Wykorzystując dwa miesiące sprawowania niemal niczym nieograniczonej władzy w Polsce do przeprowadzenia kluczowych reform Platforma może wprawdzie przegrać prezydenturę, ale jednocześnie ją unieważnić.
7 kwietnia wydawało się, że polska polityka jest równie przewidywalna – i nudna – co polityka belgijska, szwedzka lub niemiecka. Donald Tusk uczynił tego dnia kolejny mały krok na drodze poprawy stosunków z Rosją: z ust Władimira Putina nie padło co prawda słowo „przepraszam”, lecz sama obecność w Katyniu szefów obydwóch rządów pokazała, że „polityka miłości” sprawdza się także w relacjach z silnym, autorytarnym i neurotycznym wschodnim sąsiadem. Bronisław Komorowski planował kampanię wyborczą, której osią miało być przypomnienie – możliwie grzeczne, ale bezlitosne – wszystkich błędów, lapsusów i słabostek urzędującego prezydenta. Jarosław Kaczyński zastanawiał się, być może, w jaki sposób przygotować partię na nadchodzący okres zupełnego odsunięcia od władzy. Jego brat przygotowywał się do własnej, symbolicznej dla jego żelaznego elektoratu, lecz pozbawionej politycznego znaczenia uroczystości katyńskiej. Prezydent nie cieszył się sympatią obywateli: w pokładowej gazetce jednej z linii lotniczych tekst zachęcający obcokrajowców do nauki polskiego zaczynał się od złośliwego komentarza na temat jego prezencji.
Nowe rozdanie
Tydzień później sytuacja zmieniła się nie do poznania. Rosyjski premier ciągle nie powiedział co prawda „przepraszam za Katyń”, ale w stosunkach między oboma krajami zaszła zmiana porównywalna do pojednania z Niemcami parę dekad wcześniej. Bronisław Komorowski z myśliwego stał się zwierzyną łowną: to jego potknięcia, nierozważnie dobrane słowa, a nawet absolutnie konieczne decyzje zaczęto notować, do wykorzystania w nagle przyspieszonej kampanii. Równie niespodziewanie okazało się, jakby na przekór zachwalanemu przez premiera umiarkowaniu, że bezkompromisowość i upodobanie do silnych symboli cechujące prezydenta również przynoszą skutki. Tak przynajmniej duża część społeczeństwa odczytała napływające z całego świata kondolencje, pełne zapewnień iż w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem zginął ceniony na całym świecie mąż stanu. Jarosław Kaczyński, abstrahując od ogromu jego osobistej tragedii – śmierć brata-bliźniaka jest prawdopodobnie najbardziej traumatyczną stratą, jakiej doświadczyć może człowiek – stał się na powrót głównym rozgrywającym w polskiej polityce, mającym realne szanse na najwyższy urząd w państwie.
Jego startu w wyborach prezydenckich jeszcze co prawda nie potwierdzono – i nie nastąpi to przed ogłoszeniem samych wyborów – lecz wydaje się on niemal pewny. Przesądza o tym parę okoliczności, jak również decyzji podjętych przez byłego premiera. Spośród czworga osób, których nazwiska pojawiały się – nieprzypadkowo – na publicystycznej giełdzie możliwych zmienników Lecha Kaczyńskiego, troje (Grażyna Gęsicka, Janusz Kochanowski i Władysław Stasiak) zginęło w smoleńskiej katastrofie z samym prezydentem. Czwarty potencjalny kandydat, Zbigniew Ziobro nie znalazł się zarówno w grupie polityków wspierających Jarosława Kaczyńskiego podczas identyfikacji ciała brata (posłowie Brudziński i Kraczkowski, europoseł Bielan), jak i konwojujących prezydencką trumnę (m.in. europoseł Kowal). Ta znacząca nieobecność potwierdza, że Ziobro nie cieszy się zaufaniem prezesa (jego próby zbudowania sobie pozycji lidera zostały najwyraźniej zapamiętane), a bez tego zaufania nie zdobędzie partyjnej nominacji. Były premier nie przywitał się w Smoleńsku z obecnym tam Donaldem Tuskiem: postawa ta wskazuje, że jest wystarczająco psychicznie odporny by udźwignąć kampanię wyborczą, a w dodatku zdecydowany poprowadzić ją w sposób konfrontacyjny.
Szereg kolejnych wydarzeń i okoliczności sprawia, że szanse Jarosława Kaczyńskiego w czerwcowych wyborach są znacznie wyższe niż te, które miałby jego brat jesienią. Masowy hołd oddany przez obywateli Lechowi Kaczyńskiemu stanowi moralną i polityczną rehabilitację idei IV Rzeczpospolitej. Medialne relacje w pierwszych dniach po katastrofie, podkreślające zasługi i przymioty zmarłego prezydenta (ciekawe swoją drogą, do jakiego stopnia mamy do czynienia z rzeczywistym przewartościowaniem, a do jakiego z hipokryzją, skutkami szoku i przejawami kurtuazji – „o zmarłym nic albo dobrze”.) mogą na trwałe zmienić ocenę poprzedniej prezydentury, utrudniając prowadzenie w odniesieniu do niej kampanii wyborczej (mówiąc dokładniej: utrudnią wszystkim z wyjątkiem kandydata PiS, który przypisze jej wielkie, prawdopodobnie ogólnikowe, ale trafiające do ludzkich emocji osiągnięcia). Bez względu to, co wykaże śledztwo w sprawie przyczyn katastrofy (jeżeli w ogóle zakończy się przed wyborami), mnożyć się będą teorie spiskowe, mobilizując elektorat katolicko-nacjonalistyczny, bardzo podatny na tego rodzaju wyjaśnienia rzeczywistości również w o wiele mniej dramatycznych okolicznościach. Podobnie mobilizujące działanie będzie mieć przypadająca w ostatnim momencie kampanii przed pierwszą turą wyborów wizyta Jarosława Kaczyńskiego u wawelskiego grobu brata – 18 czerwca minie 61 rocznica ich urodzin.
Kłopot z Komorowskim
Te same czynniki, które zwiększają szanse Kaczyńskiego, przesądzają o niezwykle trudnym położeniu oficjalnie już zgłoszonego kandydata PO, Bronisława Komorowskiego. Smoleńska katastrofa uczyniła go swoistym prezydentem „na okres próbny” – jego działania jako tymczasowej głowy Państwa są pilnie obserwowane przez wyborców, oceniających jak w „Big Brotherze”, czy powinien zostać do następnego odcinka, czy też opuścić scenę. Wszystko, co powie i zrobi będzie recenzowane: asertywna decyzja podjęta w zastępstwie prezydenta – źle, jest żądny władzy i działa w wąskim partyjnym interesie. Brak decyzji – również źle, prezydent powinien przecież być zdecydowany. Nie wiadomo, jak reklamowany jako uosobienie kultury i delikatności Komorowski wytrzyma psychicznie kierowane ze strony prawicowych publicystów zarzuty, że wraz z całą Platformą ponosi moralną odpowiedzialność za smoleńską tragedię. Będzie mieć przy tym bardzo mało czasu na kampanię. Łączenie jej z pracą w Sejmie nie wydawało się możliwe nawet w planowym, jesiennym scenariuszu – stąd zapowiedź udania się na urlop. Teraz urlop nie wchodzi w grę, a do obowiązków marszałka doszły nie tylko funkcje wykonywane normalnie przez prezydenta, lecz także zadanie reorganizacji prac izby po katastrofie, w której zginęło piętnaścioro posłów, w tym dwoje wicemarszałków.
Niezwykle ważna dla prezydenckich szans Komorowskiego będzie postawa SLD. Śmierć Jerzego Szmajdzińskiego oraz Jolanty Szymanek-Deresz otworzyła na nowo pytanie o prezydenckiego kandydata lewicy. Dotychczasowa logika nakazywałaby wskazać na któregoś z dobrze rozpoznawalnych działaczy – Ryszarda Kalisza, Joannę Senyszyn, Grzegorza Napieralskiego czy nawet formalnie bezpartyjnego Bartosza Arłukowicza. Zadaniem wszystkich z nich – podobnie jak wcześniej Szmajdzińskiego – byłoby zbieranie poparcia, które w następnych wyborach parlamentarnych przełożyłoby się na lepszy wynik całego ugrupowania. W zaistniałej sytuacji lewica ma jednak szansę na coś więcej: jej kandydat może wygrać wyścig. O ile będzie to – i to właśnie stanowi istotę stojącego przed SLD dylematu – kandydat spoza partii, niegdyś uważany za polityka prawicowego Andrzej Olechowski. Poparcie dla niego jest forsowane przez byłego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego i oznaczałoby powrót do kojarzonej z nim wizji lewicy mało wyrazistej, ale łatwej do polubienia. Olechowski, który dziesięć lat temu zebrał w wyborach prezydenckich więcej głosów niż reprezentujący prawicę Marian Krzaklewski jest – estetycznie i osobowościowo – ulepszoną wersją Komorowskiego. Ma też tę nad nim przewagę, że mógłby krytykować działania rządu i występowałby, zwłaszcza przy poparciu lewicy, jako gwarant podziału władz i politycznej równowagi. Za kluczowe dla jego kandydatury (bez lewicowych struktur partyjnych nie zbierze w ciągu dziesięciu dni stu tysięcy podpisów) poparcie ze strony SLD musiałby pewnie zapłacić programowymi ustępstwami, ale i tak dla liberalnych wyborców PO mógłby być bardziej atrakcyjny niż Komorowski, co groziłoby partii Donalda Tuska spektakularną katastrofą – drugą turą wyborów prezydenckich bez jej kandydata.
Scenariusze Platformy
Scenariusz pierwszy zakłada realizowanie starego planu w nowych okolicznościach. Wszystkie opisane powyżej komplikacje nie oznaczają jeszcze nieuchronnej porażki marszałka sejmu w przyspieszonych wyborach. Na wysokie zwycięstwo w konfrontacji z Jarosławem Kaczyńskim szanse są co prawda niezbyt wysokie, ale ostatecznie liczy się przecież wygrana, a nie margines głosów, który o niej zadecydował. Wizja równoczesnej walki z popieranym przez lewicę Olechowskim musi być jednak niepokojąca i z całą pewnością może zwiększyć skłonność Komorowskiego do rezygnacji ze startu w wyborach. Problem w tym, że taką rezygnację marszałek sejmu powinien ogłosić równolegle z datą wyborów – a więc, prawdopodobnie, przed podaniem do publicznej wiadomości nazwisk kandydatów PiS i SLD. Ta niepewność, czy rzeczywiście będzie musiał zmierzyć się z Kaczyńskim i Olechowskim musi zwiększać skłonność Komorowskiego do wycofania się, a w konsekwencji, jeśli obaj kontrkandydaci jednak wystartują, zwiększać ryzyko przegranej PO.
Powyższe okoliczności wskazują, że ewentualna rezygnacja Komorowskiego może zostać wymuszona przez partię, na podstawie silnego przeświadczenia o tym, że kandydatem PiS będzie Jarosław Kaczyński i przy opracowanym zawczasu „planie B”, zawierającym co najmniej nazwisko nowego kandydata. Według niektórych, najbardziej przerażonych wizją recydywy IV RP, obserwatorów kandydatem tym powinien być najsilniejszy polityk PO, bo on będzie mieć największe szanse powstrzymania brata zmarłego prezydenta. Chodzi oczywiście o Donalda Tuska. Premier istotnie obdarzony jest większą charyzmą niż marszałek sejmu, o czym można się przekonać porównując chociażby mowy wygłaszane przez obydwu polityków na warszawskim lotnisku. W bardzo emocjonalnej kampanii wyborczej charyzma ta powinna przełożyć się na dodatkowe głosy. Mimo to należy wątpić, by zwiększenie szans PO na zdobycie kontroli nad pałacem prezydenckim było warte ryzyka, z jakim wiąże się start Tuska w przyspieszonych wyborach. Pod względem możliwości oddziaływania na rzeczywistość zamiana stanowiska premiera na prezydenta jest po prostu nieopłacalna. Oprócz roli reprezentacyjno-symbolicznej, o znaczeniu której mogliśmy przekonać się w trakcie żałoby narodowej, prezydent ma w Polsce dość ograniczone znaczenie polityczne. Oczekuje się od niego postawy ponadpartyjnego arbitra, która uniemożliwia zaangażowanie w codzienne zarządzanie partią. Stanowisko prezydenta skonstruowane zostało w ten sposób, że objęcie go jest uwieńczeniem kariery, wstępem do emerytury od rzeczywistej polityki. Donald Tusk zdał sobie z tego sprawę i stąd jego obcesowe stwierdzenie, że nie interesują go żyrandole przy Krakowskim Przedmieściu.
W dodatku, problem sukcesji na stanowisku premiera, szeroko omawiany pod koniec zeszłego roku, gdy wydawało się iż Tusk jednak pokusi się o zostanie prezydentem, nie zmniejszył się. Osoby, która miałaby w partii wystarczający autorytet, a której równocześnie Tusk mógłby zaufać, że nie zacznie prowadzić polityki wbrew niemu, lub po prostu mimo niego, po prostu nie ma. Jakikolwiek wybór następcy ciągnąłby za sobą ryzyko nieskutecznego rządzenia oraz osłabienia PO przez walki frakcyjne, co byłoby szczególnie niebezpieczne w obliczu odrodzenia siły PiS na fali narodowej egzaltacji po śmierci Lecha Kaczyńskiego. Co więcej – i jest to czynnik nowy – w zmienionej sytuacji premier wcale nie ma zwycięstwa w kieszeni. W starciu z Jarosławem Kaczyńskim musi liczyć się z przegraną, która pozbawiłaby jego dalsze rządy politycznej legitymacji i skazała na dryf ku następnym wyborom parlamentarnym bez jakiejkolwiek szansy reform.
Promodernizacyjne wzmożenie
O ile postawienie wszystkiego na jedną kartę i zgłoszenie Donalda Tuska jako pretendenta do najwyższego urzędu w państwie jest pomysłem skrajnie ryzykownym, o tyle zastąpienie Bronisława Komorowskiego przez innego kandydata mogłoby służyć minimalizacji ryzyka. Wypada zastrzec, że chodzi tu nie tyle o doraźny cel „zdobycia dużego pałacu”, ile o całościowy program modernizacji Polski, który według polityków PO jest powodem, dla którego partia ta sprawuje i chce utrzymać władzę. Jak przekonywano nas przez ubiegłe dwa lata, reformatorskie osiągnięcia rządu Tuska były więcej niż skromne ze względu na rzeczywisty lub spodziewany sabotaż ze strony prezydenta, który wetował ustawy, wstrzymywał nominacje i na wiele innych sposobów blokował prace rządu. Równolegle z tymi wyjaśnieniami przekazywano wyborcom informację o bardzo zaawansowanych pracach nad odważnymi zmianami mającymi radykalnie poprawić działanie państwa i jego agend. Nadszedł czas, by sprawdzić, czy zapewnienia te były prawdziwe: w ciągu najbliższych dwóch miesięcy kontrolowany przez PO sejm, pozbawiony ograniczeń ze strony prezydenta, może uchwalić przynajmniej najważniejsze dla przyszłych reform ustawy, przesądzając tym samym o pomyślnej realizacji wyborczego programu PO. Taka kumulacja czterech lat rządów w dwóch miesiącach, kiedy są one pozbawione ograniczeń zostałaby zapewne uznana za działanie „na chama” i dowód dyktatorskich zapędów Platformy, ale do czasu następnych wyborów parlamentarnych związany z nią niesmak zdołałby zniknąć, zwłaszcza jeśli wprowadzone w ten sposób reformy przyniosłyby zakładane rezultaty. Na poziomie praktycznym realizacja tego scenariusza wymagałaby bardzo intensywnej i doskonale zorganizowanej pracy rządu i sejmu, ale mobilizacja taka nie jest niemożliwa. Oczywiście, ani Donald Tusk ciągle zgłaszający projekty nowych ustaw prowadzących do radykalnych zmian w funkcjonowaniu kraju, ani zmuszający posłów do pracy po nocach Bronisław Komorowski (podpisujący następnie kontrowersyjne prawa w zastępstwie prezydenta) nie miałby większych szans na wygranie wyborów, tym bardziej że intensywność prac nie pozwoliłaby żadnemu z nich na prowadzenie jakiejkolwiek kampanii. Jednak to właśnie takie działanie maksymalizowałoby szansę wysokiego zwycięstwa w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych.
Dodatkową – i trudną do przecenienia – zaletą scenariusza zakładającego kumulację reformatorskich wysiłków w okresie dwóch miesięcy kiedy PO będzie mieć pełnię władzy jest to, że praktycznie unieważnia on znaczenie wyborów prezydenckich. Jeśli wszystko, co musi zostać „przepchnięte” przez sejm i podpisane przez głowę państwa, zostanie uchwalone i podpisane przez Bronisława Komorowskiego przed 4 lipca, ewentualna prezydentura Jarosława Kaczyńskiego będzie dla Platformy przykra, ale nie niebezpieczna. Ba, pod względem politycznej taktyki mogłaby być wręcz zbawienna, utrudniając byłemu premierowi kontrolowanie partii dokładnie w ten sam sposób, w jaki „zdobycie żyrandola” pozbawiłoby Tuska realnej władzy. Walka o fotel prezesa byłaby pewnie równie niebezpieczna dla PiS, co w PO rywalizacja o zwolnione przez Tuska stanowisko premiera. W obliczu takich konsekwencji wycofanie Komorowskiego i skierowanie go do ekspresowej reformatorskiej legislacji nabiera dodatkowych zalet – choć oczywiście nie można wykluczyć, że jego ewentualny zmiennik wygrałby wyborczy wyścig z Jarosławem Kaczyńskim, przypieczętowując tryumf Platformy.