z naprzeciwka sęp. Czekał, szukał najlepszego ujęcia, chciał,
by ptaszysko rozpostarło nad dzieckiem skrzydła, co dodałoby zdjęciu grozy.
„Widziałem tyle nieszczęścia, tylu umarłych – powiedział w pewnej chwili. – To gdzieś we mnie tkwi, nie da się tego z siebie spłukać”.
Popełnił samobójstwo.
Z takimi obrazami trudno jest wrócić do rzeczywistości. Rzeczywistości pokoju i niezgody
na cierpienie.
Tymczasem Wojciech Jagielski wracał.
„Kiedy zobaczyłam Wojtka ponownie, miał na sobie cudze ciuchy. Swoje ubranie stracił w pożarze hotelu.
– No to jestem – powiedział […]. Zawsze wchodził tak, jakby cały czas swojej nieobecności przesiedział na klatce schodowej, w ogóle nie oddalał się od domu. Nie spodziewał się żadnego specjalnego traktowania z racji swojego powrotu ani uznania dla tego, co zrobił – znowu przeżył, podczas gdy inni stracili życie, ginęło coraz więcej korespondentów zagranicznych. Umiał godzić swoje światy – paradoksalnie dlatego, że tak starannie je rozgraniczył – nigdy nie uwierzył, że ja tego nie potrafię”.
Grażyna Jagielska przyjęła na siebie ciężar wszystkich wojennych opowieści Wojtka. Wyobrażenie o nich i o bohaterach jego relacji.
O nim i o nich jest książka Miłość z kamienia. O dylemacie reportera wojennego: czy można pomóc, podając rękę? Czy można pomóc, robiąc zdjęcie, pisząc relację? Czy można żyć z wojny? Czy po powrocie z wojny można normalnie żyć? Czy można pogodzić dwa światy? Albo starannie je rozgraniczyć? Czy można żyć bez miłości?
Zanikanie czucia
Czytając tę książkę, „doświadczam zaniku czucia i mam koszmary […].
Często jestem w ciemnościach, w których natykam się na krew, w jakimś ciasnym zapadniętym miejscu o wysokich ścianach. Nie znam stamtąd wyjścia”.
Czytając tę książkę, jestem z Grażyną Jagielską. Szukam razem z nią przyczyny, dla której przejęła stres bojowy męża.
Widzę, że próbuje uporządkować, nadać formę zwartej opowieści temu, co ją boli.
Nieustannie się gubi. A ja, czytelnik, razem z nią. Postaci, wątki nagle się urywają.
Lub nieoczekiwanie wracają. Nie zawsze wtedy, kiedy trzeba. Nie zawsze tak, jak trzeba. Kilka razy zirytowałam się, bo brakowało mi kontekstu, sensu dla przywoływanych zdarzeń. Czasami po prostu puenty, kontynuacji. Nadzieja, że w kolejnym rozdziale wątek znajdzie swoje zakończenie, jest zawiedziona. W czasie lektury gubiłam się w datach. Szukałam chronologii, porządku w mojej pamięci i lekturach Wojciecha. Na próżno.
Coś, co w innych okolicznościach, w innych książkach potraktowałabym jako błąd, co bym zarzucała, tutaj, w tym „klinicznym” przypadku stało się wartością.
Zawieszam moje przywiązanie do logiki narracji i przywoływanych wydarzeń. Daję się ponieść tej pokaleczonej opowieści kobiety cierpiącej z miłości. Szukającej ukojenia w ocenie innych.
Na początku pomyślałam, że tego nie wolno robić. Że to ekshibicjonizm. To przecież ich dom.
Jego praca.
W trakcie lektury zrozumiałam, że ona z ich historią robi to, co Wojciech Jagielski, pisząc o swoich bohaterach – upublicznia czyjś dramat. Wystawia na widok cudze cierpienie.
Uważam, że to ważne, co on robi. I nie wyobrażam sobie świata bez tych relacji. Tak jak nie wyobrażam sobie, aż wstyd przyznać, świata bez wojen.
„Opowiadam to wszytko, ponieważ chcę zostać osądzona. Wiem to od jakiegoś czasu.
Chcę, żeby ktoś osądził nas za to, co robiliśmy. Żyliśmy z wojny i strasznych opowieści, z tego, co stało się Tai, choć jej historia nigdy nie została opisana. I ryzykowaliśmy życiem, szczęściem bliskich dla zwykłej dziennikarskiej zdobyczy.
Tego chyba nie wolno robić”.