Wydaje się, że zbyt często słyszeliśmy już krytykę nowoczesności, by kolejny raz się na nią nabrać. Pokolenie naszych dziadków, wychowanych przez Drugą Rzeczpospolitą, narzekało na lata 60. i 70., w których buntowały się ich dzieci; nasze matki i ojcowie podejrzliwie przyglądali się przełomowi wieków, kiedy książki zostały zastąpione przez telewizję, a później – komputery. Dzisiaj po raz kolejny obserwujemy rzeczywistość wokół nas i zadajemy znów te same pytania: czy zmiany negatywnie wpływają na nasze życie?
Wiele racji ma Wojciech Orliński, który przekonuje[1], że błędne jest założenie o wyjątkowości epoki cyfrowej. Dziennikarz opisuje ewolucję internetu, przypisując władzę w kolejnych etapach różnym grupom: wojskowym (powstanie RAND Corporation), naukowcom (Usenet, lata 80. i 90.) oraz korporacjom, które rządzą siecią do dziś, dzięki rozmaitym portalom – począwszy od Facebooka, skończywszy na Pudelku.
W innym tekście[2] Orliński pisał: „Infantylna wizja modernizacji zakładała, że jak już podłączymy się wszyscy do szybkich łączy internetowych, zaczniemy korzystać z otwieranych zasobów bibliotecznych. Nieprawda, ściągamy „Gangnam Style” i śmieszne obrazki. Kto nie czyta papierowych książek, ten nie czyta też e-booków”.
Dziennikarz „Gazety Wyborczej” stawia bardzo trafną diagnozę: nie można o świecie realnym i cyfrowym rozmawiać jako o dwóch osobnych zjawiskach. Wszystkiego, co obserwujemy w sieci, w jakiś sposób doświadczyliśmy także wcześniej. Upowszechnienie internetu w żaden sposób nas (społeczeństwa) nie zmieniło. Nie spowodowało, że staliśmy się mądrzejsi albo głupsi, że rzadziej albo częściej czytamy, że mniej albo bardziej doceniamy kulturę. Po prostu zmieniła się nasza perspektywa patrzenia, widzimy świat z szerszej perspektywy, a dzięki temu wydaje się nam, że wygląda on inaczej.
Jednak, gdy dyskutujemy o znaczeniu sieci, zapominamy o najważniejszej przyczynie zmian, które obserwujemy. Prawdziwa rewolucja nastąpiła mniej więcej pięćdziesiąt lat zanim wszyscy zaczęliśmy korzystać z internetu. Właśnie wtedy do debaty publicznej została włączona ogromna część społeczeństwa, wcześniej wykluczona przede wszystkim ze względu na analfabetyzm. Przez tę niepamięć oskarżamy internet, uważając, że to główne źródło wad współczesnego świata, naiwnie sądzimy, że to właśnie dlatego tak mało Polaków czyta książki. Ciągle odwołujemy się do mitycznych czasów, gdy wszyscy czytali oraz interesowali się życiem politycznym i kulturalnym. Problem jednak w tym, że takich czasów nie było nigdy.
Koniec analfabetyzmu, początek internetu
Nie da się rozmawiać na tematu niskiego poziomu czytelnictwa bez pamiętania o przeszłości. Nie trzeba nawet sięgać po informacje sprzed kilkuset lat, wystarczy przywołać poprzedni przełom stuleci: w 1897 r. w guberni warszawskiej na tysiąc mieszkańców przypadało 490 analfabetów i nie była to wcale najwyższa liczba na ziemiach wówczas uważanych za polskie[3]. Legendarne szkolnictwo Drugiej Rzeczpospolitej nieznacznie poprawiło te statystyki, ale poważny problem analfabetyzmu istniał także po roku 1945. Zlikwidowany został dopiero na początku lat 50., gdy Stefan Matuszewski (pełnomocnik ds. walki z analfabetyzmem) ogłosił, że nastąpiła pełna alfabetyzacja obywateli. Co – oczywiście – częściowo było chwytem propagandowym, ponieważ problem ten został całkowicie rozwiązany tylko wśród osób, uczących się; analfabetyzm dorosłych, mimo wielu kursów dokształcających, występował jeszcze wiele lat później.
Gdy czytamy powieści Bolesława Prusa, trudno nam sobie wyobrazić, że połowa mieszkańców ówczesnych okolic Warszawy nie potrafiła czytać i pisać; a z dwudziestoleciem międzywojennym kojarzymy warszawskie czy krakowskie salony, a nie biedną i niewykształconą prowincję.
Jeśli z tej perspektywy spojrzymy na naszą facebookową tablicę, to możemy być przerażeni. Dziś niemal każdy ma kontakt z kulturą i życiem publicznym, nawet jeśli ogranicza się on do słuchania „Gangnam style” i udostępniania wyśmiewających polityków memów.
Ostatnie lata – rozumiane albo wąsko (jako okres rozwoju internetu), albo szerzej (jako czas upowszechnionej edukacji w naszej części świata) – przyniosły szereg zmian. Można je bardzo łatwo skrytykować, wskazując na ich liczne wady, jednak powinniśmy uznać, że kierunek, w którym podążamy, jest właściwy. Towarzysząca nam do tej pory elitarność edukacji i kultury nie była z pewnością zjawiskiem pozytywnym, chociażby dlatego, że – poprzez wykluczenie – dzieliła społeczeństwo. Oczywiście, miało to zalety – jeśli spojrzymy na przedwojenny list któregoś z członków naszej rodziny, to zachwycimy się tym, jak ładnie został napisany. Trudno byłoby nam znaleźć tekst z tamtych czasów, w którym znaleźlibyśmy błędy ortograficzne. Nie pamiętamy, że było tak tylko dlatego, że ci, którzy by je zrobili, wówczas po prostu nie pisali wcale.
Problemem naszych czasów nie są internetowe memy, wirale i piosenki. Problemem jest to, że zbyt często zapominamy, że istnieje jeszcze cokolwiek poza nimi. Z tych samych źródeł wiedzy korzystają niemal wszyscy: uczniowie szkół podstawowych, studenci oraz najważniejsze osoby w państwie. Dawniej społeczeństwo było zbyt od siebie oddalone, żeby zrównywać się do dolnej granicy. Dziś (na czym na pewno łapie się każdy z nas) często zapominamy o sprawdzeniu informacji u źródła, zadowalając się kilkudaniowym tekstem na gazeta.pl, trzyminutową informacją w „Faktach” oraz, od czasu do czasu, zajrzeniem do Wikipedii. Taki sposób pozyskiwania informacji – którego najlepszym, choć odrobinę złośliwym symbolem może być prezydent Bronisław Komorowski, który definicję Biura Bezpieczeństwa Narodowego sprawdzał właśnie w największej internetowej encyklopedii – pośrednio wpływają na wiele aspektów debaty publicznej.
Media – przyjaciele spisków
W latach 70. Stany Zjednoczone zaczęły żyć katastrofą latającego spodka, do której doszło w Nowym Meksyku. Wszystko zaczęło się od informacji, które uzyskał jeden z najbardziej znanych amerykański ufologów – Stanton Terry Friedman. Po nich nastąpił efekt kuli śnieżnej i na temat rzekomej katastrofy powstały dziesiątki materiałów: książek, filmów i programów telewizyjnych. Wzięło w nich udział kilkudziesięciu świadków tego wydarzenia, jednym z nich był handlarz Dan Wilmot, który opowiedział, że 2 lipca siedział z żoną przed domem i zobaczył na niebie dziwny obiekt poruszający się z bardzo nietypową prędkością.
Niestety, dokładna data katastrofy nadal pozostaje nieznana. Zdaniem niektórych doszło do niej w połowie czerwca, inni – jak Wilmot – mówią o początku lipca. Być może najważniejszą przyczyną tych nieścisłości jest fakt, że świadkowie opowiadali o wydarzeniach, które miały miejsce 30 lat wcześniej – w roku 1947, gdy w Polsce komunistyczna władza rozpoczynała swoją walkę z analfabetyzmem. Incydent w Roswell [WK1] – bo pod taką nazwą to wydarzenie przeszło do historii – jest jedną z najbardziej znanych teorii spiskowych wszech czasów.
Rola mediów w nagłośnieniu tej sprawy jest nie do przecenienia. Jeśli jednak komuś nie wystarczy to, że Roswell stało się znane przede wszystkim dzięki prasie i telewizji, które nagłośniły sprawę sprzed 30 lat, może po prostu wejść na polską Wikipedię. W momencie pisania tekstu (23 marca) można było na niej znaleźć bardzo zgrabnie opowiedzianą historię: 2 lipca Dan Wilmot zobaczył z żoną dziwny obiekt, następnego dnia William Brazel znalazł na swoim polu wrak latającego spodka. Nie ma ani słowa na temat tego, że przez wiele lat niemal nikt nie mówił o tym wydarzeniu, że główni bohaterowie swoje relacje zdawali ponad 30 lat później, że niemal wszyscy – przede wszystkim Brazel – byli w swoich relacjach wyjątkowo niespójni. Dla czytelnika polskiej Wikipedii wydarzenia w Roswell to fakt, taki sam jak oblężenie Westerplatte.
Współczesne media – zwłaszcza internet – są najlepszym przyjacielem teorii spiskowych. Wszyscy obserwujemy to przynajmniej od trzech lat, przy okazji dyskusji o katastrofie w Smoleńsku. Coraz bardziej zaciera się granica pomiędzy ekspertem a laikiem – oficjalny państwowy raport dla tysięcy (a może nawet milionów!) ludzi ma mniejszą wartość niż anonimowa notka napisana na portal salon24.pl.
Tak duży odsetek Polaków wierzy w to, że 10 kwietnia 2010 r. doszło do zamachu właśnie dlatego, że swoją wiedzę opiera wyłącznie na kupowaniu co tydzień w kiosku „Gazety Polskiej” lub wpisaniu w wyszukiwarkę: „zamach w Smoleńsku”. Gdyby zwolennicy tej teorii sięgnęli chociaż odrobinę głębiej i obejrzeli kilka programów dokumentalnych na National Geographic, szybko zorientowaliby się, że większość wątpliwości, które z perspektywy Wikipedii tworzą spiskowy scenariusz, rozwiewa już najbardziej elementarny research.
Internet jest wyłącznie jednym z kanałów komunikacji, gdy nie było sieci, to (jak w przypadku Roswell) wystarczała telewizja i prasa, jeszcze wcześniej – historie można było sobie przekazywać z ust do ust, chociażby dzięki instytucjom religijnym. Różnica polega na tym, że bez dzisiejszej powszechności rozmaite bodźce były znacznie mniej intensywne i żywotne, a ich target zdecydowanie mniejszy. Trzysta lat temu taka historia bardzo szybko stałaby się legendą, przed II wojną światową pożyłaby kilka miesięcy. We współczesnym świecie od katastrofy Tu-154 mijają trzy lata, a spiskowa kula śnieżna coraz bardziej się rozkręca. Może za kilkanaście lat spiskowe teorie w powszechnej świadomości zastąpią wyniki oficjalnego śledztwa.
Brzmi jak fikcja? Tylko trochę – Telewizja Polska ogłosiła właśnie, że na początku kwietnia wyemituje dwa filmy: „Anatomię upadku” oraz „Śmierć prezydenta”. Bill Gates, dzięki któremu wracamy do internetowego początku tego tekstu, powiedział ostatnio, że kapitalizm jest systemem, który prowadzi do tego, że więcej jest badań naukowych na temat łysienia niż malarii. Przewrotnie można stwierdzić, że kapitalizm w internecie spowodował, że dziesięciokrotnie częściej – według Google Trends – wyszukiwana jest Anita Gargas (dziennikarka „Gazety Polskiej”, autorka filmu „Anatomia upadku”) niż Maciej Lasek (przewodniczący Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych).
Jak widzimy, od częstszego szukania w internecie Anity Gargas do pokazania jej filmu w publicznej telewizji droga jest bardzo krótka. Być może to już ostatni moment, w którym przeciwnicy zamachu w Smoleńsku są traktowani w tak łagodny sposób. Kto wie, może w przyszłości bloger jednego z prawicowych portali, piszący na temat katastrofy samolotowej, będzie traktowany poważniej niż osoby, które zajmują się tym zawodowo?
Nie tak strasznie, jeszcze
Internetowa dyskusja oparta jest wyłącznie na najostrzejszych bodźcach, których może dostarczyć Wikipedia. Informacja o Lechu Wałęsie? Znajdziemy komentarz: „Bolek”. Artykuł o Robercie Biedroniu? Ktoś napisze: „pedał”. Informacja o jakimkolwiek produkcie? Gówniany. O ministrze finansów? Złodziej. O polityku lewicy? Esbek. Ostatnia wypowiedź Ewy Wójciak, dyrektor poznańskiego Teatru Ósmego Dnia, jest konsekwencją właśnie takiego sposobu myślenia. Wybrano papieża? Wystarczy zajrzeć do Wikipedii, znaleźć jakąś informację i podać dalej, najlepiej w jak najostrzejszy sposób.
Przykładów tej zakrzywionej internetowej perspektywy moglibyśmy znaleźć bardzo wiele. Jaka była przyczyna emocjonalnej dyskusji na temat fotoradarów? Powszechność sieci, dzięki której bez problemu możemy znaleźć tysiące stron, na których ludzie opisują swoje przygody z policją, strażą miejską i mandatami; bez zastanowienia krzyczą „okradli mnie!” i opisują setki legend, których nie jesteśmy w stanie zweryfikować. Gdybyśmy chcieli przeczytać raport lub analizę napisaną przez eksperta – byłoby nam je znacznie trudniej znaleźć.
Zastanówmy się, jak wyglądało to trzydzieści lat temu: w mediach wypowiadali się przede wszystkim specjaliści, kierowcy wymienić swoje doświadczenia mogli najwyżej podczas imienin albo w kolejce na stacji benzynowej. Internet (w przeciwieństwie do tradycyjnych mediów) funkcjonowanie fotoradarów sprowadza niemal wyłącznie do tych, którzy są niezadowoleni z otrzymanego mandatu, właśnie dlatego, że dopuszcza do głosu całe społeczeństwu, a nie tak jak dawniej wyłącznie określoną grupę, która ma odpowiednie kompetencje; dokładnie ten sam syndrom obserwujemy przy okazji dyskusji o katastrofie smoleńskiej.
Epoka cyfrowa spowodowała, że codziennie doświadczamy najbardziej demokratycznej wartości: udziału całego społeczeństwa w debacie. To już nie czasy, w których do szlachty należało tylko dziesięć procent społeczeństwa, a reszta mogła najwyżej przeklinać pod nosem, patrząc na zbudowany na wzgórzu zamek. Wówczas władca czasami łaskawie spoglądał na lud; dzisiaj – jak pokazał Bronisław Komorowski – król czyta dokładnie te same księgi, co jego poddani.
W szesnastowiecznej debacie publicznej (a raczej w tym, co dziś tak byśmy nazwali) uczestniczyło najwyżej kilka procent społeczeństwa, sto lat temu – mniej niż połowa. Poprzez powszechność internetu i edukacji obecnie dyskutują ze sobą prawie wszyscy. Nie powinniśmy popełniać błędu poprzednich pokoleń i niechętnie patrzeć na dzieci, które coraz sprawniej posługują się tabletem niż książką. Nie zapominajmy, że pokolenie wychowane na – oskarżanych o promowanie brutalność – grach komputerowych jest jednym z pierwszych w Europie, które nie wzięło udziału w wojnie.
W ewolucji nie ma nic złego, zwłaszcza jeśli – tak jak w tym przypadku – prowadzi do zburzenia elitarności wielu obszarów życia. Powszechność, przez którą teorie opowiadane na temat katastrofy smoleńskiej zdobywają serca wielu naszych rodaków, innym razem powoduje, że coraz lepiej poznajemy świat, dzięki czemu stajemy się bardziej tolerancyjni.
Wskazanie palcem na komputer i oskarżenie go o wszystkie negatywne zjawiska współczesnego świata jest zbyt proste. To naiwna diagnoza, podobnie jak pretensje poprzednich pokoleń kierowane pod adresem rock and rolla. Internet jest tylko częścią większego procesu historycznego, który spowodował, że dzisiaj bardzo trudno mówić o jakimkolwiek podziale społeczeństwa; oczywiście – w sensie kastowym, nie ekonomicznym. Jeśli zapomnimy o tym, jak zmienił się nasz świat, to okaże się, że niedługo zamach w Smoleńsku – podobnie jak incydent w Roswell – stanie się jednym z wielu faktów, o których będziemy mogli przeczytać w Wikipedii. Taka może być bowiem cena powszechności.
[1] W. Orliński, Złudzenia Tuska, czyli Polska na rozdrożu, „Gazeta Wyborcza”, 14.03.2013.
[2] Tenże, Nie czytamy? Winna III RP, „Gazeta Wyborcza”, 9.03.2013.
[3] E. Romer, Rocznik Polski: tablice statystyczne, Kraków 1917.