Ostatnie wybory lokalne w Reykjaviku wygrała Najlepsza Partia. Nie, nie jest to żadna agitacja – Najlepsza Partia jest nazwą ugrupowania założonego przez islandzkiego satyryka. Jest to prawdopodobnie największe osiągnięcie anty-partii w historii, znacznie przekraczającą wynik wyborczy naszej rodzimej Polskiej Partii Przyjaciół Piwa tudzież innych tego typu tworów. Wiele wskazuje na to, że partia może osiągnąć dobry wynik w wyborach do islandzkiego parlamentu.
Dlaczego piszę o tym w artykule mającym z założenia dotyczyć perspektywy wyboru liberalnego prezydenta w Polsce? Uważam, że przykład Najlepszej Partii jasno pokazuje największą bolączkę współczesnej demokracji – brak poważnej debaty, połączony ze zlewaniem się programów wyborczych różnych partii. W efekcie nie ma już partii konserwatywnych, liberalnych, socjalistycznych – są za to partie którym dokleja się różne twarze, najczęściej na potrzeby kampanii wyborczej. Najwięksi gracze zdają się nie patrzeć na politykę jak na sztukę rozstrzygania trudnych spraw za pomocą bolesnych nieraz decyzji. W kampanii wyborczej nie istnieją ciężkie dylematy. Każdy kandydat odwołuje się do jednego, genialnego programu, który można streścić w haśle: mniej podatków, więcej wydatków. Wyborca jest traktowany jak, za przeproszeniem, ostatni matoł. Stąd podstawowe tezy Najlepszej Partii, które przytaczam poniżej, nie wydają się być dzisiaj specjalnie śmieszne ani szokujące:
– pomoc mieszkańcom wsi;
– poprawa jakości życia osób, którym się nie poszczęściło;
– powstrzymanie korupcji;
– równość;
– zwiększenie przejrzystości;
– efektywna demokracja;
– zmniejszenie wszystkich długów.
– darmowe przejazdy autobusem dla uczniów, studentów i ubogich;
– darmowa opieka dentystyczna dla dzieci i ubogich;
– darmowe pływanie dla wszystkich i darmowe ręczniki;
– poddanie wszystkich odpowiedzialnych za kryzys ekonomiczny pod sąd;
– pełna równość płci
– większe wsłuchiwanie się w potrzeby kobiet i osób starszych
Cały program skwitowany jest doniosłym stwierdzeniem: „Żadnej z tych obietnic nie dotrzymamy”.
Muszę przyznać, że na mnie program Najlepszej Partii zrobił olbrzymie wrażenie – bynajmniej nie z powodu zachłyśnięcia się wizją darmowych ręczników dla każdego obywatela. Program ten zrobił dla mnie wrażenie ze względu na wysoki stopień kompatybilności z programami polskich partii parlamentarnych. Wyłączając kwestię darmowych ręczników i być może darmowych przejazdów autobusem, o których nikt (jeszcze!) nie mówi, myślę że pod tym programem mogliby podpisać się zarówno Jarosław Kaczyński, jak Bronisław Komorowski, jak Waldemar Pawlak, jak i – szczególnie wyczulony w tym gronie na punkcie „darmochy” – Grzegorz Napieralski. Aby nie być gołosłownym w kwestii infantylności programów politycznych, przytoczę tylko jeden, znamienny przykład. W kwestionariuszu wyborczym umieszczonym na stronie www.test-wyborczy.pl większość kandydatów zadeklarowała sprzeciw wobec prywatyzacji szpitali i likwidacji NFZ, ale jednocześnie zadeklarowała chęć zwiększenia wydatków na służbę zdrowia. Jednocześnie, ci sami ludzie popierają refundację in vitro i wzrost wydatków na utrzymanie i modernizację armii. Nie trzeba być geniuszem matematycznym, aby zapytać o jedną prostą rzecz. Mianowicie, skąd wziąć pieniądze na służbę zdrowia czy armię jeżeli będziemy nadal utrzymywać z tych samych pieniędzy szpitale i Narodowy Fundusz Zdrowia, jak również wiele „absolutnie niezbędnych” działań państwa, szczególnie przy uwzględnieniu istniejącego już deficytu?
Niestety, takie pytanie w debacie publicznej nie zostało podniesione. Dlatego kandydaci mogą wmawiać ludziom dosłownie wszystko, po czym prowadzić zupełnie odmienną politykę. Tak rozumiana demokracja jest tworem bezsensownym. Jeżeli nie chcemy zabrnąć w kompletną patologię, potrzeba nam radykalnych zmian. Polityk musi mieć na horyzoncie to co powinno być dla niego najważniejsze, czyli stan państwa, a nie słupki sondażowe, do czego przyznają się otwarcie sami politycy. Dobrym przykładem jest Bronisław Komorowski, który zapytany przez Tomasza Lisa o wycofanie polskich żołnierzy z Afganistanu odparł, że nie traktował tego do tej pory „wyborczo” (już samo traktowanie kluczowych spraw pod kątem „wyborczym” i otwarte o tym mówienie jest przejawem politycznej patologii!), a następnie dodaje (zapewniwszy jednak, że teraz również nie traktuje tego „wyborczo” – po cóż zatem użył tego sformułowania?), że zginął jeden żołnierz, w związku z czym „jest to sygnał dla polskiej opinii publicznej, że coś jest nie tak z tą misją”. Komorowski – jako były minister obrony – powinien zdawać sobie sprawę, że na misjach wojskowych zdarzają się ofiary śmiertelne (nie powinno być to zresztą zaskoczeniem dla nikogo). Jeśli zatem swoje decyzje w tym wypadku uzasadnia głosem „opinii publicznej”, która wciąż nie przywykła do umierania polskich żołnierzy, nie jest nikim więcej jak populistą. Na pocieszenie (?) można dodać, że pozostali gracze polityczni nie są pod tym względem lepsi.
Osobowość ideowca
Tyle marudzenia. Do przyznania, że jest źle nie trzeba chyba namawiać nikogo kto poczuwa się choć trochę do liberalnych ideałów. Krytyce obecnego systemu partyjnego, przekładającego się również na wybory prezydenckie, można poświęcić opasłe tomy. Warto jednak sięgnąć po ostatnią broń jaka zostaje tym, którzy nie czują się usatysfakcjonowani obecnym stanem sceny politycznej. Jest to mianowicie konstruktywna wizja, mająca ukazać – na razie w teorii – jaki powinien być prezydent, którego będzie można bez większych problemów nazwać Pierwszym Liberałem III RP. Od teorii do Belwederu droga jest oczywiście długa i wyboista, ale warto zawsze jakąś podstawę mieć.
Przede wszystkim, należy ocenić, który z kandydatów ma w sobie choćby cząstkę tej prezydenckości o jakiej marzymy. W mojej ocenie, interesująca jest czwórka z nich. Nie jest to jednak żelazna, medialna czwórka: Komorowski, Kaczyński, Napieralski, Pawlak. Kandydaci, nad którymi chciałbym się na chwilę zatrzymać to Marek Jurek, Janusz Korwin-Mikke, Kornel Morawiecki i Bogusław Ziętek. Każdy z nich to postać z trochę innej bajki. Pomijając gospodarcze poglądy pana Korwin-Mikke, ciężko jest odnaleźć tutaj osobę pasującą do liberalnego ideału. Mają oni jednak wspólną cechę – są to politycy Idei. Marek Jurek zrezygnował z zaszczytnej posady Marszałka Sejmu kiedy partia do której należał nie przeforsowała ustawy będącej jego głównym politycznym celem. Janusz Korwin-Mikke od lat działa w służbie idei konserwatywno-liberalnej, moż
na nawet zaryzykować stwierdzenie, że jest fundatorem tego nurtu we współczesnej Polsce. Kornel Morawiecki to człowiek wymykający się rodzimym schematom – jest kandydatem środowiska postrzeganego w Polsce jako prawicowe, należy do najbardziej zagorzałych krytyków Okrągłego Stołu, a jednocześnie popiera postulat legalizacji związków homoseksualnych, postrzegany u nas jako domena środowisk lewicowych. Jeżeli komuś chciał się w ten sposób przypodobać, to na pewno nie elektoratowi narodowo-konserwatywnemu, ani lewicowemu, który ma swoich kandydatów. W tych wyborach kandydatem tego drugiego środowiska był Bogusław Ziętek, człowiek który otwarcie przyznaje się do wspierania idei socjalistycznych, będący obecnie twarzą całego nurtu awangardowej lewicy.
Wszyscy ci kandydaci mają zatem tę cechę, którą powinien posiadać liberalny kandydat – jasną wizję świata, często również postulaty określonych działań mających tę wizję przybliżyć. Idea to jednak nie wszystko. Minęły już, zdaje się bezpowrotnie, czasy kiedy liderami środowisk opiniotwórczych i przywódcami państw mogły być osoby pozbawione talentu oratorskiego czy nadzwyczajnych zdolności manipulatorskich. Marek Jurek należy do dobrych mówców, w swoich wystąpieniach unika demagogii. Zawsze sprawia wrażenie osoby kompetentnej. Janusz Korwin-Mikke wypracował specyficzny sposób wyrażania myśli, który wielu ludzi zraża do jego osoby. Jego predyspozycje osobowościowe pozwalają mu odgrywać rolę dostrzeganego publicysty, dyskwalifikują go jednak jako kandydata na najwyższy urząd w państwie. Prezydent może być postacią kontrowersyjną, nie powinien być jednak ekscentrykiem sprawiającym wrażenie guru zakochanego w swoim lustrzanym odbiciu.
Kornel Morawiecki z kolei nie należy do kandydatów szczególnie rozpoznawalnych. Mimo że jest liderem związku zawodowego, nie posiada charyzmy mogącej porywać ludzi do szarży na komitet partii. Prezydent o tym typie osobowości mógłby pełnić swoją rolę nienajgorzej, mało jest jednak prawdopodobne aby udało mu się zostać chociażby jednym z głównych kandydatów.
Charyzmę związkowca posiada za to niewątpliwie Bogusław Ziętek. Jest to osoba której żywiołem wydaje się być ulica pełna płonących opon oraz latających tu i ówdzie kawałków bruku. Jest to bez wątpienia silna polityczna osobowość, nie jest on jednak postacią interesującą z punktu widzenia liberała. Ulica jest zdecydowanie żywiołem socjalistów, narodowców i innych ruchów prowadzących krzykliwą politykę – nikt nie wyprowadzi tłumów w marszu poparcia dla spłaszczenia podatków czy prywatyzacji (nie ważne o jaką „strategiczną branżę” konkretnie chodzi).
Kolejną sprawą jest zdolność do politycznych rozgrywek. Nie ma co się łudzić – kandydatura obywatelska jest mrzonką. „Partyjny” nie musi jednak oznaczać tyle co „beznadziejny”. Jak twierdził Machiavelli, trzeba być „lisem, aby się poznać na sieciach i lwem, aby odstraszać wilków”. Jak można ocenić zdolności manipulacyjne wyselekcjonowanych przeze mnie kandydatów?
Marek Jurek i Kornel Morawiecki nie sprawiają wrażenia ludzi specjalnie zaaferowanych intrygami. Jakkolwiek nie świadczyłoby to pozytywnie o Jurku czy Morawieckim jako zwykłych ludziach, o tyle polityk musi mieć w sobie te cechy. W polityce nie ma miejsca na ludzi po prostu „dobrych” – gdyby tak było, najlepszym kandydatem na prezydenta byłaby niewątpliwie Matka Teresa z Kalkuty. Przykładem osoby „dobrej” w polskiej polityce był Tadeusz Mazowiecki, człowiek niewątpliwie uczciwy i przyjazny w interakcji. Niemniej, jako polityk się nie sprawdził – funkcję premiera objął jako przedmiot, a nie podmiot politycznej gry. Kandydował na urząd prezydenta, nie prowadził jednak bardziej intensywnych działań podczas kampanii, wskutek czego wyprzedził go egzotyczny Tymiński. Po zrzeczeniu się urzędu Prezesa Rady Ministrów nie zrobił oszałamiającej kariery politycznej, co jednak nie jest specjalnie dziwne – miejsce ludzi o tym typie osobowości nie jest na pierwszym froncie działań, lepiej sprawdzają się jako komentatorzy albo doradcy polityków. Przy całej zatem sympatii dla tego typu osobowości, mój wymarzony kandydat nie może jej prezentować.
Autorytet Janusza Korwin-Mikke opiera się w znacznej mierze na jego życiowych dokonaniach – tworzeniu podwalin pod polski ruch konserwatywno-liberalny, obfitej działalności publicystyczno-wydawniczej i byciu twarzą określonej, kontestacyjnej wobec obecnej rzeczywistości postawy. Złośliwi mogą jednak stwierdzić, że jego życiowym osiągnięciem jest podzielenie swojego wąskiego środowiska na UPR pod przewodnictwem Magdaleny Kocik, nieuznawany prawnie UPR pod przewodnictwem Stanisława Żółtka oraz WiP, partię Korwina. Ciężko jest ocenić talenty manipulacyjne pana Korwin-Mikke, niewątpliwie jednak fakt podziału środowiska skupionego, jakby nie patrzeć, wokół jego osoby nie świadczy raczej o jego wielkim talencie w „zarządzaniu zasobami ludzkimi”.
Bogusław Ziętek jest – z podobnych powodów, o których wspomniałem przy opisie predyspozycji personalnych – kandydatem mało ciekawym z liberalnego punktu widzenia. Niewątpliwie jest w stanie zgromadzić całkiem prężnie funkcjonujące środowisko, nie jestem jednak przekonany czy poradziłby sobie przy bardziej zawiłych rozgrywkach politycznych. Niewątpliwie potrafi zgromadzić wokół siebie wierny dwór, co jest bardzo ważną cechą – musi jednak, siłą rzeczy, dryblować między polityką gabinetową a uliczną – zgubiło to Andrzeja Leppera, zgubiłoby zapewnie i Ziętka – o ile udałoby mu się zbudować znaczące środowisko.Fundamentalna wolność gospodarcza
Skoro już omówiliśmy predyspozycje osobowościowe, warto pomyśleć jakimi wartościami powinien kierować się prezydent.
Określenie liberalizm można rozumieć na wiele sposobów, ja jednak odwołam się do najprostszej definicji – liberałem jest każdy polityk, który nie szkodzi innym i dba o to, aby niczyja wolność nie była gwałcona.
Liberał nie powinien zatem dążyć do zmuszania innych, aby dostosowali się do jakiejkolwiek wizji świata – ludzie muszą być wolni i dobrowolnie realizować swoje cele. Podporządkowanie jednostki interesom państwa jest domeną faszyzmu, i należy tego wystrzegać się jak tylko można, a przymus wobec jednostki ograniczyć do absolutnego minimum, takiego jak opłacanie podatków podporządkowania się stanowionemu prawu (które musi jednak przede wszystkim służyć zabezpieczaniu wolności jednostki), i służbie w armii – ale tylko w sytuacji bezpośredniego zagrożenia inwazją, w innym wypadku przymusowe rekrutowanie ludzi do wojska jest poważnym wykroczeniem przeciw ludzkiej wolności.
Istnieją różne koncepcje pojmowania wolności. Ja osobiście stoję na straży stanowiska mówiącego, że najlepszym gwarantem wszelkich innych swobód jest wolność gospodarcza. Wolny rynek nie dzieli ludzi na białych i czarnych, homo- i hetero-seksualistów, mężczyzn i kobiety, zbieraczy znaczków czy hodowców motyli. W świetle prawa wolnorynkowego wszyscy ludzie są równi i mają takie same prawa do realizacji swoich aspiracji. Wszelka państwowa ingerencja w gospodarkę jest pogwałceniem indywidualnych wolności. Miarą wolności jest możliwość samorealizacji jednostki, niezależnie od jej statusu społecznego. Państwo, aby pomóc jednej jednostce, musi najpierw zmusić inne jednostki do rezygnacji z c
zęści swojej własności. Dodatkowo, system państwowy nie jest w stanie wesprzeć wszystkich potrzebujących, a tym którym „pomaga” wyrządza tak naprawdę niedźwiedzią przysługę, uzależniając go od swoich struktur. Nie wspomnę już o absurdzie jakim jest wymiana pieniędzy na linii państwo-obywatel-państwo. wiele lepiej załatwia sprawę ludzka działalność filantropijna.
Zatem, prawdziwy liberalny kandydat musi wierzyć w możliwości człowieka. Osobiście, dopuszczam pewien ograniczony zakres interwencji w działanie wolnego rynku, nie może on jednak mieć miejsca w warunkach deficytu budżetowego. Naprawa finansów publicznychpowinna być priorytetem liberalnego prezydenta.
Zaprezentowana koncepcja liberalizmu jako w pierwszej kolejności wolności gospodarczej może się wydać podejrzana tym, którzy upatrują w liberalizmie aspektu ekonomicznego i społecznego. To co zwykło się obecnie nazywać liberalizmem społecznym to w istocie zbiór lewicowych postulatów, wyciągniętych z kolektywistycznej wizji człowieka. Konserwatyzm z kolei oferuje bardziej zachowawczą postawę nieingerowania w naturalne procesy społeczne. Nie należy oczywiście do konserwatyzmu podchodzić bezkrytycznie – jest wiele dziedzin w których drogi liberałów i konserwatystów się rozchodzą, jak choćby stopień zależności między jednostką a wspólnotą. Dla liberała nie jest niczym dziwnym poparcie dla XIX-wiecznych ruchów emancypacyjnych i abolicjonistycznych, konserwatyści mają na te kwestie bardziej zróżnicowane stanowisko. Należy jednak powiedzieć jasno, że cele tych dwóch największych ruchów równościowych zostały zwieńczone w ubiegłym stuleciu, zaś sytuacja, w której się znajdujemy jest zgoła inna. Nie można, na ten przykład, utożsamiać feminizmu z ruchem emancypacyjnym kobiet. Dlatego liberalny prezydent nie powinien się angażować w działalność „równościową”. Powinien zwalczać wszelkie realne przejawy dyskryminacji, nie może jednak tego zadania realizować inaczej niż przez indywidualną ocenę każdego przypadku.
Takie są moje postulaty w sprawach społecznych. Zdaję sobie sprawę, że dla wielu osób określających siebie jako liberałów wydają się one kontrowersyjne – warto jednak wrócić do korzeni. Jeżeli wolność jest dla nas wartością najwyższą, brońmy jej przed każdym zagrożeniem. Uwielbienie wolności to jedyne spoiwo, które może łączyć prawdziwych liberałów – musi być to jednak uwielbienie szczere, nieznoszące ustępstw. Liberał nie może nawoływać do walki klas w jakiejkolwiek postaci.
Tego oczekuję od prezydenta – liberała – leseferyzmu. I w gospodarce, i w sprawach społecznych.
Na zakończenie
Przedstawiłem pokrótce, jaki powinien być mój liberalny prezydent i czym powinien się kierować. Tylko takiego prezydenta mogę uznać za rzeczywiście swojego. Nie jest to polityk chcący budować wielkie poparcie w zamian za nic niewarte obietnice. Jest to polityk o silnej osobowości, potrafiący dokonywać nawet brudnych sztuczek, ale jednocześnie zrównoważony na tyle, aby nie stać się psychopatą. Wśród kandydatów na fotel prezydenta w wyborach 2010 nie znalazłem ani jednego takiego kandydata. Powinien od kierować się zasadą wolności i nieszkodzenia tym, którzy nie krzywdzą innych. Ciężko mi dzisiaj wskazać taką osobę. Zwolennicy wolności gospodarczej lokują się raczej w środowiskach konserwatywnych, wielką bolączką ruchu liberalnego jest odstępowanie od zasad wolności na rzecz mistycznej nieomal „liberalnej” sprawiedliwości społecznej. Tak samo oryginalne są moje osobiste poglądy w kwestiach społecznych, i prawdę powiedziawszy – nie widzę dziś nikogo kto mógłby zostać w tych kwestiach moim sojusznikiem. Wielu ludzi mylnie utożsamia lewicowość z liberalizmem, co prowadzi do powstawania dziwacznych koncepcji, których autorzy stawiają sobie bliżej nieokreślone cele (konia z rzędem temu kto jasno wytłumaczy na czym ma w praktyce polegać „równouprawnienie” kobiet i mężczyzn, do którego dzisiaj dążą feministki). Być może w łonie któregoś z ugrupowań taki kandydat się wyłoni – póki co jednak nie dostrzegam go w żadnej większej partii. Szansy upatruję w budowie liberalnego środowiska ideologicznego, z którego z czasem może wyłonić się kilku zdolnych polityków. Zdaję sobie sprawę, że niemożliwe jest powstanie środowiska liberalnego odpowiadającego w pełni mojej wizji tej ideologii, zależy mi zatem, aby był to jak najszerszy front różnych odcieni idei wolnościowej. Z powodów wymienionych przeze mnie za najważniejsze uważam propagowanie wolności gospodarczej, aczkolwiek należy również wypracować spójną koncepcję działania w innych sprawach. Na tym etapie potrzebny jest dialog i kompromis – w małym środowisku nie ma miejsca na to, aby dzielić się na kanapy i pufy. Szczegóły dotyczące budowy środowiska to jednak temat na odmienne rozważania. Póki co, moim najważniejszym przesłaniem jest wypracowanie przez każdego jasnej wizji swojego prezydenta. Jeżeli każdy będzie wiedział czego oczekuje od osoby ubiegającej się o miano liberalnej głowy państwa polskiego, łatwiej będzie taki diament dostrzec i wyszlifować.