Szczególne zainteresowanie – i dość burzliwe reakcje – wzbudziło zaprzysiężenie posłów nowej kadencji polskiego parlamentu. Zaważyła na tym rzecz, wydawałoby się, relatywnie błaha – dodanie przez znaczną część posłów klauzuli „tak mi dopomóż Bóg” (dalej: TMDB) w składanej imiennie przysiędze. Reakcje nasiliły się zwłaszcza po materiale porównawczym oko.press. Garść poniższych przemyśleń będzie dotyczyła właśnie tego tematu, o ile bowiem rozumiem znużenie i frustrację polskich liberałów i lewicy ciągłą klerykalizacją życia publicznego, o ile sam staram się zwalczać narzucanie całości społeczeństwa sztywnego gorsetu ideowego i prawnego dyktowanego przez kościoły (w tym zwłaszcza katolicki), o ile mierzi mnie sojusz ołtarza i tronu pod przewodem obecnie rządzących, o tyle akurat ta akurat sprawa powinna być rozumiana inaczej niż wskazały powszechne komentarze.
Gdyby kiedyś w wariancie political fiction Czytelnicy tego tekstu wybrali mnie posłem, senatorem albo prezydentem, naturalnie nie skorzystałbym z opcji wypowiedzenia tej formuły na zakończenie roty przysięgi. Złożyłem formalnie apostazję prawie dekadę temu, świadomym ateistą jestem mniej więcej od 2001/2002 r. Kto kiedykolwiek słyszał mnie też podczas demonstracji albo czytał moje teksty, zna też mój krytyczny stosunek do episkopatu i zwłaszcza niektórych prominentnych przedstawicieli kleru.
W tej konkretnej materii to jednak nic nie zmienia. Twierdzę, że nie powinno się krytykować dodatku TMDB, ani ogłaszać posłów, którzy tak zakończyli przysięgę, ukrytymi poplecznikami episkopatu, ani szydzić z nich czy postponować. Tym bardziej nie warto załamywać rąk. Dlaczego? Rzecz prosta: inaczej niż krzyż w sali sejmowej, inaczej niż sejmowe modlitwy o deszcz, mizdrzenie się do biskupów i religia w szkole, inaczej niż ministrowie z pogodnym uśmiechem błogiej bezmyślności bujający się niczym hatifnaty do taktów „Barki” pod czujnym okiem ojca-dyrektora, niż biskupi blokujących związki partnerskie i małżeństwa jednopłciowe, niż liczne inne formy ureligijniania państwa polskiego – inaczej więc niż wszystkie wymienione zachowania, taka wersja takiej właśnie przysięgi nie jest elementem przeczącym świeckiemu państwu. Jest natomiast realizacją jednego z podstawowych praw człowieka: wolności sumienia i wyznania. I to w majestacie Konstytucji.
Nie zrozumiemy, czym jest TMDB, jeśli nie poszerzymy spojrzenia o co najmniej cztery perspektywy: 1. historię i teorię przysiąg, 2. ceremoniał państwowy, 3. stan prawno-konstytucyjny w RP, 4. kontekst ogólny w Euroameryce. Bez tych elementów i szerszej skali, zwyczajnie się nie da sprawy rozpatrzyć inaczej niż przez proste a zwodnicze emocje. Na wielu protestach ulicznych od 2015 r. mówiłem, że wbrew pisowcom i nacjonalistom nie grozi nam islamizacja jako zagrożenie największe, a zapomnienie własnej kultury, języka i historii, analfabetyzm kulturowy po prostu. I to jest mały kamyczek tej samej układanki. Wcale nie inny niż np. udawanie, że teksty literackie Olgi Tokarczuk czy Doroty Masłowskiej nie należą do kanonu polskiej kultury narodowej.
Trzeba by wyjść od tego, że TMDB nie ma czy też nie musi mieć nic – w kontekście poszczególnych posłów – do ich rzeczywistych późniejszych wyborów światopoglądowych. Wiara ma różne odcienie, od radykalnego do racjonalnego. Zwyczajnie – proporcja fideistów do ateistów w naszym społeczeństwie jest taka, jaka jest. Ateiści są w znacznej mniejszości w stosunku do ogółu (delikatnie nad tym ubolewam, choć ateizm ateizmowi nierówny i nie każdy ateista to mój duchowy krewniak – na szczęście nie mamy kościoła, ani przymusu jednolitości poglądów), więc byłoby to dziwne, gdyby nagle w parlamencie niewierzący w boga posiedli nadreprezentację.
Tyle że TMDB nie jest przysięgą lojalności wobec kościoła, w tym zwłaszcza katolickiego, ale nadal stanowi przysięgę wobec państwa i obywateli, tylko poszerzoną o – obcą mi już od dawna osobiście, ale zrozumiałą z mojego punktu widzenia – perspektywę transcendentną/duchową/metafizyczną, nazwijcie, jak chcecie. Ona odnosi się do boga, każdego boga (cf. doktryna prawa konstytucyjnego), a więc konsumuje większość znakomitą obecnych w Polsce religii i wyznań. Jest w pewien sposób deklaracją wiary, zgoda, ale nie przynależności do wyznania. Jak wspomniałem, katolicy / chrześcijanie / fideiści są bardzo różni. Spotkałem na swojej drodze wielu przyzwoitych i etycznych ludzi, przynależących do tego czy innego wyznania, uznających własne instytucje wyznaniowe, często krytycznie patrzących na te czy inne publiczne zachowania albo deklaracje własnego duchowieństwa – a mimo to nietracących ani posiadanej wiary, ani całościowo nienegujących instytucji. A czy nie przypominacie sobie licznych naszych krewnych, przyjaciół, znajomych, którzy twierdzą np. że nie należą już do żadnego kościoła albo z żadnym się nie identyfikują, a jednak wierzą w coś/kogoś, w jakąś istotę nadrzędną, to bądź owo bóstwo itp. itd.? No właśnie… Idę o zakład, że – o ile rozumieją, czym jest przysięga – a jednocześnie wierzą w jakiegoś swojego Jezusa, boga, absolut etc., ludzie ci dodaliby TMDB w ostatnich czterech słowach oficjalnego zaprzysiężenia.
I tu właśnie trzeba się cofnąć do historii i istoty przysięgi jako takiej. Jest z nami od starożytności; i w bliskowschodnim, i greckim świecie, i oczywiście w rzymskim, tak formacyjnym dla naszych ustrojów i rozumienia prawa. W Rzymie sacramentum, przysięga żołnierzy albo plebejuszy dla ochrony trybunów ludowych, warunkująca ich nietykalność absolutną (sacrosanctitas), miała kontekst sakralny, a każdego, kto ją złamał, skazywała także wobec bogów i kazała im go poświęcić. Nic to dziwnego, starożytność bardzo tylko sporadycznie rozdzielała sacrum i profanum. Średniowieczne chrześcijaństwo, które ukształtowało Europę i jej państwa, postępowało podobnie. Trudno sobie wyobrazić jakąkolwiek monarszą przysięgę, jakiekolwiek rycerskie, poselskie, hetmańskie czy urzędnicze przyrzeczenie, które nie miałoby boskiego kontekstu. A czy przodkowie je łamali? Oczywiście w każdej epoce, jedni stale, inni czasem, jeszcze inni, o ile tylko mogli, nie ważyli się.
Wielowiekowe continuum zrobiło swoje i znajdowało odzwierciedlenie w okresie pierwszego konstytucjonalizmu, w XIX w., gdy liberałowie i konserwatyści toczyli ze sobą ostre boje, prowadzące w rezultacie do powstania konstytucjonalizmu i demokracji. Jedni i drudzy podlegali tej samej tradycji i nie zamierzali z niej rezygnować. Często znacznie szybciej zmieniano treść, a nie formę, i to nie tylko ze względów tradycjonalistycznych. Oddziaływanie wolnomyślicielstwa wyznaniowego miało wpływ o tyle, że stopniowo wykuwała się droga od przymusu do dobrowolności i nieobowiązkowości odwoływania się do religii. Jak zawsze, z aprobatą bądź polemicznie odnoszono się do rodzimych tradycji, z nimi dialogowano i w tym duchu zmieniano rzeczywistość zastaną. Uznanie tego częściowego (i absolutnie nie wyłącznego) chrześcijańskiego dziedzictwa historycznego ani nie przymusza nas do zaprzestania reform, ani uprzywilejowania konkretnych wyznań religijnych. Jest, swoją drogą, wdzięcznym argumentem wobec wszystkich tych bigotów i konserwatystów, którzy występują z argumentem „łatwo wam atakować Biblię, czemu nie postąpicie tak z Koranem, tchórzliwcy”. Odpowiedź jest właśnie bardzo prosta: nasza krajowa i kontynentalna kultura rozwija się od stuleci w dialogu, w rozwinięciu i – uwaga – w polemice lub negacji religii najbardziej i najpotężniej lokalnie zadomowionej. Skoro nas otacza – czego właśnie nie ma potrzeby negować – można także z nią polemizować, poprzez naukę, sztukę, literaturę itp.
Przemiany ostatnich stuleci odbijają się i w polskim prawie, w polskim ceremoniale państwowym. O ile jeszcze np. konstytucja marcowa z 1921 r. narzucała konieczność przysięgania na boga (i stąd m.in. endeckie, nienawistne przemowy wiecowe eksponujące w 1922 r. rzekomy ateizm prezydenta Narutowicza), o tyle nasza obecna konstytucja z 1997 r. rozwiązuje sprawę modelowo. Niczego nie narzuca, a ledwie daje możliwość prezydentowi (art. 130 ust. 2), rządowi (art. 151), oraz parlamentarzystom (art. 104 ust. 2, art. 108) uwzględnienia klauzuli TMDB. Podobnie zresztą pozbawiona bijącej po oczach invocatio Dei, a inkluzywna i obejmująca zarówno fideistów jak i ateistów jest piękna nasza konstytucyjna preambuła, pióra Stefana Wilkanowicza, którą tylekroć puszczaliśmy w eter jak kraj długi i szeroki podczas demonstracji opozycji ulicznej w ostatnim czteroleciu. Odnośny jej fragment m.in. działa osłaniająco na rzecz pluralizmu światopoglądowego i religijnego – jak mądrze pisał prof. Lech Garlicki, sformułowania preambuły „determinują pozycję państwa w kwestiach religii, bo zarówno wykluczają (zakazują) wprowadzenia systemu państwa wyznaniowego, jak i nadawanie ateizmowi charakteru religii państwowej”.
No dobrze, ale ceremoniał państwowy nawet w porównaniu z XIX w. bardzo się uprościł, w wielu miejscach horribile scriptu zanikł, po co więc nadal właściwie w ogóle przysięgać? Każdy powie po swojemu, ja sądzę, że nadal warto, ze wszech miar. Pomijam już to, że państwo potrzebuje ceremoniału, a zoon politikon rytuałów i rytów – to mój ulubiony argument jako postępowca niebędącego wrogiem tradycji jako takiej, stoi jednak nieco z boku tematu. Idzie o to, że przysięga nadal jest najuroczystszą i w najuroczystszych okolicznościach wypowiadaną formą przyrzeczenia wobec siebie samego i świadków. I nadal człowiek etyczny, nieważne: wierzący czy nie, dotrzymywać takich przyrzeczeń po prostu musi. W tej mierze nic się nie zmieniło, mimo innych sankcji i innych konsekwencji.
Gdy Ty bądź ja, Przyjacielu ateisto, składamy sporadycznie w życiu przysięgi, co kładziemy na szali? Otóż nasze sumienie, honor, dobre imię, naszą moralność/etykę. To i tak obezwładniająco wiele. Ale postawmy się w sytuacji osoby wierzącej w tego czy innego boga (tu dodajmy: TMDB nie odnosi się tylko do boga chrześcijan ani nawet monoteistów – jest to jasno wytłumaczone w polskiej doktrynie prawa konstytucyjnego). Otóż jeśli ktoś w boga wierzy, a zdecyduje na jego przywołanie w przysiędze przez TMDB oznacza to nie tyle „halo, uwaga, patrzcie, oto mówię ja – katolik”, ale raczej „rozumiem konsekwencje złamania przysięgi także wobec boga i bóg mi świadkiem, że jej nie złamię”. Rozumiem, że oba sensy mogą się niektórym posłom zacierać, są jednak dorośli i z drugiego z cudzysłowów muszą sobie zdawać sprawę. Część z nich może podejdzie do przysięgi niepoważnie, to rzecz inna i podobnie jak proceder (przykład z mojego akademickiego podwórka) fałszowania przez niektórych studentów wpisów do indeksów nie powinien posłużyć jako argument za rezygnacją z indeksów w ogóle. W obu przypadkach trudno bowiem układać rzeczywistość pod dyktando tych, którzy ją wypaczają, nie zaś tych, którzy ją przyzwoicie respektują.
W każdym razie: jeśli fideista wypowie TMDB, jego przysięga w jego rozumieniu jest wypowiedziana z przyzwaniem najwyższej możliwej świętości i z najwyższymi konsekwencjami dla jego przyszłego życia po drugiej stronie, o ile ją złamie. Taki był od zawsze sens wkładania boga do przyrzeczeń – a skoro ludzie nadal uporczywie w boga wierzą, czemu z tego rezygnować? Jako ateista mógłbym nawet powiedzieć, że to rozwiązanie bezpieczniejsze, jeśli poseł-katolik / posłanka-katoliczka ślubuje wobec nas, ale i klnąc się na boga, że będzie „rzetelnie i sumiennie wykonywać obowiązki wobec Narodu, strzec suwerenności i interesów Państwa, czynić wszystko dla pomyślności Ojczyzny i dobra obywateli, przestrzegać Konstytucji i innych praw Rzeczypospolitej Polskiej”. Rzecz raczej w obserwowaniu późniejszych czynów, a nie samych słów. Moją postawę wobec prezydenta Dudy część z Czytelników może znać – ona wynika właśnie z czynów następujących po złożonej przysiędze (a klął się i wobec nas wszystkich, i w sensie formalno – prawnym, i choć dla mnie to ma znaczenie drugorzędne, dla niego nie powinno – przed swoim bogiem).
Przemyślmy jeszcze przez moment trzeci element – nasz szerszy, dwu-kontynentalny kontekst kulturowy, często bowiem identyfikuje się jako coś endemicznie polskiego, powiązanego z polską formą katolicyzmu państwo przerastającego, rzecz w istocie tym bardziej neutralną, że widoczną w krajach Zachodu, i to tych najbardziej liberalnych/wolnościowych. Cztery przykłady:
– przysięgi prezydenckie na waszyngtońskim Kapitolu (w tym Barack Obama 18:01, 18:43, 19:59) https://www.youtube.com/watch?v=_vGQDBbO-fg&feature=youtu.be&fbclid=IwAR31lmJcw44DZtWUwWy7vPjoCrKhgsKg7lZmr441bgjRSnnK7294Iqdfh-0
– zaprzysiężenie Angeli Merkel w Bundestagu na jedną z kolejnych kadencji (tak, wiem, to chadeczka, ale przecież przynajmniej jedno posunięcie wiodące socjalliberalizmu społecznego ma na koncie – zob. 1:31) https://www.youtube.com/watch?v=iuFlCdDs218&feature=youtu.be&fbclid=IwAR1d3mjQGbB0TVXq95-IcyDFBjCvKzgKIUype28LFexBEsLNQndV4I9iTmg
– przysięga Justina Trudeau (tu nawet nie komentuję, bo wymowa przykładu jest jasna: fr. 1:27 i 2:49 ang. 2:25 i 3:12) https://www.youtube.com/watch?v=ykIFQsDaou8&feature=youtu.be&fbclid=IwAR3PbFM_DV4tId1kjEY6nDFUnRWRW0VIBv3zcQm8HIDOj3kNoUAtGR5AHzY
– przysięga króla Niderlandów Wilhelma Aleksandra (25:44) oraz deputowanych Stanów Generalnych w 2013 r. (34:30; 121 osób złożyło przysięgę świecką, 99 „Zo waarlijk helpe mij God almachtig” czyli TMDB) https://www.youtube.com/watch?v=aCbNiZZOIJY
Już nawet z tych przykładów widać (a chętnie dodałbym dalsze, krajowe postaci, które wszak generalnie szanujemy, od Mazowieckiego do Bartoszewskiego), że można realizować agendy postępowe, że można postępować w zgodzie z własnym sumieniem, a jednocześnie przysięgać z fakultatywnym użyciem TMDB. Ktoś powie, że to tylko przykłady z sufitu. Anekdata, jak lubią mawiać moi niektórzy znajomi, dane anegdotyczne, a niczego niedowodzące. Otóż nie.
Po pierwsze, w pierwszych trzech z przykładów widzimy istotnych polityków, którzy np. wszyscy troje wprowadzili w swoich krajach, dysponując większością decyzyjną, kluczową zmianę stosunku prawnego do osób lgbt i związków małżeńskich tychże (i widać TMDB im w tym nie przeszkodziło). Czwarty przykład, holenderski, odnosi się do jednego z najbardziej liberalnych krajów świata, wielokulturowych niemal już z definicji, w którym 51% mieszkańców według cenzusu z 2017 r. osoby niereligijne, 24% to katolicy, zaś wyznawcy protestantyzmu 15% (w tym do zjednoczonego w 2004 r. Kościoła Protestanckiego w Niderlandach 9%). Posiedzenie parlamentu, podczas którego dokonano intronizacji monarchy odbyło się, nawiasem mówiąc, właśnie w Nowym Kościele, należącym do tego wyznania, dziś używanym głównie do wystaw i recitali organowych, a raz na jakiś czas do monarszych ceremonii. Tak wygląda dzisiejsze niderlandzkie połączenie sacrum i profanum, i najwyraźniej nie dowodzi zamachu na świeckość ani wartości liberalne.
Po drugie, cztery przypadki dowodzą trwałości nie tylko tradycji, ale i uzusu konstytucyjnego w USA, Niemczech, Kanadzie i Holandii krajach, przyznajmy, dość istotnych i reprezentatywnych dla różnych form politycznych i ustrojowych naszej cywilizacji. Po trzecie, reprezentują cztery kraje o społeczeństwach nie tylko otwartych i wieloreligijnych bądź wielowyznaniowych, ale w dodatku niecharakteryzujących się przytłaczająco katolicką tradycją.
Niektórzy polemiści zastosują w tym punkcie argument taki oto: polska religia jest inna niż zachodnioeuropejskie odsłony tych samych wyznań. Być może. Akurat dla tej sprawy ten ewidentnie dostrzegalny, antyintelektualny rys polskich religii (bardziej konserwatywne niż gdzie indziej w Europie są przecież także inne barwy religijne niż katolicyzm) nie ma jednak znaczenia ani zastosowania. Wręcz można by powiedzieć, że gdyby kierunek zmian był jednolity (my – u biskupiej kapy, oni – świątynią liberalizmu), to Zachód znacznie wcześniej w każdym z krajów wyzbyłby się także i TMDB. A tak się nie dzieje.
Ceremoniał państwowy nie musi nam towarzyszyć na co dzień. Gdyby tak było pewnie zadusilibyśmy się w przesadnie solennej, ciężkiej i uroczystej atmosferze. To nie znaczy jednak, że nie powinien istnieć w ogóle, że nie należy go stosować do szczególnie uroczystych momentów życia państwowego. Respektu dla jego zasad należy oczekiwać od polityków, a zrozumienia od obywateli.
Dla jasności: jestem zwolennikiem postępu, rozkuwania starych, atawistycznych skorup stojących na zawadzie ludzkości. Od zawsze czuję się liberałem i demokratą. A jednocześnie jestem zwolennikiem tradycji – nie mam nic przeciwko monarchii parlamentarnej, togom uniwersyteckim, przysięgom małżeńskim, gęsi na świętego Marcina, hymnowi, fladze, herbom państwowym, opłatkowi wigilijnemu, krawatom i fularom, okrzykom Mazeltov, Hura i Niech żyje. A także imieninom i urodzinom. Świat bez rytuałów i rytów byłby miejscem nieco mniej ciekawym. Wystarczy, by tradycje nie ciążyły. A, zaraz, to nie tradycje ciążą nam w życiu codziennym – a konwenanse, stereotypy i uprzedzenia.
***
Podsumuję stanowczo: kulturalny człowiek może, owszem, konstatować, kto jaką przysięgę w Sejmie czy Senacie składa, może zadumać się nad trendami z infografiki oko.press, ale powinien powstrzymać się od komentowania czy piętnowania poszczególnych osób za to, jak decydowały się narodowi przysięgać. Bo to byłoby i jest w istocie komentowanie czyjejś wiary bądź niewiary, te są zaś prywatną sprawą, także osób publicznych. Prywatną nie w tym sensie, że należy się z nią kryć po kruchtach i sypialnianych paciorkach, a w tym rzeczywistym znaczeniu słowa: ‘prywatną’, a zatem nikt nie może na nią wpływać, odmawiać jej, innej narzucać, ani ze względu na nią praw pozbawiać (analogicznie ‘prywatną’ sprawą jest, droga prawico, orientacja seksualna i tożsamość płciowa). I tak samo budzi mój niesmak postponowanie osób, które TMDB wypowiedziały, jak gniewa mnie komentowanie przez katolickich radykałów, kto TMDB pominął jako kacerz i bezbożnik, mniemany propagator „cywilizacji śmierci”. Podobnie wzdycham z rezygnacją, gdy lubiany przeze mnie Robert Biedroń krytykuje na fejsbuku wystawność kościelnych szat liturgicznych, bo nie takie jest zadanie przywódcy politycznego (a już zwłaszcza jeśli nawet nie wie, co w istocie pokazał na zdjęciach, którymi ilustrował swoją tezę – a pokazał siedemnastowieczne barokowe szaty darowane przez Republikę Wenecji patriarchatowi jerozolimskiemu, prezentowane teraz na wystawie muzealnej).
Trzeba się natomiast przyglądać czynom i głosowaniom: wobec roszczeń kościołów i związków wyznaniowych, w sprawach tolerancji i równości, świeckości państwa na poszczególnych jego szczeblach. Tak, temu przyglądałbym się właśnie bardzo dokładnie, a nie temu, czy ktoś na boga przysięga, czy na honor i na własne (tylko i aż) sumienie. Pilnujmy dotrzymania przysięgi, a nie tego, na jakie się świętości klął przysięgający w najuroczystszym z momentów życia publicznego.
Świeckie państwo polega przecież na czymś innym, nie na patrzeniu w przysięgi albo udawaniu, że wyznania (konstytucyjnie legalne) nie istnieją, bądź twierdzeniu, że ich przedstawiciele nie mogą uczestniczyć w uroczystościach ceremoniału państwowego jako goście, złożyć wieńca przed grobem czy pomnikiem. Że nie mogą głosić swoich mądrych czy głupich przeświadczeń na temat świata. Jeśli mnie ktoś o to spyta, powiem, widzę świeckie zwłaszcza w tym, że:
– nie narzuca się poprzez prawo publiczne ograniczeń obywatelom pod dyktando tych czy innych subiektywnych wierzeń wyznaniowych i ich interpretacji;
– lekcje religii odbywają się poza szkołą albo co najwyżej w szkole na zasadzie wynajmu pomieszczeń w weekendy, gdy nie odbywa się edukacja państwowa;
– nie ogranicza się terminów prawnych (vide małżeństwo) do ich religijnego rozumienia w tym czy innym wyznaniu;
– nie zwalnia się bez reszty związków wyznaniowych w kwestiach podatkowych;
– nie cenzuruje się sztuki, kultury i nauki z religijnych albo drobnomieszczańskich powodów;
– nie agituje się politycznie i wyborczo w miejscach kultu i podczas ceremonii religijnych;
– nie ulega się roszczeniom politycznym duchowieństwa, zaś duchowni (nie przez zakaz a przez zdrowy rozsądek i takt) powstrzymują się od werbalnego ingerowania i pokazywania poglądów politycznych;
– nie skazuje się nikogo za obrazę uczuć religijnych, a usuwa z kodeksu karnego ten kontrowersyjny przepis (ale też raczej nie dodaje analogicznego dotyczącego mowy nienawiści albo kłamstwa politycznego);
– nie ustanawia się, choćby uchwałami sejmowymi o deklaratywnej jedynie funkcji, stanowisk przesądzających w imieniu Rzeczypospolitej np. o świętości tego czy innego papieża albo rzeczywistości tych czy innych cudów maryjnych;
– nie uprzywilejowuje się żadnego z wyznań, choćby nawet było dominujące;
– nie płaci się z państwowej kiesy nauczycielom wyznaniowych lekcji religii (choć płaci się np. na ochronę zabytków sakralnych – ale pod warunkiem ich czytelnego i szerokiego udostępnienia wszystkim zwiedzającym);
– nie zagląda się do sypialń obywateli pod dyktando wyznaniowych moralności.
Wystarczy spojrzeć… Jest aż tyle do zrobienia.
Można oczywiście i omawiany aspekt rozchwiewać. W ramach wszędzie rozwierających się teraz w Polsce nożyc (tu: światopoglądowych) odbijać od bandy do bandy i raz gdy przy władzy będzie lewica, rugować nawet resztki religijnego decorum – usunąć przysięgę TMDB z konstytucji, a potem gdy prawicowa fala wszystko przejściowo znowu odwróci, poobstawiać się krzyżami, zamieniając parlament w świętą górę Grabarkę. Ostatnio ćwiczą to politycy w Boliwii: https://www.news24.com/World/News/stand-in-president-brings-back-bible-to-bolivian-politics-20191114
Jeśli TMDB jawi się jako przejaw spolegliwości wobec propagandy konserwatywnej, to co dalej? Usunięcie całej takiej symboliki z Europy jest niemal niemożliwe. Należałoby zakazać śpiewania „Boże coś Polskę”? Z herbu wielkiej Brytanii usunąć dewizę ‚Dieu et mon droit’ (a z hymnu frazę ‚God save the king’, czyli w zasadzie cały hymn)? Wyważenie proporcji jest znów kwestią smaku, taktu i zrozumienia różnic pomiędzy tym, co nieszkodliwe a dla części naszych współobywateli ważne, a co jest już narzucaniem wszystkim bez różnicy więcej niż tylko samej tradycji. Niuansowanie nie jest tak znowu trudne – wystarczy zestawić przysięgę TMDB z wpisaniem do polskich paszportów frazy „Bóg Honor Ojczyzna” u bez różnicy wszystkich obywateli.
Nie warto forsować ideologicznej jednolitości. To my sami nadamy w przyszłości dalszy sens rozumieniu praw i wolności, w tym wolności sumienia i wyznania (nie bez kozery to dwa słowa, a nie jedno). Czy więc nie lepiej więc ostatecznie pogodzić się z faktem, że przez najbliższych kilka stuleci będziemy w jednym społeczeństwie i tacy, i tacy, i wierzący w boga, i niewierzący – i należne swobody zapewnić nam wszystkim? Musimy się zwyczajnie zmieścić w jednym społeczeństwie. Zaś prawdziwy liberalizm, ów Forsterowski liberalizm ducha, polega na zrozumieniu faktu, że się różnimy i nierzadko nie zgadzamy albo nie rozumiemy. I ja tak bym wolał.
Rzeczywistość trzeba niuansować. Jeśli będziemy powtarzać za krzykaczami, mającymi swoje własne, często nieczyste interesy na uwadze, że znajdujemy się na wojnie kulturowej – wówczas naprawdę stworzymy sytuację kulturowej wojny. Jeśli będziemy postrzegali sprawy wyłącznie zero-jedynkowo, poszanowanie różnych wartości, tak znakomicie odzwierciedlone w preambule polskiej Ustawy Zasadniczej, stanie się po prostu niemożliwe. Zarzucono mi po prezentacji pierwszej wersji tego tekstu na portalu społecznościowym, że dołączam do ataku na próby obrony świeckości państwa. Nic bardziej błędnego. Powtórzę da capo, choć w tekście powyżej jest to już dość, moim zdaniem, widoczne: z całej mojej argumentacji wynika jasno, że przeciwnie, bronię świeckości państwa, ale staję też w obronie wolności sumienia i wyznania. Opieram się w tym literalnie na Konstytucji RP i przypominam, że państwo polskie nie jest programowo ateistyczne ani katolickie. Jest konstytucyjnie neutralne światopoglądowo, jest pluralistyczne i dozwala na posiadanie i publiczne prezentowanie własnego światopoglądu, opinii i wierzeń. Przynajmniej w konstytucyjnej teorii, na której wolę się opierać aniżeli na wykoślawionej, zwłaszcza po 2015 r., rzeczywistości.
I już w ostatnim słowie, bodaj najważniejszym. Przysięga TMDB nie zrobiła na mnie w ogóle przykrego wrażenia. Co mnie naprawdę poirytowało, to głosowanie części posłów PO/KO na sam koniec poprzedniej kadencji ‘za’ w sprawie uchwały sejmowej piętnującej rzekome ataki na katolicyzm i chrześcijaństwo. Podobno się pomylili. Tutaj właśnie nie wolno było. I to dopiero było zasmucające. Podniesiono rękę za propagandowym zakrzywianiem i zakłamywaniem polskiej rzeczywistości, przyklaśnięto kontrfaktycznej wizji rzeczywistości w kraju, w którym tylko hipokryta mógłby stwierdzić i podtrzymywać, że katolicka większość znajduje się w jakimkolwiek, najmniejszym nawet, zagrożeniu. I nad tym bym się głębiej zastanowił.