Można oczywiście na to wszystko wzruszyć ramionami i skwitować stwierdzeniem: „Ach, znów ci uczeni coś wymyślają”, gdyby nie to, że masowa, nawet gdy niewypowiedziana, krytyka liberalizmu dokonuje się w wynikach wyborów, nawet w historycznie najbardziej liberalnych demokracjach, ruchach masowych, czy wręcz w codziennych zachowaniach.
W Institute for Advanced Study w Princeton, gdzie spędzam ten rok akademicki, uczestniczę w wielu dyskusjach i seminariach, gdzie notorycznie pojawia się kategoria liberalizmu. Powiedzieć, że ma ona negatywną konotację, to właściwie nic nie powiedzieć. Dla wszystkich uczestników dyskusji liberalizm oznacza zgodę na przemoc, zniewolenie, kolonizację, eksploatację. Jego frazesy o wolności i autonomii jednostki to jedna wielka hipokryzja, która przykrywa brutalność stosunków społecznych, a pewno też i kulturowych. Do tej krytyki dochodzi jeszcze potępienie najnowszej i najbardziej agresywnej części tego ruchu idei, czyli neoliberalizmu. W tym przypadku, jak się niejednokrotnie mówi, mamy do czynienia nie z niezamaskowaną niczym żądzą panowania i wyzysku, o czym świadczy ideologiczne połączenie z neokonserwatyzmem. Dwie historycznie zawsze wrogie sobie ideologie: liberalizm i konserwatyzm łączą się, aby uzasadniać dominację bogatych w sferze ekonomicznej i uprzywilejowanych białych mężczyzn w dziedzinie społecznej i kulturowej.
Ta dramatyczna i dewastująca krytyka liberalizmu pochodzi nie tyle od dawno znanego wroga jakim jest socjalizm, ale bardziej od strony krytycznej teorii rasy i w dużej mierze od radykalnego feminizmu czy teorii queer. W pierwszym przypadku spór jest w dużej mierze oswojony, wiadomo bowiem, że ogniskuje się wokół sporu wartości wolność/równość, który zatracił swoją ostrość, choćby poprzez powstanie różnego rodzaju hybryd, w mniej lub bardziej udany sposób je łączących mimo tego, że okres zimnej wojny sprzyjał raczej eksponowaniu różnic. Liberalizm staje się wtedy bardziej otwarty na projekty równościowe jako niezbędne składniki wolności. Instytucjonalnym otwarciem na taką perspektywę było oczywiście państwo dobrobytu, które jednocześnie stanowiło efekt politycznej ewolucji socjalizmu ucieleśnionego w partiach socjaldemokratycznych. Ostatecznym rezultatem tego procesu były koncepcje trzeciej drogi i post-polityki, w których właściwie dochodzi do zniesienia rozumienia polityki kapitalistycznej jako sfery konfliktu i zastąpienie jej pełnym konsensem uzyskiwanym w drodze mediowanych negocjacji.
Po drugiej stronie spektrum teorii politycznej, Ernesto Laclau i Chantal Mouffe w swoich pracach pokazali, że socjalistyczne idee hegemonii mogą harmonizować z liberalną demokracją. Oczywiście, każde z tych konceptualnych przesunięć wymaga radykalnej przebudowy wyjściowych stanowisk, zarówno liberalizmu jak i socjalizmu. Jednak morał, jaki wynika z podejmowanych w tym kierunku prób, to odrzucenie dogmatu, że są one nie do pogodzenia.
Myślę, że dużo trudniej jest myśleć o takim samym procesie w kontekście krytycznej teorii rasy. Teoria ta stała się jednym z najważniejszych instrumentów krytyki społecznej, wypierając w dużej mierze tą tradycyjną o proweniencji marksistowskiej. Całkiem niedawno miałem tego naoczny dowód. Dyskutowaliśmy o problemie migracji jako formy życia i jeden z dyskutantów odwołał się analizy klasowej. Inna uczestniczka seminarium, wybitna młoda prawniczka, profesorka prestiżowych uniwersytetów i ostatnio laureatka grantu Fundacji MacArthura dla geniuszy, była taką analizą wyraźnie zdumiona. Powiedziała, że nie zdawała sobie sprawy z tego, że o dramacie migracji można mówić inaczej niż w terminach rasowych. Dodała jednak, że pewno oba sposoby wykluczenia nakładają się na siebie, ale jednak z naciskiem na rasę jako główny wehikuł dyskryminacji.
Dyskryminacji, która historycznie była wpisana w samo powstanie liberalizmu w różnych jego aspektach. Wybitni przedstawiciele tego kierunku w wielu przypadkach odmawiali przecież równości ludziom odmiennym rasowo, przez co uzasadniali wyzysk kolonialny jako konieczny i rozumowo uzasadniony. Co więcej, kolonizacja dostarczała materialnych środków, które ułatwiły powstanie państw liberalnych. Nie ma sensu w tym krótkim tekście rozwodzić się nad tymi procesami, zresztą dobrze znanymi i opisanymi. Morał jednak jest taki, że dyskryminacja rasowa nie była czymś przypadkowym w powstaniu i rozwoju liberalizmu, ale wpisana była jego w intelektualne i polityczne fundamenty i cały czas towarzyszyła jego transformacjom. Krytyczna teoria rasy i powiązany z nią post-kolonializm stały się w wielu kręgach akademickich wiodącą teorią polityczną i społeczną, wnosząc do nich tą dewastującą krytykę liberalizmu.
Można oczywiście na to wszystko wzruszyć ramionami i skwitować stwierdzeniem: „Ach, znów ci uczeni coś wymyślają”, gdyby nie to, że masowa, nawet gdy niewypowiedziana, krytyka liberalizmu dokonuje się w wynikach wyborów, nawet w historycznie najbardziej liberalnych demokracjach, ruchach masowych, czy wręcz w codziennych zachowaniach. W licznych pracach naukowych i publicystycznych tłumaczy się ten zwrot na różne sposoby, ale nie można go ignorować i zbywać wzruszeniem ramion, czy traktować tylko jako dowód braku edukacji.
Nie jest jednak moją intencją odrzucać liberalizm, choć oczywiście nie można przejść obojętnie nad ciężarem zarzutów przeciwko niemu skierowanym. Nawet najbardziej surowi krytycy tego kierunku, de facto przyznają mu istotne zasługi i nie przeczą jego możliwościom emancypacyjnym. Pisałem wyżej o koncepcjach zasypujących rów między postulatami społecznymi socjalizmu i liberalizmu, czy między demokracją liberalną a hegemoniczną. Podobny też trend pojawia się w teorii rasy, gdzie mówi się o rasowym liberalizmie, który zawierałby w sobie mechanizmy wyrównawczej sprawiedliwości zarówno w sensie ekonomicznym jak i politycznym. Trzeba by jednak wtedy odrzucić dogmat o wolnych, niezależnych i odseparowanych od siebie jednostkach.
Czy to jednak wciąż będzie liberalizm? Odpowiedź na to pytanie wydaje się nieuchronną konsekwencją dotychczasowych rozważań. Niemożliwa jest oczywiście pełna odpowiedź w tym krótkim tekście, ale chcę zarysować przynajmniej możliwe linie rozumowań, w których by się ona układała. Jedną z nich jest traktowanie liberalizmu jako postawy życiowej, pewnego sposobu życia. Autor książki pod takim właśnie tytułem Alexandre Lefebvre, określa następująco jego wymiary: „wynikają [one] z przekonania, że liberalne społeczeństwo jest (lub powinno i musi być) sprawiedliwym systemem współpracy. Pierwszą z nich jest wzajemność, kardynalna wartość liberalnej demokracji. Kolejne dwie to cechy charakteru: wolność i sprawiedliwość. Jedna wartość (wzajemność) i dwie cnoty (wolność i sprawiedliwość) to wszystko, czego potrzeba, aby połączyć przykłady, które rozważałem do tej pory, i ukazać liberalizm jako zabawny, satysfakcjonujący i gratyfikujący sposób życia”.
Autor inspiruje się przede wszystkim koncepcjami Johna Rawlsa, które przekłada na codzienne działanie. Oczywiście, taka perspektywa na liberalizm jest bardzo pociągająca, ale nie jest pewne, czy pozwala przełamać te wszystkie obiekcje wysuwane z różnych stron pod adresem tego nurtu. Można pytać choćby o to, czy te wymienione powyżej aspekty są specyficzne dla tego nurtu, szczególnie, że zostały sformułowane bardzo ogólnie. Odpowiedź jest raczej negatywna, bez trudu wyobrazić sobie można inne ideologie polityczne, na przykład niektóre odmiany myśli lewicowej, które akceptowałyby takie wymiary zalecanej przez siebie postawy życiowej.
Być może bardziej inspirujące byłoby sięgnięcie do estetycznych, w szerokim rozumieniu tej kategorii, wymiarów liberalizmu. Postępuje tak Amanda Anderson w książce Melancholijny liberalizm (Bleak Liberalism), gdzie osiowa definicja ruchu brzmi: „liberalizm zazwyczaj przejawia się i rozgrywa w przestrzeni między nadzieją a sceptycyzmem, często naznaczonej napięciem między moralnymi aspiracjami a trzeźwym zrozumieniem tych historycznych, socjologicznych i psychologicznych tendencji, które zagrażają jego ambicjom”. Napięcie, jak argumentuje autorka, jest właśnie miejscem, w którym krzyżują się egzystencjalne wybory, co z kolei sprawia, że najlepszym jego wyrazem jest sztuka, dzieła literackie, które są w stanie oddać w pełni te nieustanne oscylacje ideowe i etyczne, które są charakterystyczne zdaniem autorki dla tego ruchu. Pisze więc w konkluzji: „Rekonstrukcja liberalizmu jako intuicyjnej odpowiedzi na różnorodny zestaw warunków i doświadczeń pozwala dostrzec jego wewnętrzną złożoność, w szczególności aspiracje i wątpliwości towarzyszące jego rozwojowi oraz niektórym z jego najbardziej definiujących momentów historycznych, w tym pozorne przysłonięcie przez nowy neoliberalny porządek. Wysuwając na pierwszy plan – i traktując jako istotne – te postawy i metody, które nadają liberalizmowi jego charakterologiczną i egzystencjalną głębię, możemy lepiej zrozumieć liberalizm jako w pełni poważne zaangażowanie ideologiczne”.
Wybitny historyk liberalizmu, Samuel Moyn, nazwał cytowaną książkę jednym z najlepszych współczesnych przedstawień tego nurtu, które jest jednak niedoceniane, gdyż zostało napisane przez specjalistkę od literatury, a nie filozofkę czy historyczkę idei. Myślę, że jest to przesunięcie znaczące. Przez setki lat teoretycy liberalizmu starali się stworzyć spójny system wartości czy reguł, który wyznaczałby granice tego kierunku. Jak wiemy, powstało w tym czasie wiele jego odmian, różniących się często znacznie od siebie. Jeżeli potraktujemy liberalizm jako postawę etyczną i estetyczną, jako wymiar egzystencji, pewno stracimy spójność należących do niego wartości i powiązanie z politycznymi prądami i decyzjami. Zyskamy w zamian jednak coś cennego, mianowicie odniesienie tego nurtu do życia codziennego i decyzji, które w nim podejmujemy. Nie wiadomo, czy takie podejście ocali ideologię liberalizmu, ale na pewno daje na to nadzieję, która, jeśli wierzyć Amandzie Anderson, jest jedną z osiowych wymiarów tego ruchu. Pozostaje jednak sceptycyzm…