Skoro oddolny ruch sfrustrowanych obywatelek i obywateli może się stać największym zrywem od czasu upadku komunizmu, to jak to się stało, że do tej sytuacji w ogóle doszło? Rozwiązanie tej zagadki leży po części w przemianach po 1989 roku, a konkretniej w punkcie gdzie ich zabrakło, czyli w zdefiniowaniu Polski od nowa.
Wybory przyniosły rządzącym triumf, a zwolennikom opozycji dużo gorzkich emocji i trudnych rozliczeń. Ciężki okres powyborczy to czas wielu analiz, także oskarżeń i rozpaczliwych prób znalezienia odpowiedzi na pytanie, dlaczego, pomimo tak wielkiej mobilizacji, nie udało się osiągnąć sukcesu. To samo pytanie pojawiło się przy okazji strajku kobiet. Skoro oddolny ruch sfrustrowanych obywatelek i obywateli może się stać największym zrywem od czasu upadku komunizmu, to jak to się stało, że do tej sytuacji w ogóle doszło? Rozwiązanie tej zagadki leży po części w przemianach po 1989 roku, a konkretniej w punkcie gdzie ich zabrakło, czyli w zdefiniowaniu Polski od nowa.
Kościół na straży polskości
Kościół zapisał się w historii drugiej połowy XX wieku jako enklawa obozu antyrządowego. Księża byli represjonowani jako element wrogi władzy, uczestniczyli w ważnych wydarzeniach tamtego okresu i, co ważniejsze, zagrzewali ludzi do walki o wolność. Msze czy ważne dla Kościoła wydarzenia, tak jak pogrzeb księdza Popiełuszki, miały potencjał by stać się manifestacjami całego ludu przeciw opresyjnej, komunistycznej władzy. Nawet posyłanie dziecka na religię (odbywającą się wtedy w salkach parafialnych) czy chodzenie do kościoła, były czymś, co każdy patriota czynić powinien. To właśnie wtedy polski Kościół związał się mocno z polityką, zapisując się w świadomości zbiorowej Polaków jako organizacja, która walczyła o polską suwerenność. Był ostoją działalności opozycyjnej na długo zanim powstała Solidarność z Wałęsą na czele. Nic więc dziwnego, że kiedy Polacy odnieśli wreszcie zwycięstwo, chcieli uhonorować tych, którzy udowodnili swój bezgraniczny patriotyzm.
Za swoje zasługi przy upadku komunizmu w Polsce i w okresie transformacji Kościół uzyskał liczne prawa i przywileje, na których zbudował obecną pozycję ekonomiczno-społeczną. W maju 1989 roku jeszcze Sejm PRL uchwalił ustawę, gwarantującą Kościołowi duże możliwości w zakresie obrotu posiadanymi nieruchomościami, a przede wszystkim odzyskiwania zagrabionego w latach minionych mienia. Kluczowy był w niej chociażby zapis o ostateczności orzeczeń Komisji Majątkowej, który broni Kościół przed ewentualną koniecznością oddania ziem pozyskanych nielegalnie (np. na podstawie fałszywych wycen gruntów). Później uchwalono konkordat, którego istnienie gwarantuje Konstytucja (art. 25), wprowadzający m.in. lekcje religii w szkołach.
Co prawda, kwestia finansowania Kościoła zależy od Funduszu Kościelnego powołanego do życia w 1950 roku, ale sfera ta nie została do tej pory stosownie uregulowana, co powoduje wiele nieścisłości. Fundusz finansuje wszystkie związki wyznaniowe, ale głównym beneficjentem jest Kościół katolicki. Fundusz Kościelny miał być rekompensatą za poniesione przez Kościół straty w czasie II wojny światowej. Dzięki ustawie z 1989 roku i powołaniu Komisji Majątkowej przeszłe szkody zostały wynagrodzone dwukrotnie.
Wisienką na torcie pozycji Kościoła był tzw. „kompromis aborcyjny”. Hierarchowie katoliccy rozpoczęli starania o zaostrzenie ówczesnych przepisów w zasadzie od początku odzyskiwania swojej uprzywilejowanej pozycji. Obecny stan prawny dotyczący aborcji uchwalono ostatecznie 7 stycznia 1993, co spotkało się z wyrazami wdzięczności ze strony hierarchów. Dokładnie trzy lata później Kościół mógł świętować kolejne zwycięstwo, jakim była klauzula sumienia, która została dodatkowo wzmocniona orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego w 2015 roku.
Nawet jeśli te zmiany w prawie budziły mniejsze czy większe kontrowersje, to jednak mimo wszystko cieszyły się społecznym przyzwoleniem. Nikt wtedy raczej nie myślał kwestionować rangę Kościoła, który, bądź co bądź, zapisał się w pamięci zbiorowej Polaków na tyle dobrze, że nawet osoby niezwiązane z wiarą katolicką, nie buntowały się przeciwko nowej, uprzywilejowanej pozycji Kościoła. W tej atmosferze po ‘89 roku rodziła się „nowa” Polska.
Nowa Polska „tylko katolicka”
Entuzjazm z końca znienawidzonej epoki przyćmił konieczność zdefiniowania tożsamości narodowej na nowo. Tożsamości, która przez kilkadziesiąt lat była systemowo łączona z totalitarnym ustrojem i jego wartościami. Całkowicie zignorowano fakt, że rozwód z Polską Ludową oznaczał powstanie luki w miejscach wcześniej starannie wypełnianych komunistyczną propagandą. Nagle poluzowano reżim i pojawiło się pytanie, „w jakim kierunku ma zmierzać wolna Polska”, na które nikt nie chciał udzielić odpowiedzi. Kierunek wyznaczył się więc sam, na podstawie nastrojów z końca lat 80-tych. Zatem nikt nie protestował, kiedy Kościół postanowił dalej wzmacniać swoją pozycję i zająć kluczowe miejsce także w świeckim życiu Polaków.
W efekcie tożsamość narodowa ściśle związała się z wyznaniem rzymsko-katolickim, jego wartościami i interesami. Stało się naturalne, że życie każdego Polaka powinno odbywać się zgodnie z wytycznymi katolicyzmu. Dlatego za naturalne przyjęto przyjmowanie sakramentów lub chodzenie na religię. Te czynności w normalnych warunkach powinny wynikać z wiary i szczerej chęci realizowania jej postanowień, ale w Polsce przybrały wymiar zdecydowanie kulturowy i zaczęto je traktować jako swoiste wyznaczniki polskości. Dzieci były więc chrzczone, bo „tak wypada”, następnie w większości posyłane na religię, a za równie naturalne przyjęto także śluby kanoniczne. Wiara czy stosowanie się na co dzień do jej zasad przestały mieć kluczowe znaczenie.
Nie można powiedzieć, że ten proces odbył się bez żadnych szkód dla Kościoła, ponieważ w kwestii właśnie samej wiary doszło do poważnych wypaczeń i aberracji. Sakramenty traktowane jako element kulturowy przestały być brane na poważnie. Młodsze generacje nie czuły już takiej potrzeby chodzenia do kościoła, ale miały głęboko zakorzenioną konieczność formalnego przynależenia do instytucji i doświadczenia obrządków o tym decydujących. Skutki były opłakane dla wymiaru duchowego tych ostatnich, ponieważ utarły się jako coś, co „każdy Polak powinien”. Dlatego dzieci przystępowały do komunii dla prezentów, nastolatki zaś do bierzmowania, żeby móc w przyszłości wziąć ślub, bez którego dorośli zwyczajnie nie wyobrażali sobie życia. W dalszej perspektywie skutkowało to nawet sytuacjami, kiedy opiekunowie obawiali się, że brak możliwości przyjęcia owych sakramentów jest poważną przeszkodą dla młodego człowieka w życiu i może spotkać się np. z odrzuceniem ze strony potencjalnego partnera, pragnącego, jak większość, ślubu kanonicznego. Ta sama potrzeba sprawiła, że wielu osobom zależało na unieważnieniu poprzedniego związku małżeńskiego, kiedy chcieli zawrzeć kolejny, mimo że prawo kościelne teoretycznie na to nie zezwala (m.in. niedawna sprawa powtórnego ślubu kościelnego Jacka Kurskiego). Wielu Polakom, niezależnie od ich religijności, nawet nie przychodziło do głowy, że można inaczej. W ekstremalnych przypadkach znane są historie, gdy ofiary przemocy ze strony duchownych były dyskredytowane lub uciszane zgodnie z zasadą, że „o księżach nie można mówić źle”, lub że „w sprawy Kościoła nie wolno się mieszać”. Sprowadzenie religii do punktu usługowego z sakramentami zabolało wielu katolików, dla których wiara jest czymś ważnym, czemu dawali wyraz m.in. w apelach o zbieżność działań z przekonaniami, a także o wzrost świadomości religijnej, żeby sakramenty nie były odzierane ze swojego duchowego wymiaru. Niestety, bezskutecznie.
Ale Kościół na tym także zyskał, zwłaszcza w sferze wpływów. Dzięki funkcji kulturowej, jaką spełniają sakramenty, stworzył sobie duży, a co ważniejsze stały, popyt na swoje usługi. Nawet jeśli ławy kościelne świecą coraz większymi pustkami, to duchowni doskonale zdają sobie sprawę, że nie muszą się tym zbytnio przejmować, gdyż większość mieszkańców przyjdzie ich prosić o dopuszczenie do sakramentów. One z kolei obwarowane są konkretnymi wymaganiami, a co za tym idzie, zależność pretendenta od woli księdza staje się decydująca. Duszpasterz może takiej zgody nie wydać, więc pojawia się problem, z którego rozwiązaniem może przyjść inny duchowny za odpowiednią sumę lub przysługę. Dodatkowo, z uwagi na brak dostatecznego uregulowania finansowania Kościoła (tak jak np. jest w Niemczech), duchowni za swoje usługi są wynagradzani na zasadzie „co łaska”, a ta łaska zazwyczaj jest bardzo hojna. „Wierzący niepraktykujący”, nawet jeśli w kościele pojawiają się od święta, stanowią stałe źródło dochodu parafii, bo zawsze trzeba kogoś ochrzcić, pochować, posłać do komunii lub na bierzmowanie, albo zorganizować ślub. Oczywiście oficjalne stanowisko Kościoła tego nie popiera, ale wielu duchownych świadomych takiego mechanizmu, przymyka oko na te praktyki, zdając sobie sprawę, że zbyt krytyczne podejście skutkowałoby znacznym uszczupleniem budżetu.
Kulturowa pozycja kościoła to także ważne narzędzie w grze o władzę. Skoro większość Polaków jest ochrzczona, Kościół ma mocną kartę przetargową w staraniach o uzależnienie prawa od swojej doktryny. W końcu, skoro zdecydowana większość obywateli to katolicy, to dlaczego prawo miałoby nie przychylić się do ich przekonań religijnych? Z tego powodu coraz więcej osób decyduje się na apostazję, a wielu duchownych stara się ten proces utrudnić lub nawet uniemożliwić.
Silna pozycja społeczna Kościoła jest również odpowiedzialna za mariaż polskich duchownych z władzą. Rządzącym zależy na dobrych kontaktach z instytucją, bo dzięki temu znajdują uznanie w oczach dużej części ludzi, przez doświadczenia przeszłości mówiące, że prawdziwy Polak powinien stać murem za Kościołem. Instytucja legitymizuje władzę w oczach ludzi, za co dostaje lukratywne dotacje i „wsparcie prawne”. Opcje światopoglądowe czy politycy, którzy idą w oderwaniu od religii (jak np. Lewica), na chwilę obecną nie są w stanie uzyskać większości, a centrum sceny politycznej (np. KO czy Hołownia) stara się, aby nie naruszyć pewnego status quo gwarantującego możliwość powoływania się na związki z katolicyzmem (takim drażliwym tematem jest chociażby wspomniany „kompromis aborcyjny”, którego opcje centrum ruszać nie chcą ani w jedną, ani w drugą stronę). Łatka „antyklerykała” w polskiej polityce ma swoje konsekwencje i nawet jeśli kiedyś dojdzie do zmian w regulacji stosunków na linii państwo-Kościół, to nie za sprawą polityka cieszącego się taką opinią.
Rzeczpospolita na rozdrożu
Jednak trzydzieści lat po upadku komunizmu wpływ Kościoła na sferę świecką zaczyna uwierać. Młodzi, choć nadal często przywiązani do katolickich obrządków, chcą wieść życie, które nie przystaje do kościelnej doktryny. To, co dziadkom czy rodzicom wydawało się czymś nierealnym, dla młodych jest już czymś tak oczywistym jak powietrze. Rośnie także społeczna świadomość, a wraz z nią akceptacja i otwartość wobec chociażby ludzkiej seksualności, praw osób LGBT czy kobiet. Wiele osób zaczyna zdawać sobie sprawę, że ucierpiało przez tak uprzywilejowaną pozycję Kościoła. A stawka często jest wysoka. Tożsamość narodowa oparta na wartościach kościelnych przegrywa z fundamentalnymi potrzebami człowieka. Kościół nie ma już takiego immunitetu jak w okresie PRL-u czy zaraz po nim, a do głosu dochodzi coraz więcej osób skrzywdzonych przez duchownych, mniej lub bardziej bezpośrednio. Ofiary pedofilii czy nadużyć ze strony osób duchownych, których sprawy nagminnie tuszowano, wreszcie dochodzą do głosu, a współczesne, młode pokolenia nie uznają już „milczenia dla dobra wiary” za wytłumaczenie. Kwestia wyznania też schodzi na dalszy plan, kiedy czyjeś losy mogą zostać przesądzone przez brak dostępu do środków antykoncepcyjnych czy zabiegu aborcji, albo kiedy konserwatywny rodzic wyrzuca swoje homoseksualne dziecko z domu powołując się na swoje religijne przekonania. Dodatkową, przysłowiową łyżką dziegciu są buta oraz nierzadkie, karygodne zachowania duszpasterzy przekonanych o swojej pozycji. Nastroje antyklerykalne rosną, ponieważ zbyt duże wpływy duchownych w sferze prywatnej, przyprawiły już wielu młodych ludzi o traumatyczne wręcz doświadczenia. Ten sam powód, który zmuszał rodziców czy dziadków do zwrotu przeciw władzom komunistycznym, dziś sprawia, że coraz więcej Polaków zmienia stosunek do wiary z neutralnego na wrogi. Po kontrowersyjnym wyroku TK, który bardzo ciepło przyjęły środowiska katolickie, „jak dokonać apostazji” było jednym z najczęściej wpisywanych pytań w wyszukiwarce Google.
Rzecz pospolita, a nie kościelna
Rewolucja francuska zrodziła koncepcję republiki opartej na trzech fundamentalnych zasadach: suwerenności państwa, podziału władz i laickości. Te wartości po dziś dzień są dla Francuzów świętymi dogmatami, z którymi się nie dyskutuje. Ostatnim tego dowodem były działania podjęte w sprawie tragicznej śmierci nauczyciela Samuela Paty’ego. Na mocy prawa SILS z 2017 roku, zamknięto na okres sześciu miesięcy meczet Pantin, który na swojej facebookowej stronie umieścił filmik potępiający lekcję francuskiego profesora. Co prawda prawo to powstało w odpowiedzi na zagrożenia terrorystyczne, ale czy można sobie wyobrazić, że podobne prawo dałoby się wprowadzić w Polsce, aby na jego mocy świątynie angażujące się w agresywną agitację czy goszczenie bojówek młodzieżowych zamknąć na pół roku? Spór o krzyże w salach lekcyjnych czy na sali sejmowej to już znany temat, ale we Francji nie podlegałby nawet pięciominutowej dyskusji. Podobnie jak ingerencja związków wyznaniowych, traktowanych na równi z innymi organizacjami, w prawo świeckie. Ale trzeba realnie przyznać, że w naszym kraju nie ma warunków do „laickości” na wzór Francji – nie ta historia, tradycje, nawet prawo.
W Polsce funkcję takiej rewolucji spełnił poniekąd upadek komunizmu, bo otworzył drzwi do wolnego państwa. Nie podjęto jednak stosownej debaty nad tym, w jakim kierunku Polska powinna zmierzać po 1989 roku i nie wypracowano świeckiej polskiej tożsamości narodowej. W ciągu minionych 30 lat okazało się jednak, że oparcie ducha narodowego na religii musiało zacząć w którymś momencie uwierać. W ostatnich latach zwiększa się liczba apostatów, zniesmaczonych nadużyciami Kościoła czy presją społeczną do bycia katolikiem. Pojawia się też coraz więcej osób, które wychowały się w rodzinach ateistów lub agnostyków i przynależności do religii (także tej kulturowej) nigdy nie miały. Owocem wolnej Polski jest też coraz więcej osób innych wyznań (np. konwertyci, obywatele naturalizowani, dzieci z mieszanych małżeństw). Niekatolickie związki wyznaniowe rozwijają się prężniej niż wcześniej. Rośnie liczba Polaków, którzy pomimo poczucia przynależności do kraju, nie identyfikują się z żadnym z elementów traktowanych jako wyznacznik jego zbiorowej tożsamości. Do tego dochodzi wiele nieprzyjemnych incydentów, kiedy Polacy niewierzący lub wyznający inne religie są stawiani w opozycji do polskich chrześcijan jako element obcy, (czego efektem była chociażby dewastacja zabytkowego meczetu oraz mizaru w Kruszynianach, a wśród symboli użytych przez sprawców pojawił się m.in. znak „Polski Walczącej”).
Część osób być może przymykała na to oko i wpasowała się w model „wierzących niepraktykujących”. Byli przyzwyczajeni z domu do pewnych obrządków, ale niekoniecznie czuli się zobowiązani do życia według religijnych zasad. Wiele osób nie odczuwało bardzo boleśnie obecności kościoła w swoim życiu. Jak nie chcieli, to nie chodzili do kościoła, a same zakazy czy nakazy nie miały żadnej mocy wiążącej. Pomimo wyznania na papierze identyfikowali się raczej ze współczesnym, tzw. zachodnim stylem życia niż wartościami starszych pokoleń. Jednakże w miarę zwiększającego się wpływu duchownych na władzę zorientowali się, że powinni stać się podmiotem politycznym, mogącym decydować o obowiązującym ich świeckim prawie. Pomimo tego, że teoretycznie taka sytuacja nie powinna mieć miejsca, okazało się, że Kościół bardzo chętnie sięga po argument chrztu „wierzących niepraktykujących”, żeby usprawiedliwić swoje ingerencje w kwestie świeckie, a także bliskie stosunki z polityką. Duchowni przekonywali, że to również wystarczające uprawnienie do tego, aby narzucić w państwie prawo oparte na doktrynie katolickiej. „Wierzący niepraktykujący” to kolejna grupa, która przekonała się, że podmiotowe miejsce Kościoła w społeczeństwie stanowi poważne zagrożenie dla ich wolności osobistej.
Nagle bardzo duża grupa Polaków zorientowała się, jak bardzo niebezpieczne jest zostawienie „niedomkniętych drzwi” w kwestii laickiego charakteru państwa. Niestety stało się także jasne, że bardzo trudno pozbyć się z życia świeckiego Kościoła, który przez 30 lat zdążył bardzo dobrze wrosnąć w definicję polskości. Mimo że państwo jest demokratyczne i wystarczy w teorii wygrać wybory, to każda partia pragnąca ten cel osiągnąć, musi liczyć się z siłą kleru. Ugrupowania lewicowe, deklarujące postulaty przeciwne kościelnej doktrynie, a co więcej domagające się rozdziału państwa od instytucji religijnych na wzór zachodni, nie mają szansy na decydujące poparcie. Polityczne zwycięstwo nierozerwalnie łączy się z faktem, że trzeba coś Kościołowi „oddać”. Najbardziej liberalne ugrupowania o największym poparciu zdają sobie sprawę, że w pewnych sprawach nie mogą zająć zdecydowanego stanowiska i narazić się duchownym. Z kolei partia rządząca zbudowała swoje potężne poparcie dzięki demonstrowanej religijności oraz współpracy z Kościołem. Choć sama w sobie instytucja teoretycznie nie ma władzy, to posiada ogromny wpływ na to, kto ją będzie dzierżył. Ta „usługa”, podobnie jak sakramenty, swoje kosztuje, a „ofiarą na tacę” okazują się rozmaite przywileje, dotacje, a w końcu prawa kobiet, osób LGBT czy innych mniejszości. Wiadomo już, że ta zależność państwa od Kościoła jest szkodliwa, ale perspektywa jej przerwania rodzi pytanie o nowy fundament tożsamości narodowej w kraju tak silnie związanym z wiarą. Czy Polska na wzór Francji może wypracować sobie świecką państwowość, która łączy obywateli niezależnie od wyznania czy przynależności etnicznej?
Jesienny Strajk Kobiet to bezprecedensowe wydarzenie w historii wolnej Polski, gdyż obywatele po raz pierwszy otwarcie, a przede wszystkim na tak masową skalę, wystąpili przeciwko Kościołowi. Przekroczona została granica, której nikt wcześniej nie odważył się przekroczyć, a to oznacza złamanie pewnych skostniałych wzorców i otwiera drogę do zmian. Kościół popierając naruszenie tzw. „kompromisu aborcyjnego” otworzył przysłowiową puszkę Pandory, a możliwość drastycznego zmarginalizowania jego pozycji czy nawet renegocjowania konkordatu stała się osiągalna. Zwłaszcza, że warunki do negocjowania z Watykanem jeszcze nigdy nie były tak korzystne. Istnieje więc duża nadzieja, że ów październikowy zryw doprowadzi do metaforycznego oczyszczenia, umożliwiającego zdefiniowanie tożsamości narodowej na nowo. Ten reset może doprowadzić do transformacji, mającej potencjał stworzyć świecką Polskę z „przyjaznym rozdziałem” tronu i ołtarza, będącą państwem traktującym praworządność oraz wolność jako dogmaty, a przede wszystkim otwartym dla każdego, kto pragnie czuć się jego częścią.