W sytuacji, gdy coraz więcej polityków wykorzystuje patriotyzm do realizowania swoich celów politycznych, warto zastanowić się nad przytoczonymi poglądami, tym bardziej, że pytanie o jego szkodliwość pada w debacie publicznej coraz częściej.
Niedawno zmarły Siergiej Kowalow, podczas przemówienia z okazji otrzymania tytułu doktora honoris causa na Uniwersytecie Warszawskim w 2018 roku, nazwał patriotyzm plagą społeczną, która rodzi wrogość. Podobny pogląd wyraził w programie Andrzeja Morozowskigo „Tak Jest” Jan Radziwon, aresztowany na proteście Strajku Kobiet nastolatek. Młody człowiek określił siebie jako kosmopolitę, a patriotyzm jako coś absolutnie złego. Prowadzący bardzo się zdziwił taką odpowiedzią. Wprawdzie zareagowały na nią właściwie tylko prawicowe portale, wyrażając oczywiście oburzenie, ale dla wielu osób ta wypowiedź była szokująca, ponieważ takie podejście jest całkowicie sprzeczne ze wszystkim, czego ich uczono od dziecka. Jednak w sytuacji, gdy coraz więcej polityków wykorzystuje patriotyzm do realizowania swoich celów politycznych, warto zastanowić się nad przytoczonymi poglądami, tym bardziej, że pytanie o jego szkodliwość pada w debacie publicznej coraz częściej.
Punkt krytyczny
Trudno o większy autorytet dla patriotów niż uczestnicy powstania warszawskiego. Pozostało ich już niewielu, ale nawet mimo sędziwego wieku, stoją na straży swoich wartości. Podczas niedawnej manifestacji osób opowiadających się za pozostaniem Polski w Unii Europejskiej, przemówienie Wandy Traczyk-Stawskiej zagłuszył narodowiec Robert Bąkiewicz. Uczestniczka powstania warszawskiego, żołnierka Armii Krajowej i członkini Szarych Szeregów kazała mu w ostrych słowach zamilknąć, odwołując się przy tym do swoich wojennych doświadczeń. Wydawałoby się, że to niepodważalnie zamknie dyskusję, ale tak się nie stało. W odpowiedzi Bąkiewicz zasugerował w wywiadach dla mediów, że powstanka została zmanipulowana i występuje przeciwko ideom, o które walczyła, a także „być może nie do końca rozumie rzeczywistość”. Należy tutaj dodać, że organizacje kierowane przez Bąkiewicza dostają milionowe dotacje od ministra Glińskiego, przez co stają się de facto reprezentantami rządu. Gdyby tego było mało, to w sukurs liderowi narodowców przyszło wielu prawicowców. Na portalu wPolityce pojawił się felieton Jakuba Maciejewskiego, który przekonywał, że słowa użyte przez Wandę Traczyk-Stawską nie przystoją, jak określił, kobiecie z przedwojennym wychowaniem. Odwołał się przy tym do nieżyjących już powstańców, którzy w jego ocenie mieli kontrastować z powstanką obyciem. O tym, że uczestniczka powstania została wprowadzona w błąd, mówił w wywiadzie dla TVP rzecznik rządu Piotr Müller, nazwał ją przy tym lekceważąco „panią z powstania”. Jak daleko może posunąć się krytyka, pokazał członek Kolegium IPN. Krzysztof Wyszkowski napisał na Twitterze, że Wanda Traczyk-Stawska i Anna Przedpełska swoim udziałem w manifestacji „stają po stronie” nazistowskiego zbrodniarza Dirlewangera. Co prawda, w obozie rządzącym uznano, że pewne granice zostały przekroczone. Rzecznik prasowy IPN, Rafał Leśkiewicz zareagował, komentując, że IPN zdecydowanie odcina się od tej wypowiedzi. Skrytykował ją także inny członek Kolegium, Sławomir Cenckiewicz, choć już mniej stanowczo. Ostatecznie Wyszkowski przeprosił, ale w sposób niezbyt jasny, tak jakby przeprosić nie chciał. Według niego nie było karygodne porównanie powstanek do zbrodniarza hitlerowskiego, ale dopisanie obraźliwego komentarza. Nie poniósł żadnych konsekwencji za swoją wypowiedź, co trudno traktować inaczej, niż swoiste przyzwolenie. Niewątpliwie ten symboliczny moment, gdy nacjonaliści wspierani przez rząd próbują wręcz siłowo wyprzeć narrację bohaterów narodowych, bardzo wiele mówi o tym, dlaczego patriotyzm jest w grze politycznej bardzo ważnym narzędziem.
Zmarli głosu nie mają
Przywiązanie do państwa nie powstaje w człowieku samoistnie. Tożsamość narodowa w formie takiej, jak rozumiemy ją dzisiaj, to twór dość nowy, który na dobrą sprawę zaczął się rozwijać dopiero w XIX wieku. Kluczową rolę w tym procesie odegrały instytucje, takie jak szkoła czy wojsko, a także kultura i sztuka czy oficjalna propaganda. Zresztą do tej pory te narzędzia są wykorzystywane w pogłębianiu więzi z określonymi wspólnotami. Choć dzisiaj poczucie tożsamości narodowej w dużej mierze wynosi się z domu, to rola instytucji w jego kształtowaniu nadal jest znacząca. Właściwie w każdym kraju program nauczania przewiduje wychowanie patriotyczne, w ramach którego umacnia się bardziej formalną stronę relacji z narodem. Elementy związane z danym państwem są eksponowane bardziej, przez co stają się bliższe niż inne, a przede wszystkim wspólne. Tym samym jesteśmy przyzwyczajeni do tego, by reagować na nie odruchowo. PiS w swojej strategii postanowił tę zależność wykorzystać.
Partia rządząca niewątpliwie dąży do napisania historii Polski od nowa. Swój program opiera w dużej mierze na odwoływaniu się do patriotyzmu, który od początku swoich rządów próbuje zmonopolizować. Wszystko po to, żeby przekonać Polaków, że PiS jako jedyne ugrupowanie na scenie politycznej jest w stanie zadbać o wartości. W tym celu tworzy nową pamięć historyczną, podatną na dowolne interpretacje, stawiając siebie w roli jej bezpośredniego rzecznika. Pisanie nowej narodowej mitologii wymaga przede wszystkim sięgania wstecz, tam gdzie żyjący nie mają dostępu. Partia rządząca potrzebuje martwych bohaterów, ponieważ zmarli głosu nie mają, więc można przypisać im dowolne intencje czy występować w ich imieniu. Żywi zasłużeni, jak Wanda Traczyk-Stawska czy Anna Przedpełska są dla PiS-u niewygodni, gdyż mogą się temu sprzeciwić. Pokazała to wyraźnie manifestacja w obronie członkostwa w UE. Obóz rządzący zdaje sobie sprawę, że nie może bezpośrednio zaatakować uczestniczek powstania warszawskiego, więc próbuje je zdyskredytować i przedstawia je jako wprowadzone w błąd, wykorzystane do celów politycznych starsze osoby. Tych, którzy jeszcze mogą za siebie mówić, nie można użyć jako tuby propagandowej bez ich zgody, a z martyrologii można z łatwością uczynić swoją misję. Dlatego najważniejszym projektem historycznym PiS-u stali się Żołnierze Wyklęci oraz kultywowanie pamięci o katastrofie smoleńskiej.
Partia rządząca odkryła, że manipulowanie patriotycznymi uczuciami pozwala zbić ogromny kapitał polityczny. Wystarczy odpowiednio wykorzystać oddziałujące na emocje slogany, odarte z kontekstu czy jakiejkolwiek refleksji. Jednak tutaj chodzi nie tylko o sam strach przed rzekomym niebezpieczeństwem, ale też o antagonizowanie społeczeństwa przeciwko „obcym”. Rządowa koncepcja polityki „wstawania z kolan” ma reagować na polski kompleks względem Zachodu. Nawet jeśli PiS ponosi porażki na arenie międzynarodowej na niespotykaną dotąd skalę, zawsze dba, żeby właściwy przekaz trafiał do ludzi i utwierdzał ich w korzystnym dla partii przekonaniu. Nawet jeśli coś nie wyszło, to nie jest wina rządu, tylko tych, którzy przeciwko niemu występują. To kolejna misja obozu rządzącego, aby wykreować „zagranicę” na wroga polskości. Obywatele przekonani o zagrożeniu wykorzystania Polski przez Zachód chcą słyszeć słowa, takie jak te, które prezydent Duda wypowiedział podczas wizyty w Zwoleniu w 2020 roku: „Nie będą nam tutaj w obcych językach narzucali, jaki ustrój mamy mieć w Polsce i jak mają być prowadzone polskie sprawy”. Tymczasem w ferworze emocji przestają się liczyć rzeczy ważne. Planowane ustawy, regulujące warunki życia obywateli czy skandale związane ze sprzeniewierzeniem publicznych pieniędzy już nie angażują emocji tak bardzo, a nawet jeśli pojawią się głosy oburzenia, wystarczy powołać się na wyższe, patriotyczne cele. Każdy reżim musi stworzyć sobie wroga, aby prowadzić z nim nieustającą walkę, dzięki której ludzie przyznają rządzącym legitymację do sprawowania władzy. Kampania prowadzona w ten sposób jest często również efektywna w stosunku do zagranicznej Polonii, potrzebującej o wiele bardziej duchowej więzi z polskością niż wpływu na to, co faktycznie dzieje się w kraju. To jest właśnie ta plaga społeczna, przed którą ostrzegał Siergiej Kowalow. Używanie patriotycznych uczuć do niszczenia demokracji oraz demontażu państwa. Ale czy to znaczy, że przywiązanie do własnego państwa zawsze musi być niebezpieczne?
Patriotyzm rozumu
Wygrana w walce z patriotyzmem jest z założenia niemożliwa, ponieważ większość ludzi identyfikuje się ze swoim państwem i nikt (może prawie nikt) nie zamierza znieść podziału na kraje. Ludzie zawsze będą łączyć się w grupy, chociażby dlatego, że mówią różnymi językami i jest naturalną rzeczą, że będą czuli bliższą więź z tymi, z którymi będą komunikować się swobodnie. Bariera językowa to przeszkoda nie do pokonania. Do tego dochodzi przyzwyczajenie do pewnych tradycji i zachowań kształtowanych przez historię czy warunki życiowe. Stąd wziął się termin, taki jak mentalność narodowa. Podobnie jak w przypadku języków, zmiana silnie zakodowanych przyzwyczajeń jest właściwie niewykonalna. Oczywiście w dzisiejszym, globalnym świecie, gdy przekraczanie granic jest dość łatwe, coraz więcej ludzi ma kilka ojczyzn, albo stają się kosmopolitami jak Jan Radziwon. Ale przynajmniej na razie pozostanie to relatywnie bardzo mały procent ogólnej populacji. W końcu więzi z państwem są budowane od dzieciństwa, w rodzinnym domu, w szkole, poprzez doświadczenia z kulturą itd. Ludzie nie chcą być bezpaństwowcami, a kwestia patriotyzmu będzie liczyć się zarówno w debacie publicznej, jak i w świecie polityki. Uciekając od problemu, jak mądrze dbać o więzi obywateli z państwem, skazujemy się na ich wykorzystywanie dla politycznych celów przez polityków o autorytarnych ambicjach czy na krzewienie wrogości prowadzącej na dłuższą metę do podziałów społecznych oraz przemocy. Jednym z najważniejszych wyzwań dla Polski jest odwrócenie polaryzacji, efektu wypaczonej wersji patriotyzmu rządu PiS. Trudno sobie wyobrazić, że ten cel zostanie zrealizowany bez pochylenia się nad tym zagadnieniem.
Patriotyzm może być mądry, ale żeby takim być, musi zmienić swoją formę. Przede wszystkim, trzeba uporządkować kwestie związane z polityką historyczną. Przeszłości nie da się zmienić, ale można manipulować przekazem na jej temat. Partia rządząca w tym celu buduje w obywatelach poczucie, że są bezpośrednimi spadkobiercami wydarzeń, z którymi nie mieli nawet najmniejszej styczności. Zamiast pamiętać o historii, zaczęto ją zawłaszczać. Tatuowanie symbolu Polski Walczącej na łydce stało się ważniejszą deklaracją patriotyzmu niż wysłuchanie tego, co powstańcy mają do powiedzenia. Przykład idzie z góry. W 2016 roku IPN rozdawał powstańczy pakiet z opaską, naszywką filcową i naklejką na samochód zachęcającą hasłem „pokaż, że pamiętasz”. Takie podejście doprowadziło do kuriozalnej sytuacji, w której narodowcy poczuli się uprawnieni do tłumaczenia uczestniczce powstania warszawskiego, za co walczyła. Podobnie stało się z Solidarnością, wciąż funkcjonującą jako związek, ale przejęty przez PiS. Legendarny opozycjonista z czasów PRL, Karol Modzelewski, na krótko przed swoją śmiercią w 2019 roku powiedział: „nie ma co udawać, że ktoś jest jej (Solidarności – przyp. aut.) przedłużeniem, bo nie ma przedłużenia”. Polityka historyczna powinna opierać się wyłącznie na pracach naukowych niezależnych badaczy, a pewne symbole powinny stać się zastrzeżone dla osób z nimi związanych. Obchody rocznic nie powinny być konkursami na pokazowy patriotyzm, ale faktycznym składaniem hołdu, a wydarzenia odbywające w związku z nimi, powinny być organizowane przez państwo w sposób godny. Świetnym przykładem odtruwania polityki historycznej są starania prezydenta Warszawy Rafała Trzaskowskiego o delegalizację stowarzyszenia Marsz Niepodległości, od lat zamieniającego obchody ważnej rocznicy w festiwal bandytyzmu.
Jednak najważniejszy jest jednostkowy wymiar patriotyzmu, ale tu pojawia się pytanie, jak powinien się wyrażać w zdrowy sposób. Prawdopodobnie najlepszej odpowiedzi udzielił Wojciech Sadurski w rozmowie z Adamem Bodnarem w ramach podcastu „Nie tylko o prawach człowieka”. W odniesieniu do PiS-owskiej kampanii przeciwko tzw. „pedagogice wstydu”, mającej obniżać samoocenę Polaków, profesor podkreślił, że prawdziwy patriotyzm musi być przede wszystkim krytyczny. Nie może selektywnie wybierać tego, co dobre, bez rozliczania się z czarnych kart historii. Przy czym należy pamiętać, że na całym świecie nie ma ani narodów dobrych, ani złych, gdyż każdy ma swoje momenty chwały, tak samo jak te haniebne (choć oczywiście nie są rozłożone równomiernie na osi czasu). Ten sam fakt pozwala zrozumieć, że patriotyzm nie musi oznaczać wrogiej opozycji „swoich” przeciw „obcym”, a rywalizacja między państwami, to tak naprawdę gra polityczna działająca na szkodę obywateli.
Wbrew temu, o czym przekonuje partia rządząca, umiejętność wzięcia odpowiedzialności za narodowe grzechy nie jest w stanie osłabić stosunku Polaków do polskości. Związki z określonym państwem opierają się na bardzo prostych i przyziemnych rzeczach. Najsilniejsze spoiwa między ludźmi pochodzącymi z jednego kraju, to nie wielkie zwycięstwa czy bohaterowie, ale znajomość języka, dzielone razem doświadczenia, znajomość kodu kulturowego, wspólnie obchodzone święta czy kuchnia, do której są przyzwyczajeni od dziecka. Polacy za granicą nie spotykają się rozmawiać o Piłsudskim, tylko organizują np. spotkania wielkanocne, kiedy mogą pożartować po polsku czy zjeść sałatkę jarzynową jak w domu. Dla kogoś to może być też tęsknota za przyrodą, a dla jeszcze innej osoby po prostu wychowanie w danym miejscu czy relacje z bliskimi. Sam profesor Sadurski w rozmowie z Bodnarem wyznał, że dla niego patriotyzm jest przedłużeniem miłości do rodziców-patriotów. Ciężko sobie wyobrazić, że coś mogłoby podważyć tak silną podstawę. Polityka nie powinna wypaczać tej naturalnej, osobistej relacji swoją ingerencją. Ponieważ wartości patriotyczne to nie konieczność nieustannego podbijania swojego własnego „narodowego ego”, czy budowania spiżowych pomników martyrologii, ale dbanie o dobro wspólne i aktywne działanie na rzecz rozwoju państwa.
