Sytuację rozprzestrzeniania się COVID-19 obserwuję z zagranicy. W Hiszpanii, gdzie obecnie przebywam, fala wirusa jest bardziej zaawansowana – zarówno jeśli chodzi o skalę zakażeń, jak i śmierci. Z tego co udało mi się jednak zauważyć, śledząc rozwój wydarzeń w social mediach, koronawirus w Polsce wciąż nosi jeszcze znamiona nowości, zaciekawienia, a nawet swego rodzaju ludyczności, zabawy. Dostrzegam jednocześnie, że innych krajach te reakcje z czasem zastępowane są zupełnie innymi emocjami.
Po pierwszym tygodniu wyraźnej mobilizacji – przychodzi irytacja. Bo sytuacja, w której się znaleźliśmy utrudnia życie już na obecnym etapie, a w ciągu najbliższych tygodni utrudni je jeszcze bardziej.
Z czasem irytacja ta przeobrazi się we wściekłość. Na razie są to tylko niedogodności, ale już za chwilę miliony ludzi będą ponosić psychiczne i finansowe koszty działań, które podjęło państwo. Dodatkowo liczba zachorowań i śmierci będzie gwałtownie wzrastać, a tym samym wirus przestanie być jedynie wirtualnym zagrożeniem.
W końcu, po fazie wściekłości, pojawi się potrzeba szukania winnych. W moim odczuciu dobre samopoczucie rządzących i to, że chcą doprowadzić do terminowych wyborów prezydenckich motywowane jest nadzieją, że uda im się przez dwa miesiące utrzymać obecnie panujące nastroje społeczne, które na ten moment są dla nich korzystne. Wyraźny jest także wzrost popularności PiS-u i Andrzeja Dudy. W tym momencie niczego nie należy jednak przyjmować za pewnik, ponieważ nastroje społeczne najprawdopodobniej za chwilę się załamią.
O ile dzisiaj Duda i obóz władzy politycznie profitują z tego, że ludzie w wyniku strachu szukają oparcia w państwowych instytucjach i dają władzy kredyt zaufania, to za cztery czy sześć tygodni okaże się – a wiemy, że się okaże – iż środki wdrożone przez państwo są nie tylko irytujące, wkurzające i rujnujące sytuację finansową wielu osób, ale także nieskuteczne. Bo już dziś mamy tę pewność, że fala zachorowań będzie wzrastać i nie jest to wina rządu – tak po prostu rysuje się dynamika tej epidemii.
Błędem politycznym, w moim przekonaniu, jest to, że Andrzej Duda postanowił stać się twarzą walki państwa z epidemią, ponieważ w ciągu najbliższych tygodni okaże się, iż państwo tę batalię przegrało. Notowania prezydenta i PiS-u jeszcze przez tydzień lub dwa będą rosły, ale w chwili przegranej, Duda jako pierwszy poniesie jej konsekwencje.
Oczywiście w każdym kraju specyfika epidemii jest inna, ale peak zachorowań może nas dotknąć szybciej niż myślimy i nawet jeśli nie nastąpi on do 10 maja, to oczywiste jest, że w dniu pierwszej tury będziemy mieli kilkaset ofiar śmiertelnych i kilkanaście, może kilkadziesiąt tysięcy zachorowań. Terminowe wybory to proszenie się o klęskę dla obozu władzy i dziwię się, że rządzący tego nie rozumieją.
Chyba że los szczęścia spowodowałby – w co wątpię – iż działania rządu okażą się skuteczne i akurat Polska będzie krajem, który wygra tę walkę, a przed 10 maja da się odnotować gwałtowny spadek zachorowań – wówczas Andrzej Duda wygra w pierwszej turze. Jednakże wszystko, co na ten moment wiemy o rozwoju koronawirusa świadczy o tym, że tak się nie stanie.
Opozycja na ten moment zachowuje się rozsądnie – z jednej strony deklaruje solidarność i pomoc rządowi we wszystkich działaniach, które są podejmowane. Nie krytykuje rządu w czambuł, nie stawia się na pozycji kwestionującej wszystkie jego działania, ale podkreśla błędy pojawiające się w poszczególnych kwestiach: za mało testów, za mało maseczek, zbyt spóźnione działania. To, a także ewentualne przyszłe potknięcia, takie jak wypowiedź Krasnodębskiego, z czasem zaczną przynosić punkty opozycji. Jeśli zaś sama opozycja nie zostanie rozpoznana jako ta, która żeruje na obecnej tragedii, to może spokojnie czekać, aż koronawirus sam zrobi to, czego ona nie potrafiła zrobić przez pięć lat – pokona obóz PiS-u.