Znudziły się już pouczające stwierdzenia wielu komentatorów sceny politycznej o tym, że bycie „antypisem” to za mało, aby rządzić Polską. Podobnie denerwujące jest traktowanie różnic, głównie światopoglądowych, między ugrupowaniami opozycyjnymi, jako nieusuwalnej przeszkody, która uniemożliwia utworzenie jednej koalicji. Takie sądy utrwalają w świadomości społecznej przekonanie o nieuchronności władzy klerykalno-nacjonalistycznej prawicy i konieczności pogodzenia się z tym na czas nieokreślony. Co gorsza, przekonanie to podświadomie towarzyszy wielu politykom opozycyjnym, którzy – mimo buńczucznych haseł – wykazują tendencję do skupienia się na lansowaniu własnej partii, aby możliwie najwięcej okruchów z pisowskiego stołu zgarnąć dla siebie.
Pogląd, że pisowska opozycja powinna zaproponować coś, co okaże się bardziej atrakcyjne od oferty PiS-u i przyciągnie na jej stronę część zwolenników obecnej władzy, wynika z niezrozumienia istoty politycznego konfliktu, z którym mamy do czynienia w Polsce. Podobne podłoże ma apel o znalezienie liberalnej narracji, która będzie skutecznie konkurować z narracją bogoojczyźnianą. Otóż istota tego konfliktu polega na tym, że ma on charakter tożsamościowy. Ludzie w naszym kraju od bardzo dawna podzieleni byli na wyznawców mesjanistycznej wizji Polski jako „Chrystusa Narodów” oraz wyznawców oświeceniowego progresywizmu. Różnice te łatwo zauważyć w odwoływaniu się do określonych wartości, mitów i stereotypów, często zresztą rozumianych w sposób powierzchowny i zwulgaryzowany. To one wyznaczają sposób myślenia i wywołują określone emocje. Inne ugrupowania polityczne nigdy nie stawiały tak ostro na ten podział, dopiero Jarosław Kaczyński odkrył w nim i wykorzystał drogę do władzy, doprowadzając do skrajnej polaryzacji społeczeństwa. Przyciągnął przy tym na swoją stronę tych, którzy nigdy nad swoją tożsamością się nie zastanawiali, ale którzy zawsze byli niechętni elitom i dlatego urzekła ich krytyka poprzednich rządów, a w dodatku zostali ujęci transferami socjalnymi. Tak więc PiS będą zawsze popierać, bo chociaż – jak powiadają – też kradnie jak każda władza, to się przynajmniej dzieli.
Nie może więc dziwić, że mimo wielu błędów i rozmaitych afer, poparcie dla PiS-u nie spadało. W warunkach pandemii i lockdownów, w których obecna władza słabo sobie radzi, poparcie to nieco spadło. Ale ci, którzy stracili zaufanie do tej partii, bynajmniej nie przejdą na stronę opozycji, jak liczą niektórzy jej przedstawiciele i zwolennicy, twierdząc, że „trupy naszych wrogów same do nas spłyną rzeką”. Będą oni raczej szukać reprezentanta swojej tożsamości po prawej stronie, kierując się ku Konfederacji czy Solidarnej Polsce. Lewicowo-liberalna oferta programowa z pewnością ich nie przyciągnie, choćby była opakowana poruszającą serce narracją. To samo można powiedzieć o przedstawicielach drugiej tożsamości, którzy tracąc zaufanie do danej partii, szukają go w innej partii opozycyjnej, a nie stają się zwolennikami PiS-u.
Co zaś się tyczy przekonania o niemożności stworzenia jednej koalicji z takich ugrupowań opozycyjnych, jak Koalicja Obywatelska, Polska 2050, Lewica i Koalicja Polska, to należy liderom tych ugrupowań, ich członkom i elektoratom zadać pytanie: jaki jest ich cel? Czy celem tym jest przejęcie władzy w państwie, czy wygodne, bo pozbawione odpowiedzialności, umoszczenie się w charakterze opozycji w pisowskim systemie władzy? Pytanie to należy przede wszystkim zadać mniejszym partiom, które samodzielnie władzy nie są w stanie zdobyć, ale które tej samodzielności i niezależności bronią z wielkim zapałem. Szczera odpowiedź na to pytanie pozwoliłaby zweryfikować prawdziwość twierdzeń o konieczności odsunięcia PiS-u od władzy. Niechęć, z takich czy innych powodów, do wchodzenia w związek koalicyjny, niezbicie świadczy o tym, że krytyka rządzącej partii i bojowe okrzyki są tylko werbalnym symbolem, za którym nie kryją się żadne próby rzeczywistej zmiany obecnej sytuacji. PiS-owi to bardzo na rękę, bo krytyka ta, którą całkowicie ignoruje, stwarza pozory systemu demokratycznego.
Liderom ugrupowań opozycyjnych, ich członkom i elektoratom należy też zadać drugie pytanie: czy są świadomi konsekwencji cywilizacyjnych dalszych rządów Prawa i Sprawiedliwości? Czy zdają sobie sprawę ze skutków skrętu w autorytaryzm: ideologizacji państwa, obskuranckiej degradacji edukacji, nauki i kultury, chronionej prawem patriarchalnej obyczajowości, wyłamywania się z Unii Europejskiej, w której uczestnictwo jest dziejową szansą rozwoju? Jeśli odpowiedź byłaby taka, ku jakiej skłaniają się tzw. symetryści, że PiS jest taką samą partią, jak inne w polskim systemie demokratycznym, to znaczyłoby, że system partyjny w Polsce jest wynaturzony i zdegenerowany, bo partie powstają i funkcjonują dla realizacji partykularnych interesów różnych grup społecznych, a nie po to, by realizować programy tworzone z myślą o dobru wspólnym i rozwoju kraju. Pewnie wielu ludzi tak właśnie postrzega istniejące partie, bo zaufanie społeczne łatwo uzyskuje ktoś, kto od partyjności się odcina. Przykłady Kukiza i Hołowni są tutaj wymowne.
Jeśli niszczenie demokracji i praworządności nie wydaje się być sygnałem alarmowym do podjęcia nadzwyczajnych działań, aby zapobiec katastrofie cywilizacyjnej, jeśli reakcją na to mają być tylko krytyka i bezradne protesty, to rzeczywiście nie ma powodu, aby partie opozycyjne narażały swoją tożsamość, łącząc się w jedną koalicję. PiS będzie wtedy dalej robił swoje, a opozycja będzie się oburzać i walczyć między sobą o pozycję lidera. Dopóki politycy opozycji nie będą przekonani o skali rzeczywistego zagrożenia narodowego, do którego krok po kroku prowadzą rządy pisowskiej mafii, dopóty PiS będzie rządził. Dopiero uświadomienie sobie tego zagrożenia pozwoli odsunąć na bok partykularne interesy i skupić się na interesie narodowym.
Tak więc jedyną szansą na odsunięcie PiS-u od władzy jest stworzenie jednolitego frontu demokratycznego, obejmującego nie tylko partie opozycyjne (poza Konfederacją oczywiście), ale również wszelkie ruchy społeczne przeciwne rządom Zjednoczonej Prawicy. Arytmetyka wyborcza i metoda D’Hondta są nieubłagane. Pójście opozycji na wybory parlamentarne w rozsypce oznacza murowany sukces PiS-u. Pójście na wybory w dwóch blokach: centro-lewicowym i centro-prawicowym, co zdają się obecnie sugerować politycy opozycji, zwłaszcza PSL-u, również jest szalenie ryzykowne. Tylko start w wyborach jednolitego frontu demokratycznego daje szansę pokonania Zjednoczonej Prawicy, a nawet uzyskania większości konstytucyjnej. Jak zatem rozumieć kpiny i dąsy, gdy Platforma Obywatelska wystąpiła z propozycją zjednoczenia pod hasłem 276? O co chodzi Czarzastemu, Hołowni, Biedroniowi, Zandbergowi i Kosiniak-Kamyszowi? Do czyjej bramki oni grają? Niestety mocarstwowe marzenia partii Razem, Polski 2050, Wiosny, SLD i PSL-u trzeba odłożyć na przyszłość. Jeśli chcą zrealizować choć niektóre elementy swoich programów, mogą to zrobić tylko startując w wyborach wspólnie z PO.
Niekiedy słyszy się opinie, że wspólna lista kandydatów partii opozycyjnych może zrazić wielu wyborców przywiązanych do określonej partii. Może się to stać tym bardziej, gdy ktoś czuje awersję do kandydatów innej partii znajdujących się na wspólnej liście. Ale w takim razie rolą polityków opozycji jest przekonywanie swojego elektoratu do konieczności utworzenia wspólnej koalicji. To przede wszystkim elektorat partii opozycyjnych musi dostrzegać zagrożenie dla siebie ze strony przedłużających się rządów PiS-u. Sytuacja, w której ktoś rezygnuje z poparcia wspólnej listy opozycji tylko dlatego, że obok swoich ulubieńców znajduje na niej również nazwiska tych, których nie lubi, świadczyłaby o skrajnym infantylizmie i niedostrzeganiu powagi sytuacji w kraju.
Koalicja wyborcza całej opozycji demokratycznej nie oznacza obowiązku realizacji wspólnego programu po przejęciu władzy. Mamy teraz do czynienia z podobną sytuacją, jak ta w 1989 roku, gdy bardzo zróżnicowana ideowo opozycja wystąpiła w wyborach wspólnie, jako Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie. Wtedy też chodziło o to, żeby odsunąć komunistów od władzy, a przynajmniej, biorąc pod uwagę tylko częściowo wolny charakter tych wyborów, znacznie ją osłabić. Teraz też najważniejszym celem opozycji powinno być odsunięcie PiS-u od władzy. Dopiero po wyborach, tworząc rząd, można się spierać o szczegóły programowe i szukać kompromisowych rozwiązań. Dopiero wtedy poszczególne partie będą mogły demonstrować swoją tożsamość ideową i szukać sprzymierzeńców do realizacji swoich celów podczas normalnych debat sejmowych.
Minimum programowe, niezbędne do utworzenia koalicji, wydaje się oczywiste. Front demokratyczny łączy zwolenników demokracji liberalnej z jej nieodłącznymi atrybutami, jakimi są: trójpodział władzy, prawa człowieka i praworządność. Podstawowym celem jest zatem powrót do stanu prawnego z 2015 roku, czyli wycofanie wprowadzonych przez Zjednoczoną Prawicę zmian w systemie sądownictwa i popełnionych przez nią deliktów konstytucyjnych oraz rozdzielenie funkcji Prokuratora Generalnego od funkcji Ministra Sprawiedliwości. To na razie w zupełności wystarczy, chociaż nie sądzę, aby w takich sprawach, jak dążenie do pogłębienia integracji europejskiej, zasad funkcjonowania rynku mediów, wspierania samorządów terytorialnych, ratowania od zapaści edukacji i opieki zdrowotnej czy walki z ubóstwem, występowały różnice poglądów między koalicjantami. Być może jedynie w tym ostatnim przypadku mógłby pojawić się spór o znalezienie bardziej efektywnej formy pomocy niż 500 plus dla każdego dziecka.
Różnice mogą się pojawić w odniesieniu do spraw światopoglądowych, ale do nich należy wrócić dopiero po wyborach. Podkreślanie tych różnic teraz, a co gorsza stawianie porozumienia w tych sprawach, jako warunku wejścia do koalicji, jest niczym innym jak spełnianiem marzenia PiS-u, zainteresowanego tym, aby do tej koalicji nie doszło. Wydaje się jednak, że te różnice w sprawach światopoglądowych są obecnie w opozycji znacznie mniejsze niż jakiś czas temu. Ekscesy fundamentalistów spod znaku Ordo Iuris czy Pro Life, którym sprzyja obecna władza, wyraźny spadek autorytetu Kościoła katolickiego i zdecydowany protest społeczny przeciwko drastycznemu ograniczeniu prawa do aborcji – wszystko to spowodowało wyraźne przesunięcie politycznego centrum w lewo. Widać to choćby po decyzji kierownictwa Platformy Obywatelskiej popierającej model niemiecki w sprawie aborcji, czyli jej dopuszczalność do 12 tygodnia ciąży, po konsultacjach z lekarzem i psychologiem. Jeszcze niedawno Platforma zdecydowanie opowiadała się za tzw. kompromisem z 1993 roku.
Tak więc liderzy, członkowie i elektoraty partii opozycyjnych stoją przed zasadniczą próbą rzeczywistego przywiązania do demokracji, które werbalnie deklarują. Jeśli okazałoby się, że ostatecznie zwyciężą partykularne interesy, ambicje i animozje, jeśli partie opozycyjne będą toczyć walkę między sobą, wzajemnie się w ten sposób osłabiając, to znaczy, że my, Polacy na demokrację nie zasługujemy, że po prostu do niej nie dorośliśmy. Ale oznacza to również, że wkrótce nowe pokolenie zepchnie ze sceny politycznej te wszystkie dotychczasowe partie prawicowe, lewicowe czy centrowe i wprowadzi na nią nowe ugrupowania, wolne od dziadersów z ich nawykami i stereotypami z początków transformacji ustrojowej. Te nawyki i stereotypy ukształtowane zostały w czasach peerelowskiej opozycji, dla której sojusz z Kościołem katolickim i przyznanie mu wyłącznego prawa do kształtowania świadomości społecznej Polaków, oraz wrogość wobec lewicy kojarzonej wyłącznie z komunistycznym systemem władzy, stanowiły zasadnicze aksjomaty, bez których wielu politykom do dzisiaj trudno się obejść.
Autor zdjęcia: Franciszek Vetulani
