Czy przewodniczący Platformy Obywatelskiej miał rację? W pewnym sensie owszem, ponieważ trudno się nie zgodzić, że system oświaty wymaga zmiany. Ale czy faktycznie wina leży w kierunkach humanistycznych, a „państwo finansuje naukę ludzi, którzy nie będą mieli po nich zatrudnienia”?
Ostatni wywiad „Gazety Wyborczej” z Borysem Budką wywołał duże poruszenie w mediach. Lider opozycji podkreślił konieczność zmodernizowania nauki, sugerując, że w tym celu należy ograniczyć kierunki humanistyczne, które w jego ocenie nie „spełniają oczekiwań nowoczesnego państwa”. Czy przewodniczący Platformy Obywatelskiej miał rację? W pewnym sensie owszem, ponieważ trudno się nie zgodzić, że system oświaty wymaga zmiany. Ale czy faktycznie wina leży w kierunkach humanistycznych, a „państwo finansuje naukę ludzi, którzy nie będą mieli po nich zatrudnienia”?
Papier dla każdego
Podstawowy problem, który spowodował spadek jakości kształcenia w Polsce, leży w zmianie mentalności społecznej i sięga okresu transformacji. W okresie PRL-u młodzi ludzie wybierali różne ścieżki edukacyjne. Ci, którzy planowali podjąć studia wyższe, decydowali się na liceum, ale bardziej zainteresowani konkretnym fachem (bądź nie do końca zdecydowani) mieli do wyboru jeszcze technika lub zawodówki. Te, co prawda, nie zniknęły wraz z końcem komunizmu, ale opinia na ich temat drastycznie się zmieniła. Utarło się myślenie, że liceum oraz studia gwarantują pewniejszy sukces, więc rodzicom coraz bardziej zależało, żeby ich dziecko koniecznie skończyło edukację na stopniu przynajmniej licencjata. W wielu przypadkach był to wyraz nadziei, że młodsze pokolenie dzięki dyplomowi uczelni wyższej uzyska przepustkę do życia na przyzwoitym poziomie (lub wręcz awans społeczny) i w tym duchu je wychowywano. Uczęszczanie do szkół zawodowych zaczęło być coraz bardziej kojarzone z niskim ilorazem inteligencji czy słabymi wynikami w nauce. Uczniowie ostatnich klas gimnazjów żartowali sobie ironicznie, że jeśli źle pójdzie im egzamin, to zawsze czeka takie czy inne technikum, którego wymagania rekrutacyjne miały być śmiesznie niskie. Jednocześnie te żarty nosiły w sobie znamiona śmiertelnego strachu. Ukończenie liceum, a następnie uczelni, zaczęło być błędnie postrzegane jako bezwzględny warunek większego szacunku.
Wraz z popytem na dyplomy zaczęły powstawać prywatne uczelnie wyższe. Tylko nieliczne z nich mogły się jakością kształcenia równać do uczelni publicznych. Nie cieszyły się rewelacyjną opinią, ale lepszą niż brak studiów czy skończenie zawodówki, więc nie brakowało klientów. Zresztą takie uczelnie stały się bardzo szybko świetnym rozwiązaniem dla kandydatów, którzy z różnych powodów nie dostali się na państwową uczelnię, albo chcieli łatwiejszych studiów, dających więcej czasu dla siebie. Niemniej jednak, rosnąca liczba takich placówek stwarzała ryzyko, że niewystarczająca liczba maturzystów mogłaby się skończyć dla wielu z nich bankructwem, dlatego bardzo mocno stawały one w obronie rozwiązań zwiększających ich liczbę. Niestety w praktyce oznaczało to obniżanie wymagań z matury. W końcu dobrze, żeby każdy miał możliwość ten dyplom zdobyć.
W tym celu wprowadzono szereg zmian, które przyczyniły się do znacznego zwiększenia liczby Polaków z wyższym wykształceniem. Zniesiono egzaminy na studia i obniżono wymagania. Na przykład, jeśli na kierunek językowy w starym systemie trzeba było zdać wymagający egzamin, teraz wystarczało na maturze jakoś napisać rozszerzenie, a o przyjęciu na studia decydowało to, czy wynik zmieścił się w liczbie miejsc. W rezultacie na jednym roku uczyły się zarówno osoby bliskie biegłości językowej, jak i takie, których poziom był zdecydowanie niższy. Jednocześnie w procesie rekrutacji wystarczyło tylko wpisać wyniki z matur, więc niezdecydowani mogli wybierać nawet z kilkunastu kierunków zupełnie ze sobą niespokrewnionych.
Szybko okazało się, że pewne kierunki zaczęły być bardziej popularne wśród kandydatów. Zwłaszcza te, gdzie nie ma aż tak zaciekłej rywalizacji lub bardziej dostępne rekrutacyjnie (czyli np. kierunki uwzględniające przedmioty chętniej wybierane na maturze przez przyszłych studentów, jak język angielski). Jednocześnie uczelnie prywatne podążały za trendami i oferowały kierunki cieszące się popularnością (np. turystyka, administracja), albo trudno osiągalne na uczelniach publicznych ze względu na dodatkowe egzaminy kwalifikacyjne o bardzo wysokim stopniu trudności (np. grafika czy architektura). Ale to był dopiero początek zmian…
Edukacja jak biznes
Nowością nie było tylko poczucie powszechnej konieczności posiadania dyplomu, ale stopniowa zmiana priorytetów systemu edukacji. Obrano bardziej biznesową perspektywę. Uczelnie wyższe przestawały liczyć się jako świątynie wiedzy, a wartość kierunków zaczęto przeliczać na opłacalność zawodów, do których teoretycznie był przygotowany absolwent. Nikogo nie interesowały zainteresowania maturzysty. Nie musiał ich mieć. Mniej istotny stał się też program studiów i realny zasób wiedzy absolwenta. Liczyła się przede wszystkim odpowiedź na pytanie: „co ty po tym będziesz robić?”. Z tego powodu, bardzo szybko w dyskursie publicznym zaczęto przedstawiać kierunki ścisłe jako mądry wybór, a humanistom wróżyć niskopłatną karierę w barze szybkiej obsługi. Ta prognoza miała swoje korzenie w fakcie, że na rynku pracy niemal każdy miał jakiś dyplom, więc magistrowie zaczęli coraz częściej pojawiać się na mniej lukratywnych stanowiskach. Jednocześnie państwo optymalizowało koszty. Uczelnie dostawały skąpe środki, więc musiały szukać sposobów na dofinansowanie. Wiele kierunków, zwłaszcza te, z których dużo studentów odchodziło po roku, zaczęło zwiększać liczbę miejsc przyjmowanych kandydatów. Powszechnym rozwiązaniem stały się studia „wieczorowe”, na których liczba wolnych miejsc nierzadko była dwu- czy nawet trzykrotnie wyższa.
Rachunkowe podejście do uczelni nie pozostało bez odpowiedzi ze strony szkół średnich, w których uznano, że najważniejsze jest przygotowanie maturzystów już pod kątem przyszłych studiów. Ranking szkół średnich opierał się przede wszystkim na zdawalności matury, więc zamysł, aby absolwent był ogólnie wykształcony, się przesadnie nie narzucał. W końcu, po co uczniowie mają tracić czas na jakąś biologię czy WOS, skoro nie zdają tego na maturze? Były jednak momenty, kiedy Ministerstwo Edukacji musiało przyznać, że zapędziło się za daleko. Taką decyzją była rezygnacja z obowiązkowej matury z matematyki. Pomimo wysiłków MEN, trudno jest odwrócić skutki tego nieudanego projektu, który okazał się katastrofalny w skutkach. Brak zapotrzebowania na matematyków spowodował, że mniej osób decydowało się na kształcenie w kierunku specjalizacji nauczycielskiej, a to z kolei trwale obniżyło jakość nauczania tego przedmiotu w szkołach.
Nic dziwnego, że uczniowie zaadaptowali się do tego systemu i już od szkoły średniej chętnie zamykali się do szufladek pod nazwą ukierunkowanie, specjalizacja. W klasie humanistycznej z góry odrzucali to, „co już im się nigdy nie przyda”, jak np. biologię czy fizykę, a ci, którzy decydowali się na profil ścisły, wyśmiewali naukę historii czy WOS-u. Instytucje, które sprzyjały coraz większemu okrajaniu wymagań i profilowaniu młodzieży, zmieniły podejście społeczeństwa do nauki. Wiedza przestała się liczyć jako wartość. Najważniejsze było, żeby mieć wystarczająco dużo punktów, aby prześlizgnąć się dalej.
Student z przymusu
Doszliśmy więc do punktu, w którym każdy młody człowiek, niezależnie od predyspozycji czy planów zawodowych, był popychany przez rodziców i własne ambicje do uzyskania papieru. Jakość edukacji była wartością drugorzędną, bo o ile nadal można było skończyć uczelnie lepsze i gorsze, to najważniejsze było, żeby mieć dyplom uczelni. Skutki tej zmiany społecznej były łatwe do przewidzenia. Któregoś dnia po prostu okazało się, że w Polsce mamy zaskakująco wysoką liczbę osób z wykształceniem wyższym, jednocześnie zanotowano drastyczny spadek liczby osób po szkołach średnich, przygotowujących do zawodu.
Ilość wyparła jakość, bo w przypadku tak masowo podejmowanych studiów na uniwersytetach pojawiło się wielu ludzi, którzy nie byli zanadto zainteresowani wybranymi kierunkami, oprócz – rzecz jasna – papieru. Uczelnie także musiały się dopasować do nowych warunków, gdyż prowadziły zajęcia nie tylko dla grupy osób zainteresowanych daną dziedziną, ale także dla tych z przypadku, którzy w loterii rekrutacji trafili akurat na ten kierunek. Ci drudzy nierzadko zaczynali zdawać sobie dość szybko sprawę, że nie cierpią tego, czego się uczą. Ale jak już mieli za sobą rok czy dwa tej męki na drodze do dyplomu, to nie opłacało się nic zmieniać. Naturalnie profesorowie również musieli dostosować swoje wymagania i program zajęć do pełnego spektrum studentów, których przyszło im uczyć.
Jednak trudno się dziwić, że młodzi ludzie tak tłumnie decydowali się studiować. Osoby szukające zatrudnienia miały w CV wpisane studia, a nieukończenie uczelni mogło oznaczać trudności ze znalezieniem pożądanej biurowej pracy. Ale jeśli ktoś jest doradcą ds. sprzedaży, to czy faktycznie potrzebuje dyplomu np. stosunków międzynarodowych? Nie można nazwać zaskakującym faktu, że wiele osób zaczęło kwestionować sens wyższego wykształcenia, które coraz bardziej traktowano jako wyrzucanie w błoto pieniędzy podatników. Przedmiotem krytyki stało się jednak niesłusznie to, co na uniwersytecie miało być nauczane, a nie to, że wypaczyliśmy system.
Część kierunków zyskała sobie miano „przyszłościowych”, gdyż zagadnienia z nimi związane stały się popularne. Wielu maturzystów słyszy radę, żeby poszli np. na informatykę, ponieważ teraz wszystko robi się online, więc zapotrzebowanie na programistów ocenia się na duże. Tylko że nie da się zrobić specjalisty z przymusu. Tego typu rady to przysłowiowe wylanie dziecka z kąpielą, bo społeczeństwo potrzebuje ludzi o różnych kwalifikacjach. Zresztą już w branży IT można odczuć coraz większą rywalizację. Zwłaszcza teraz, kiedy firmy podejmują decyzję o zwolnieniach pracowników i okazuje się, że wielu informatyków z naszego otoczenia traci pracę, a nową nie tak łatwo znaleźć. Nierzadko muszą się doszkolić, a nawet jeśli pojawi się ogłoszenie o poszukiwanym programiście, to wcale nie ma pewności, że uda im się dostać tę posadę. Poza tym, sporo studentów informatyki rezygnuje z dalszej edukacji po uzyskaniu tytułu inżyniera. W tej branży „papier” nie wystarczy, trzeba być w tym dobrym, trudno bowiem sprostać obecnym wymaganiom rynku, które nawet dla pasjonatów nie są niskie, a co dopiero dla absolwentów z „przymusu”. Zatem wbrew popularnym przekonaniom, ukończenie takiego kierunku niekoniecznie gwarantuje upragnioną stabilizację.
Uczelnie nie są bezużyteczne, także wspomniana przez Borysa Budkę historia jest bardzo potrzebna w społeczeństwie. Jednak uniwersytety to nie są szkoły zawodowe i działają trochę inaczej. Ich absolwenci nabywają szeroki wachlarz umiejętności, które mogą wykorzystać w różnych ścieżkach kariery. Dlatego nie można ich wartości przeliczać na konkretne zawody. O sile uczelni decydują mimo wszystko jej studenci i ich zaangażowanie, ciekawość oraz chęć poszerzania wiedzy na poziomie akademickim. Należy tutaj wziąć pod uwagę fakt, że kształcenie nie kończy się na otrzymaniu dyplomu. Profesorowie uczą studentów podstaw i wyposażają we właściwe kompetencje potrzebne do dalszego rozwoju. Nawet studenci kierunków uważanych za praktyczne, tak jak wspomniana informatyka, ekonomia, inżynieria czy choćby medycyna, żeby być wartościowymi fachowcami, muszą stale się dokształcać. Z tego punktu widzenia, wypełnianie uczelni ludźmi, dla których wyższe wykształcenie jest rozdziałem do zamknięcia w chwili otrzymania dyplomu, faktycznie mija się z celem. Borys Budka ma rację mówiąc, że edukacja wymaga reformy i ograniczenia liczby studentów. Tylko problem leży zupełnie gdzie indziej, niż wskazuje to lider Platformy, pragnący wierzyć, że system działa świetnie, tylko ludzie wybierają złe kierunki. Żadna akademia nie będzie działać dobrze, jeśli będzie stawiać na ilość wypuszczonych absolwentów, a nie na ich jakość.
Absolutnie nie należy tego poczytywać jako wezwania do ograniczenia dostępu do wykształcenia. Wszyscy powinni mieć równe szanse, chodzi o to, żeby nikogo do niczego nie przymuszać. Nie wciskać na siłę studiów komuś, kto wcale ich nie potrzebuje do upragnionej pracy biurowej, albo odnalazłby się lepiej w szkole zawodowej lub kończąc edukację na technikum. Nie produkować dla statystyk armii magistrów kosztem drastycznego obniżania wymagań w akademii, dostosowanych do tego właśnie celu. Promować szkoły zawodowe i dbać o ich równie wysoki poziom. Pomagać młodym wybrać ścieżkę kształcenia dopasowaną do ich osobistych aspiracji oraz możliwości. Jeśli natomiast chodzi o szkoły wyższe, to przede wszystkim należy wzmocnić szacunek do akademickich wartości oraz kompetencji, które powinny stanowić żelazne kryteria otrzymania dyplomu. Tak, żeby dokument poświadczający ukończenie szkoły faktycznie oznaczał specjalistę w danej dziedzinie, a nie certyfikat zaliczenia, kolejnego po studniówce, rytu przejścia. Dobrym rozwiązaniem byłoby także wzbogacenie rekrutacji. Powrót do PRL-owskich egzaminów wstępnych, które odbywałyby się w tym samym czasie na większości uczelni, to rozwiązanie i zbyt radykalne, i nie dostosowane do dynamicznych wymagań współczesnego świata. Politycy czasem spadek motywacji studentów chcą wyeliminować przez kształcenie płatne, ale to sprowadzałoby się do nieakceptowalnego wykluczenia osób z rodzin o mniejszych możliwościach finansowych. Wiele przydatnych rozwiązań funkcjonuje na renomowanych zachodnich uczelniach. Kandydaci ubiegający się o przyjęcie na studia muszą pisać listy motywacyjne (czasami nawet odręcznie właśnie po to, żeby sprawdzić na ile kandydat jest zdeterminowany i świadomy swojego wyboru), prezentować wstępne plany, tematy prac dyplomowych czy CV, a nawet odbywać rozmowy kwalifikacyjne.
Na pewno trzeba przyznać Borysowi Budce rację w jednym – na uczelniach jest wielu ludzi, których kształci się niepotrzebnie. Jednak nie wynika to z wyboru złego kierunku, ale systemu, w którym każdy musi być studentem. Systemu, gdzie wybranie kształcenia zawodowego bądź nieukończenia studiów wiąże się z niesprawiedliwie umniejszającą oceną, niezależnie od posiadanych umiejętności. Tak bardzo chcieliśmy mieć magistrów za wszelką cenę, że odarliśmy uczelnie z ich pierwotnego celu, jakim było poszerzanie horyzontów osób, którym na tym zależało i zrobiliśmy z nich maszynki do masowego produkowania dyplomów. Podobnie jak w przypadku drukowania pieniędzy musiało się to skończyć tym, że papier zaczął pełnić funkcję bardziej dekoracyjną niż praktyczną, a państwu brakuje fachowców z prawdziwego zdarzenia.