W ciągu weekendu w kilkunastu miastach odbyły się protesty przeciw dyrektywie o prawach autorskich. To niezwykle rzadkie, żeby suweren wychodził na ulicę z powodu jakichś przepisów europejskich (zwłaszcza gdy tyle powodów do wyjścia na ulice daje „Sejm”). W tym wypadku są one jeszcze dość odległe od wejścia w życie. Przynajmniej w czasie. Ale coś spowodowało, że jednak było spore zainteresowanie w mediach społecznościowych.
Było ono również dużo większe, niż wtorkowy protest w Warszawie w obronie Sądu Najwyższego, gdzie zagrożenie dla obywateli jest dużo bardziej realne. Natomiast na miejscu protestu już było odwrotnie, w każdym z miast było maksimum kilkaset osób. Internet nie przekłada się dokładnie na rzeczywistość. A może ta reakcja w realu następuje po prostu z pewnym opóźnieniem. Na pewno widać, że każda próba ograniczenia wolności w internecie budzi oburzenie i reakcję. Na razie dużo bardziej w mediach społecznościowych.
Nowa ACTA? Raczej nie, ale…
Protesty w całej Polsce były przeciw cenzurze w internecie i towarzyszyło im hasło „Stop ACTA2”. Ale czy to jest ACTA?
Chyba nie. Różnic jest zdecydowanie więcej niż podobieństw. Po pierwsze, ACTA to była umowa międzynarodowa (dokładnie Umowa handlowa dotycząca zwalczania obrotu towarami podrabianymi) negocjowana w bardzo nietransparentny sposób przez kilka lat. Tutaj mamy prawo europejskie – dyrektywę gdzie były wcześniej konsultacje społeczne, i od propozycji komisji mamy bardzo otwartą debatę w wielu miejscach także w Polsce.
Po drugie,
ACTA była głównie o towarach, część internetowa była bardzo skromna.
W wypadku dyrektywy jej głównym celem jest właśnie dostosowanie prawa autorskiego do rzeczywistości cyfrowej. Tak na marginesie to się niespecjalnie chyba udaje, bo jak mieliśmy ponad 20 różnych wyjątków od prawa autorskiego (dozwolony użytek, cytat, parodia itp.) wprowadzonych w różnej w formie w różnych krajach, tak nic się w tej sprawie nie zmieni. To oznacza, że prawo autorskie dalej będzie bardzo zróżnicowana w różnych krajach UE i oferowanie usług nim objętych na cały europejski rynek będzie bardzo trudne dla małych podmiotów.
Wracając do różnic między ACTA a dyrektywą, to jest jeszcze jedna – zasadnicza. W ACTA była mowa o tym, że właściciele praw mogą dostawać szczegółowe informacje o użytkownikach, którzy potencjalnie naruszają prawa autorskie od dostawców sieci i o 3 stopniowej procedurze odcinania od dostępu do sieci takich użytkowników. W wypadku dyrektywy nie ma mowy o odcinaniu od sieci, zamiast tego jest obowiązek filtrowania treści wrzucanych przez użytkowników nałożony na właścicieli, niespecjalnie dobrze zdefiniowanych, platform internetowych.
Problem jednak w tym, że ta różnica jest jednocześnie podobieństwem. Bo z perspektywy użytkowników sieci, konsumentów niespecjalnie zagłębionych w niuanse prawne to oznacza, że jakieś firmy (czy to kiedyś dostawcy internetu czy teraz operatorzy platform) będą zajmowały się monitorowaniem ich aktywności i ewentualnym ściganiem niewłaściwych zachowań.
Ale o co w ogóle chodzi?
20 czerwca Komisja Prawna Parlamentu Europejskiego przyjęła swój raport odnośnie dyrektywy o prawach autorskich na jednolitym rynku cyfrowym. Najbardziej kontrowersyjny jest artykuł 13. Zawiera on przepisy nakładające na operatorów platform (dokładnie – dostawców usług udostępniania treści online) obowiązek zapewnienia, że nie będzie w ich serwisach żadnych treści łamiących prawa autorskie. To oznacza, że aby być pewnym, że nie łamią prawa będą musieli sprawdzać wszystkie treści wrzucane na ich portale. Nie da się tego zrobić bez tzw. content recognition technology, czyli filtra treści. Jeżeli mamy do czynienia z filtrowaniem każdej informacji przed opublikowaniem, a nie tylko takiej co do której operator platformy ma zgłoszenie od właściciela praw, że narusza interesy tego drugiego, to trudno to nazwać inaczej niż cenzurą prewencyjną.
Ale naruszenie swobody wypowiedzi to nie jedyny problem. Jak wiemy sztuczna inteligencja nie jest perfekcyjna. Ostatnio przewidziała zwycięstwo Niemiec na mistrzostwach świata w piłce nożnej. Filtry też będą się mylić. Przede wszystkim nie będą w stanie wyłowić kontekstu obrazu. Dlatego larum, że nie będzie już memów nie jest bredzeniem internautów. Podobnie będzie z materiałami audiowizualnymi – satyra, przeróbka często nie będzie do wychwycenia przez filtry.
Idea, żeby walczyć z piractwem i poprawić funkcjonowanie tzw. łańcucha wartości w internecie jest szczytna.
Problem z łańcuchem wartości jest taki, że Youtube czy Facebook zarabiają fortunę na europejskich konsumentach, a dokładnie rzecz biorąc w ogromnej mierze na materiałach, tych właśnie konsumentów a także zawodowych twórców, wrzucanych dobrowolnie do tych portali. W tym czasie ani europejscy dostarczyciele internetu (operatorzy telekomunikacyjni), którzy dają amerykańskim gigantom przysłowiową autostradę, ani twórcy, którzy dają wartościowe treści niewiele z tego dostają. Jednocześnie, łańcuch wartości dóbr niematerialnych to nie tylko relacja europejskich twórców z internetowymi gigantami, ale też z masą innych pośredników po drodze. Centrum Cyfrowe przypomniało ostatnio o dobrym raporcie pokazującym skomplikowanie tej materii – „Mapping the Creative Value Chains”. Jednocześnie, jak pokazał przykład ACTA, nie warto naprawiać tego łańcucha wartości ograniczając prawa użytkowników internetu.
Kolejna sprawa to koszty tej regulacji.
Pojawia się wiele argumentów, że to są przepisy potrzebne europejskim twórcom i że słusznie uderzą w Google i Facebook’a. Ale rzeczywistość prawdopodobnie będzie zupełnie inna. Google ma na przykład swoje własne narzędzie content ID, jak sam twierdzi zainwestował w nie 100 milionów dolarów. Może szykuje się zwrot z tej inwestycji? Bo na rynku nie ma zbyt wielu tego typu narzędzi. Największy problem będzie dla firm średniej wielkości i startupów. Trudno jednak rzetelnie policzyć koszty takiego przedsięwzięcia dla małych firm po pierwsze dlatego, że nie we wszystkich obszarach działalności jest w ogóle dostępna odpowiednia technologia, a po drugie nie jest jasne czy będzie jedna zcentralizowana baza danych z którą filtr będzie porównywał. Jeśli jej nie będzie, to może się zdarzyć, że firmy będą musiały korzystać z kilku technologii co zwielokrotni koszty.
Zrzeszenie europejskich startupów opublikowało parę tygodni temu kilkunastostronicowy raport na ten temat, gdzie wskazali, że w wypadku średniej wielkości startupu (którego użytkownicy zamieszczają utwory muzyczne lub audiowizualne) te koszty mogą wynieść kilkaset tysięcy euro miesięcznie w optymistycznym scenariuszu. A ponieważ definicja jest nieprecyzyjna albo świadomie pomyślana jako bardzo szeroka, na co zwróciło uwagę centrum cyfrowe trudno ocenić w tym momencie jakie będą koszty wdrożenia tych przepisów.
Co dalej?
Raport został przyjęty dopiero w komisji parlamentarnej (Prawnej). W poniedziałek zostanie ogłoszony na sesji plenarnej gdzie do wtorku do północy europosłowie będą mieli czas by zakwestionować ten raport a ściśle mówiąc mandat do negocjacji z Radą, czyli państwami członkowskimi na bazie tego co przyjęła Komisja Prawna (JURI). Tak się pewnie stanie i wtedy cały parlament wypowie się w czwartek w glosowaniu czy popiera ten mandat negocjacyjny czy jest przeciw. Jeśli będzie za, Axel Voss – sprawozdawca zacznie niebawem negocjacje z Radą, jeśli nie – we wrześniu będzie debata na sesji plenarnej i głosowanie ewentualnych poprawek. To ostatnie rozwiązanie dawałoby szanse na niedoprowadzenie do obowiązkowego filtrowania, bo Parlament Europejski nie jest w tej sprawie jednomyślny. Deputowani z Komisji Rynku Wewnętrznego i Ochrony Konsumentów (IMCO) a także Komisji Wolności Obywatelskich, Sprawiedliwości i Spraw Wewnętrznych już wcześniej przygotowując opinie w tej sprawie sygnalizowali, że nie zgadzają się na obowiązkowe filtrowanie wszystkich treści przez platformy.
