Wśród publicystów i obserwatorów krajowej sceny politycznej coraz częściej podnoszony jest temat bierności społeczeństwa wobec naruszających fundamenty ustrojowe państwa działań Prawa i Sprawiedliwości.
Od blisko dwóch lat krok po kroku ugrupowanie rządzące rozmontowuje trójpodział władzy i podmywa wiarygodność najważniejszych urzędów w państwie. Po upolitycznieniu prokuratury, przejęciu Trybunału Konstytucyjnego i niewypowiedzianej – choć oczywistej – rezygnacji prezydenta z roli strażnika konstytucji, kolejnym krokiem jest roztoczenie partyjnej kontroli na sądami.
Jeśli ustawy o Krajowej Radzie Sądowniczej i ustroju sądów powszechnych wejdą w życie, wywołają one zmiany, których skutki mogą być odczuwalne dla każdego obywatela. W przypadku bowiem jakiegokolwiek konfliktu z władzą kontrolowane przez rząd sądy nie będą dawały gwarancji wolnego od politycznych nacisków procesu i sprawiedliwego wyroku.
Zapewne jesienią nastąpi również uderzenie w samorządy. Poprzez nowelizację ustawy o Regionalnych Izbach Obrachunkowych, jednostki te podporządkowano premierowi i dano im prawo kontrolowania pracy prezydentów, wójtów i burmistrzów pod kątem „gospodarności” i „rzetelności”. Kryteria te są tak ogólne i uznaniowe, iż z łatwością mogą zostać wykorzystane do usunięcia z urzędu samorządowców skonfliktowanych z PiS.
Stopniowość tych zmian jest zamierzoną strategią, mającą na celu uśpienie świadomości społeczeństwa. Jest to często porównywane do powolnego gotowania żaby, która nawet sobie nie uświadamia, że temperatura wokół niej się podnosi. Służy temu też osłona dezinformacyjna prorządowych mediów, a mimowolnie także tzw. publicystów-symetrystów – stawiających znak równości pomiędzy działaniami obecnego i poprzedniego rządu.
Pokażcie, że polityka to nie tylko teatr
Niemniej do opinii publicznej docierają – zarówno od autorytetów prawniczych, polityków opozycyjnych, jak i niezależnych dziennikarzy i publicystów – wyraźne ostrzeżenia o postępującym w Polsce demontażu państwa prawa.
Niektórzy obserwatorzy mówią wręcz o „pełzającym zamachu stanu” i „końcu demokracji w Polsce”. Zaniepokojenie rozwojem sytuacji prawnej nad Wisłą wyraziła m.in. Komisja Europejska, Parlament Europejski, Rada Europy, wielu czołowych zachodnich polityków i liczne zachodnie media.
Wyrazem społecznego sprzeciwu wobec polityki PiS było też kilka wielotysięcznych demonstracji ulicznych. Nie sposób jednak ukryć, iż mimo tych głosów, w społeczeństwie obserwujemy brak szerszego zaniepokojenia działaniami władzy. Co więcej, zarówno premier jak i prezydent pozostają liderami rankingów zaufania.
Niedostateczne zaangażowanie społeczeństwa w obronę państwa prawa i widoczna demobilizacja przeciwników rządu jest jednak zrozumiała. Kiedy bowiem od miesięcy formułuje się najpoważniejsze zarzuty o zamach na demokrację i wolności obywatelskie, to dla opinii publicznej niezrozumiałym staje się brak konsekwentnych działań wykraczających poza tę retorykę.
Jako wyborcy pytamy opozycję: jak się mają najcięższe oskarżenia o autorytaryzm z codzienną współpracą w komisjach parlamentarnych i uśmiechami przy wspólnej kawie w programach publicystycznych? Czy demokracja jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie, a jej wrogów traktujemy w stosowny do powagi sytuacji sposób, czy też z nimi współdziałamy jak z pełnoprawnymi aktorami politycznej gry?
Dlaczego oczekujecie od nas zorganizowania i permanentnej mobilizacji, na rzecz obrony państwa prawa, kiedy sami wcale takiej nie prezentujecie?
Dobrym przykładem tego zjawiska była okupacja sali sejmowej przez ugrupowania opozycyjne na przełomie roku. Z ówczesnych deklaracji polityków można było odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z sytuacją graniczną. Miało nie być zgody na przyjmowanie ustawy budżetowej poza salą sejmową, bez udziału części posłów opozycji i bez pewności co do kworum.
Po niespełna miesiącu protest zakończono. Udało się dzięki niemu przywrócić swobodny dostęp dziennikarzy do Sejmu, niemniej w odbiorze społecznym moment i powód rezygnacji z dalszej okupacji pozostał niezrozumiały. Tym bardziej, że nie rozwiano wątpliwości wobec legalności przyjętego w tym czasie w Sali Kolumnowej budżetu. Okazało się, że ludzie marzli pod Sejmem nadaremno.
I tak już kilkukrotnie obserwowaliśmy chwile mobilizacji wyborców wspierających działania opozycji, po czym następowało rozprężenie bez osiągnięcia czytelnych celów danej akcji. Na dłuższą metę takie działanie powiększa zniechęcenie obywateli do spraw publicznych i podkopuje zaufanie wobec szeroko rozumianego obozu liberalno-demokratycznego. Ten brak konsekwencji umacnia tylko społeczne przekonanie o teatralnym charakterze polityki, w którą nie warto się angażować.
Kiedy schodzimy z boiska?
W tej sytuacji koniecznym wydaje się wspólne określenie przez ugrupowania opozycyjne pewnej granicy, po przekroczeniu której partii rządzącej pokazana zostanie czerwona kartka.
Wobec braku niezależnego arbitra, który mógłby skierować faulujących zawodników do szatni, drużynie opozycyjnej nie pozostanie nic innego, jak samej zejść z boiska. Odkładając poetykę piłkarską, oznaczałoby to całkowity bojkot obozu władzy – przede wszystkim brak wspólnych występów z politykami PiS w mediach, w dalszej kolejności zaniechanie wszelkiej współpracy w parlamencie.
Wchodzenie polityków demokratycznych w dyskusję z przedstawicielami autorytarnej władzy jest formą jej legitymizacji. Tymczasem komunikat ze strony opozycji powinien być jasny i czytelny: jeśli uważamy, że drużyna rządowa nie przestrzega zasad i notorycznie fauluje, to my nie będziemy współdzielić z nią boiska. Nie będziemy grać na jej zasadach.
Pozostaje pytanie, gdzie narysować taką swoistą czerwoną linię – po przekroczeniu której wyżej wspomniany scenariusz byłby realizowany. To powinno być przedmiotem bardzo głębokiego namysłu polityków opozycji. Może granicą powinna być planowana zmiana ustroju sądów powszechnych, zmierzająca do faktycznego podporządkowania sądów władzy politycznej?
Roztoczenie swoistego kordonu sanitarnego wobec przedstawicieli władzy z pewnością spotka się z oskarżeniami o bycie „betonową opozycją”, „o warcholstwo”, „ciamajdan” i rzekomy brak odpowiedzialności za państwo. Niemniej warto ten koszt ponieść, gdyż stawką w tej grze jest przejęcie politycznej inicjatywy i zachowanie wiarygodności w oczach wyborców.
Kontynuowanie legitymizowania rządu nie przekłada się na wzrost poparcia społecznego dla opozycji. Więcej, utwierdza osoby mniej interesujące się sprawami publicznymi w przekonaniu, że „właściwie nic takiego się nie dzieje”.
Oczywistym warunkiem skuteczności wspomnianego bojkotu jest udział w nim wszystkich ugrupowań opozycyjnych. Równie solidarnie akcja powinna być zawieszona po wycofaniu się rządzących z rozwiązań godzących w zasadę trójpodziału władzy. Celem bowiem nie jest cementowanie podziałów politycznych w społeczeństwie, lecz obrona praworządności.
Doceniając rolę dialogu z politycznymi oponentami, trzeba jednak wyraźnie postawić granicę, za którą rozmowa nie ma już sensu.
Marcin Frenkel – absolwent WSMiP Uniwersytetu Łódzkiego, przygotowuje doktorat o roli paryskiej „Kultury” w kształtowaniu polskiej polityki wschodniej, członek zespołu redakcyjnego „Liberté!”
Tomasz Kamiński – adiunkt na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politologicznych Uniwersytetu Łódzkiego, członek zespołu redakcyjnego „Liberté!”
