Już nie praca definiuje człowieka, lecz umiejętność adaptacji. W erze ciągłej zmiany stabilność zatrudnienia przestała być osiągalnym celem, a dla wielu – nawet marzeniem. Pojawia się więc nowy typ podmiotowości: nie pracownik, lecz „projektant własnej ścieżki zawodowej” – często bez gwarancji sukcesu.
W ostatnich dekadach wielu autorów próbowało uchwycić zmieniającą się naturę pracy. Już w 1983 roku Wassily Leontief ostrzegał, że rozwój technologii doprowadzi do stopniowego wypierania człowieka z procesu produkcji. Jeremy Rifkin, idąc dalej, w książce The End of Work (2001) przewidywał wręcz zanik zatrudnienia w jego znanym kształcie. Choć te przewidywania nie spełniły się, to jednak trafnie uchwyciły ogólny kierunek przemian: nie zanika sama praca, lecz jej dotychczasowa forma. Zmieniamy nie tylko to, gdzie i jak pracujemy, ale przede wszystkim to, czym jest dziś praca i jakie relacje społeczne ją definiują. Już nie praca definiuje człowieka, lecz umiejętność adaptacji. W erze ciągłej zmiany stabilność zatrudnienia przestała być osiągalnym celem, a dla wielu – nawet marzeniem. Pojawia się więc nowy typ podmiotowości: nie pracownik, lecz „projektant własnej ścieżki zawodowej” – często bez gwarancji sukcesu. To odejście od tradycyjnych modeli kariery oznacza także, że wykształcenie czy doświadczenie zawodowe przestają być gwarantem bezpieczeństwa.
W erze cyfrowej, w świecie dynamicznych innowacji i hybrydowych modeli biznesowych, coraz trudniej mówić o pracy w kategoriach znanych z XX wieku. Pojęcie zatrudnienia traci klarowność. Czy to nadal etat, osiem godzin dziennie i stałe miejsce wykonywania obowiązków? Coraz częściej odpowiedź brzmi: nie. Zamiast stabilnych miejsc pracy mamy platformy, algorytmy, projekty i zadania. Zamiast jasnych ról zawodowych – płynne kompetencje, samoorganizację i wieczne dopasowywanie się do rynku.
Firmy coraz mniej przypominają wspólnoty osób, a coraz bardziej abstrakcyjne byty kierujące się strategią wzrostu. W tej rzeczywistości oczekiwania pracowników co do stabilności zatrudnienia i bezpieczeństwa socjalnego coraz częściej rozmijają się z logiką działania pracodawców. Cyfryzacja i automatyzacja wypychają z rynku kolejne zawody, a nowe miejsca pracy nie zawsze kompensują te straty. Często wymagają zupełnie innych kwalifikacji, a także gotowości do życia w ciągłej niepewności.
To właśnie ta niepewność – ekonomiczna i egzystencjalna zarazem – staje się nowym doświadczeniem zbiorowym. Procesy, które zachodzą na naszych oczach, przekształcają fundamentalnie relacje między pracą a życiem, między jednostką a systemem. W miejsce tradycyjnych, instytucjonalnych form zatrudnienia wkraczają modele niestandardowe, elastyczne, często pozbawione ochrony. To nie oznacza końca pracy. Oznacza koniec pewnej epoki: pracy jako trwałego, przewidywalnego elementu ładu społecznego. W tle tych przemian pojawia się pytanie o przyszłość klasycznego modelu pracy ośmiogodzinnej, ustanowionego w czasach rewolucji przemysłowej. Dla wielu branż – zwłaszcza tych związanych z technologią, kreatywnością, usługami cyfrowymi – sztywny rytm „od dziewiątej do piątej” staje się anachronizmem. Skracanie czasu pracy, rozciąganie godzin, praca projektowa zamiast pracy zmianowej – to już nie futurystyczne wizje, lecz rzeczywistość rosnącej części zatrudnionych. Jednak trzeba uczciwie powiedzieć: ten przywilej nie będzie dostępny dla wszystkich. Najwięcej skorzystają ci, których praca daje się łatwo przenieść do świata cyfrowego. Dla pracowników fizycznych, produkcyjnych, usługowych – realna zmiana może być znacznie wolniejsza i bardziej fragmentaryczna.
Wspomniany wcześniej Jeremy Ryfkin już w latach 90. XX wieku pisał, że „praca zanika” – nie jako działalność człowieka, lecz jako fundament porządku społecznego. W jego ujęciu nie był to obraz katastrofy, lecz konsekwencja technologicznego postępu, który wypiera ludzkie zaangażowanie. Kilka lat później Zygmunt Bauman ostrzegał, że wkraczamy w epokę nie ludzi bez pracy, lecz pracy bez ludzi. Guy Standing mówił już wprost o nowej klasie – prekariacie – której główną cechą jest brak stabilności, praw i reprezentacji. Dziś widzimy, że diagnozy te były nie tyle przesadą, ile ostrzeżeniem. W świecie pełnym nieprzewidywalności i rozwarstwienia coraz więcej ludzi żyje z dnia na dzień, wykonując pracę nieregularną, krótkoterminową, zależną od łaski algorytmu lub sezonowego zapotrzebowania.
Od etosu do gig-ekonomii
Praca przez wieki była elementem moralnego porządku. „Kto nie pracuje, niech i nie je” – powtarzano za św. Pawłem, przenosząc odpowiedzialność indywidualną na teren ekonomii. Praca była tętnem życia, zarówno w miastach, jak i na wsi. W modelu industrialnym miała strukturę: fabryka, gospodarstwo, biuro. Był czas pracy i czas odpoczynku, pracodawca i pracownik, świadczenie i wynagrodzenie. W tym porządku było miejsce na umowy, kodeks pracy, związki zawodowe.
W artykule, który kilka lat temu opublikowałem na łamach „Ekonomisty”, pisałem o zjawisku uberyzacji pracy, gdzie znika nie tylko przestrzeń zatrudnienia, ale i odpowiedzialność pracodawcy. Pracownicy stają się „użytkownikami aplikacji”, „usługodawcami”, samozatrudnionymi wykonawcami zadań dla systemu, którego zasad nie mogą negocjować. Platformy cyfrowe rozbijają tradycyjną strukturę rynku pracy i przesuwają ryzyko na jednostki.
Samo pojęcie „uberyzacji” to neologizm, który pojawił się wraz z rozwojem usług takich jak Uber czy Airbnb. Zmieniły one charakter świadczenia pracy i dostępu do usług. Słowo „uberyzacja” wywodzi się od firmy Uber – amerykańskiego przedsiębiorstwa, które za pomocą aplikacji łączy osoby oferujące przejazdy z ich potencjalnymi klientami. Usługę może świadczyć każdy, kto ma samochód, wolny czas i chęć dorobienia. W tym sensie uberyzacja jawi się jako szansa na samozatrudnienie – możliwość uzyskania dochodu dla tych, którzy nie mają pracy lub ich zarobki są niewystarczające. W szerszym ujęciu uberyzacja staje się częścią gospodarki współdzielenia (sharing economy). Polega na uzyskiwaniu dochodu poprzez udostępnianie swoich zasobów: majątku trwałego, wolnego czasu, kreatywności czy nadwyżek finansowych. Termin ten odnosi się do każdej działalności w ramach gospodarki na żądanie (on-demand economy). Można ją opisać jako mikrodziałalność gospodarczą, której istotą jest dostarczanie produktów lub usług w odpowiedzi na konkretne zapotrzebowanie klienta. Uberyzacja włącza się w rozproszone sieci osób i wspólnot, które – jak podkreślają Rachel Botsman i R. Rogers – różnią się od scentralizowanych instytucji tym, że opierają się na zaufaniu i zdecentralizowanej strukturze władzy.
Warto zauważyć, że na poziomie europejskim trwają próby przeciwdziałania negatywnym skutkom uberyzacji. Hiszpania przyjęła tzw. „Rider’s Law”, uznając kierowców i dostawców za pracowników etatowych, a nie samozatrudnionych. W innych krajach toczy się batalia o przywrócenie minimalnych standardów zatrudnienia, pokazując, że przyszłość pracy platformowej nie musi być wyłącznie oparta na niepewności i braku ochrony prawnej.
Uberyzacja to jednak nie tylko nowy model świadczenia usług, ale także nowa forma zatrudnienia. Niejednokrotnie wiąże się ona z prekaryjnością, brakiem przewidywalności i ciągłości pracy. Pracownicy tracą kontrolę nad treścią i zakresem swoich obowiązków, mają ograniczoną autonomię, a ich czas pracy staje się płynny, nieprzewidywalny i podporządkowany oczekiwaniom klientów lub systemów algorytmicznych. Brak jasnej definicji uberyzacji prowadzi do subiektywnych opisów i utrudnia długofalową ocenę tego zjawiska. Opinie o portalach i platformach zależą często od politycznych przekonań, co dodatkowo komplikuje rzetelną analizę. W kontekście pracy uberyzacja utożsamiana jest coraz częściej z niską jakością zatrudnienia: niskimi zarobkami, ograniczonymi zabezpieczeniami społecznymi, brakiem praw pracowniczych oraz pozbawieniem pracownika ochrony, jaką zapewnia zatrudnienie zbiorowe. Można zatem śmiało uznać, że gig-ekonomia nie jest tylko nową formą organizacyjną – to zmiana cywilizacyjna. Rozpuszcza się granica między pracą a życiem, między domem a biurem, między odpowiedzialnością a wyzyskiem.
Jak COVID zmienił pracę?
Pandemia COVID-19 była momentem przełomowym, który przyspieszył wiele procesów już wcześniej zachodzących na rynku pracy. W szczególności ujawniła potencjał i realność pracy zdalnej na masową skalę. W ciągu kilku tygodni praca przeniosła się z biur do domów, a dla wielu okazało się to nie tylko możliwe, ale wręcz bardziej efektywne. Zmieniło się postrzeganie miejsca pracy – przestało być ono fizycznie określone, a zaczęło funkcjonować jako przestrzeń wirtualna. Pracować można było z kuchni, z ogrodu, z domku letniskowego, z kawiarni – byleby mieć połączenie z internetem.
Pandemia udowodniła również, że praca może być wykonywana z dowolnego miejsca na świecie. Osobiście znam osoby, które regularnie pracują z Turcji, Anglii, a jeden znajomy – specjalista od marketingu – wykonuje swoje obowiązki z Bali, tak, tak… aż mu zazdroszczę. Globalizacja pracy przestała być teorią, a stała się codziennością. Pracownik nie musi już być obecny „na miejscu”, aby skutecznie realizować zadania. W wielu branżach fizyczna obecność straciła na znaczeniu, a decydujące stały się efekty, komunikacja online i elastyczność.
Pandemia przyspieszyła także debatę o skróceniu standardowego tygodnia pracy. W Polsce pojawiły się postulaty, aby odejść od pięciodniowego schematu na rzecz czterech dni pracy w tygodniu przy zachowaniu pełnego wynagrodzenia. Polska Lewica proponowała pilotaż takich rozwiązań, wzorując się na doświadczeniach Hiszpanii, Islandii czy Wielkiej Brytanii. Wyniki testów pokazują, że krótszy tydzień pracy nie tylko nie zmniejsza wydajności, ale często ją zwiększa, przyczyniając się do poprawy zdrowia psychicznego pracowników i ograniczenia wypalenia zawodowego. Jednak podobnie jak w przypadku pracy zdalnej, dostęp do takich zmian będzie nierówny. Skorzystają głównie wykwalifikowani specjaliści, pracownicy sektora technologicznego czy kreatywnego. Pracownicy fizyczni, dostawcy usług czy osoby wykonujące prace nieprzenaszalne do świata online – mogą na realną poprawę warunków pracy czekać znacznie dłużej.
Jednocześnie COVID-19 pokazał głębokie nierówności w dostępie do takich możliwości. O ile dla części społeczeństwa praca zdalna oznaczała komfort i większą kontrolę nad czasem, o tyle dla innych – szczególnie dla osób wykonujących prace fizyczne, usługowe, sezonowe – była to rzeczywistość niedostępna. Kryzys pandemiczny pogłębił tym samym podziały na „pracę możliwą do zdigitalizowania” i „pracę uwięzioną w miejscu”. W sposób szczególnie dotkliwy uwidoczniła się przepaść pomiędzy tymi, którzy posiadają kompetencje cyfrowe, wiedzę specjalistyczną i możliwość wykonywania pracy w modelu elastycznym, a tymi, którzy są skazani na fizyczną obecność i stałe, często monotonne zajęcia. Dla jednych pandemia była szansą na redefinicję relacji praca–życie i odzyskanie kontroli nad czasem, dla drugich oznaczała jeszcze większe uzależnienie od niestabilnych form zatrudnienia, ekspozycję na ryzyko zdrowotne i społeczne wykluczenie. Praca zdalna stała się nowym przywilejem klasowym – zarezerwowanym dla lepiej wykształconych, mobilnych i dobrze wyposażonych technologicznie.
Tym bardziej aktualne staje się pytanie o przyszłość pracy: kto zyska, a kto zostanie wykluczony w kolejnych etapach cyfrowej transformacji? Czy możliwa będzie demokratyzacja dostępu do pracy zdalnej i godnego zatrudnienia, czy też będziemy świadkami dalszej polaryzacji rynku pracy – na tych, którzy mogą pracować z dowolnego miejsca na świecie i tych, którzy są trwale przywiązani do konkretnego zawodu, miejsca, rytmu i ograniczeń?
Wieś, miasto i praca sezonowa
Transformacja pracy na polskiej wsi miała charakter podwójnego przesunięcia: od rolnictwa do usług oraz od zatrudnienia lokalnego do migracji sezonowych i czasowych. W badaniach prowadzonych przez Instytut Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN, których byłem współautorem, wskazywaliśmy, że rynek pracy na wsi jest rynkiem niedoboru – nie tyle pracy jest za mało, co jest ona niepewna, niskopłatna, dorywcza. Migracje zarobkowe, praca na czarno, samozatrudnienie jako forma przetrwania – to nie margines, lecz dominujący model funkcjonowania wielu rodzin. Do tego dochodzi dziedziczona niepewność: dzieci ludzi bez pracy często same dorastają w świecie bez jasnej perspektywy zatrudnienia.
Jednocześnie praca na wsi ulega głębokiej przemianie. Z roku na rok coraz mniej osób utrzymuje się bezpośrednio z rolnictwa, a coraz więcej mieszkańców wsi zatrudnionych jest w sektorze usług, handlu, transporcie czy budownictwie. Obserwujemy również proces gentryfikacji społeczno-zawodowej – na wieś wprowadzają się nowi mieszkańcy, często z wyższym wykształceniem i zdalną pracą, którzy wnoszą inne wzorce życia, konsumpcji i relacji z rynkiem pracy. Wieś przestaje być utożsamiana wyłącznie z ciężką pracą fizyczną w gospodarstwie rolnym – zyskuje nowe funkcje i nowe tożsamości zawodowe. Ale trzeba pamiętać, że sama wieś nie jest jednorodna. To agregat łączący zarówno wieś położoną wokół dużych miast, silnie zgentryfikowaną, jak i wieś peryferyjną, oddaloną od miast, pozbawioną transportu i usług. W każdej z tych typów wsi praca ma nie tylko inny charakter, ale przede wszystkim inne znaczenie społeczne (pewnie również egzystencjalne).
Równocześnie samo rolnictwo przeszło rewolucję. To już nie praca z motyką w ręku i świtem w oborze. Nowoczesne gospodarstwa to złożone przedsiębiorstwa, zarządzane za pomocą systemów GPS, aplikacji rolniczych, technologii precyzyjnych. Praca rolnika coraz częściej przypomina pracę operatora nowoczesnych maszyn, menedżera danych, a nie fizycznego robotnika. Piękne ciągniki, zaawansowane technologicznie maszyny, drony monitorujące uprawy – to nie wizje przyszłości, to codzienność w wielu regionach Polski. Rolnik XXI wieku to także specjalista IT, analityk danych pogodowych, logistyk i przedsiębiorca w jednym. Ale technologia w rolnictwie nie jest dostępna dla wszystkich. Cyfrowe wykluczenie, brak środków na modernizację, trudności w dostępie do sieci internetowej powodują, że wiele małych gospodarstw pozostaje poza głównym nurtem zmian, funkcjonując na granicy przetrwania.
Te przemiany są jednak nierównomierne. Obok nowoczesnych gospodarstw funkcjonują mikrostruktury rolnictwa przetrwania, a obok mieszkańców korzystających z cyfrowej pracy – ci, którzy wciąż codziennie dojeżdżają do miast do prostych, fizycznych zajęć. Wieś staje się przestrzenią kontrastów: między nowoczesnością a tradycją, mobilnością a zakorzenieniem, innowacją a wykluczeniem.
Praca, która nie daje poczucia sensu
Jednym z najbardziej niepokojących zjawisk, które obserwuję, jest narastający zanik sensu pracy. Coraz częściej praca nie daje poczucia spełnienia, przynależności, bycia potrzebnym. Przestaje być przestrzenią rozwoju, a staje się koniecznością – nierzadko upokarzającą. Oczywiście, pieniądze są ważne, ale czy to jedyna miara wartości pracy? Praca sezonowa, platformowa, rozproszona – wszystkie te formy, które zdominowały współczesny rynek, coraz częściej sprowadzają się do jednej rzeczy: do przetrwania. Do „odhaczenia godzin”, „zrobienia zlecenia”, „bycia dyspozycyjnym”. Człowiek staje się trybikiem, którego obecność w systemie nie jest wartością, lecz kosztem.
W jednym z tekstów pisałem o „oswajaniu biedy” – o tym, jak ludzie godzą się na niestabilność, na niepewność, na brak perspektyw, bo nie widzą innej drogi. To szczególnie silne na wsi, gdzie instytucje pracy zniknęły lub przestały działać, a w ich miejsce nie pojawiło się nic trwałego. Ludzie pracują, ale jakby „na marginesie” – bez umów, bez godzin, bez świadczeń. Praca staje się cieniem samej siebie – czynnością konieczną, ale pozbawioną treści, struktury, celu. Jak pisał David Graeber, w wielu branżach tworzy się dzisiaj „bullshit jobs” – miejsca pracy, które nie służą żadnemu realnemu celowi, ale istnieją, aby utrzymać iluzję pełnego zatrudnienia. Tego typu praca nie tylko marnuje energię ludzi, ale też ich degraduje psychicznie.
Coraz częściej odnoszę wrażenie, że ten typ pracy – bez sensu, bez dumy, bez podmiotowości – staje się dla wielu normą, a nie wyjątkiem. I nie chodzi tu tylko o brak atrakcyjnych ofert na rynku. Chodzi o coś głębszego: o brak kompetencji, żeby szukać czegoś więcej. O brak umiejętności, by samemu organizować sobie pracę ciekawą, rozwijającą, związaną z pasją. O brak wzorców, które pokazują, że praca może być przestrzenią samorealizacji, a nie tylko koniecznością. Szkoła, rodzina, media – rzadko uczą, jak świadomie kształtować swoją ścieżkę zawodową. Zamiast tego oferują gotowe schematy albo chaos.
I tak oto wielu ludzi przez lata wykonuje zawody, których nie znoszą. Wstają rano z niechęcią, wracają wieczorem z frustracją. Ich życie zawodowe to ciąg niechcianych obowiązków, które wypalają od środka. Praca zamiast stabilizacji przynosi niepokój. Zamiast sensu – bezradność. Zamiast tożsamości – poczucie bycia wymiennym, zbędnym, niedopasowanym. Jeśli o czymś dziś trzeba mówić głośno, to właśnie o tym: o pracy, która zamiast budować – niszczy. To nie jest tylko temat dla ekonomii. To pytanie o jakość naszego życia społecznego, o przyszłość relacji międzyludzkich, o kondycję psychiczną milionów ludzi. Jeśli praca ma być tylko obowiązkiem – to może lepiej, żeby jej w ogóle nie było.
Praca niewidzialna, praca przyszłości
Czy praca zanika? Nie. Praca trwa, ale staje się coraz bardziej niewidzialna: wykonywana w domach, na umowach śmieciowych, bez godzin pracy, bez pensji minimalnej, bez zabezpieczeń. Trwa również jako praca cyfrowa: klikacze, moderatorzy treści, dostawcy danych do algorytmów. Wielu z nich nie wie nawet, komu świadczy usługę. Codziennie tysiące ludzi wykonuje działania, które są podstawą funkcjonowania gospodarki cyfrowej, ale pozostają poza polem widzenia – społecznego, prawnego i politycznego. Współczesna praca coraz częściej wywołuje zmęczenie, lęk, samotność. Pracujemy w nadziei na awans, ale bez obietnicy. Pracujemy, żeby nie wypaść z obiegu, ale nie zawsze wiemy, po co.
Jednocześnie pojawiły się nowe formy aktywności zawodowej, które z jednej strony niosą potencjał kreatywności i samodzielności, a z drugiej budzą poważne pytania moralne i społeczne. Influencerzy, internetowi celebryci, tiktokerzy, streamerzy – to zawody, które jeszcze dekadę temu nie istniały. Dziś młodzi ludzie deklarują, że chcą zostać influencerami bardziej niż lekarzami czy nauczycielami. Internet daje przestrzeń do działania, do ekspresji, do zarabiania. Ale daje też iluzję sukcesu, budowanego na kontrowersji, manipulacji, autopromocji bez treści. W świecie, w którym widzialność stała się walutą, coraz więcej działań nie ma celu poza zasięgiem i monetyzacją uwagi. Coraz bardziej powszechne staje się zjawisko tzw. patocelebrytów – osób, które budują swoją rozpoznawalność na zachowaniach kontrowersyjnych, destrukcyjnych, czasem wręcz patologicznych. Pojawia się pytanie: czy to jeszcze praca, czy już spektakl? Czy młodzi ludzie uczą się, jak zarabiać, czy jak prowokować? W pogoni za kliknięciem i lajkiem zacierają się granice między autentycznością a kreacją, między pracą a autoparodystycznym performansem.
Te nowe zawody, choć zewnętrznie atrakcyjne i pozornie niezależne, nierzadko prowadzą do wypalenia, uzależnienia od widowni i nieustannego poczucia bycia ocenianym. To także forma pracy – tylko że jej efektem nie jest produkt ani usługa, lecz tymczasowe zainteresowanie innych. Warto więc pytać: dokąd zmierza świat pracy, w którym widzialność liczy się bardziej niż wartość, a popularność zastępuje kompetencje? Pracujemy, żeby nie wypaść z obiegu, ale nie zawsze wiemy, po co.
Czy da się wymyślić pracę na nowo?
Z jednej strony pojawiają się propozycje uniwersalnego dochodu podstawowego. Z drugiej – postulaty skrócenia tygodnia pracy, powrotu do modeli spółdzielczych, wzmacniania roli lokalnych gospodarek. Część badaczy i aktywistów mówi wręcz o konieczności „zredefiniowania pracy” – odejścia od jej klasycznego, przemysłowego rozumienia jako obowiązku i nadania jej nowego sensu: twórczości, współpracy, opieki, troski. Ale to wciąż rozproszona debata, pełna sprzecznych głosów, niepewnych prognoz i niewypróbowanych rozwiązań. Z perspektywy badań widzę, że największym wyzwaniem nie jest brak pracy, lecz brak pracy godnej. Pracy, która pozwala planować życie, która nie upokarza, nie osacza, nie marginalizuje. Pracy, która nie jest pułapką, lecz drogą. Takiej, która pozwala nie tylko przeżyć, ale i żyć. Z wyborami, z szacunkiem, z poczuciem wpływu.
Dlatego warto postawić sprawę jasno: końca pracy nie ma. I nic nie wskazuje na to, żeby miał nastąpić. No chyba, że mówimy o końcu takiej pracy, jaką znaliśmy przez ostatnie dekady. A to już zupełnie inna sprawa. Nie czeka nas bezrobocie totalne, ale raczej rozpad starego ładu – porządku opartego na etacie, pensji, godzinach i biurze. I pytanie, które musimy sobie dziś zadać, nie brzmi: „czy będzie praca?”, tylko: „jaka to będzie praca, dla kogo i na jakich warunkach?”.
Trzeba też uczciwie powiedzieć: wiele z tych nadchodzących zmian może być bolesnych. Automatyzacja i sztuczna inteligencja zabiorą część zawodów bezpowrotnie. Miliony ludzi mogą zostać bez pracy nie dlatego, że nie chcą pracować, ale dlatego, że ich kompetencje przestaną być potrzebne. To realna groźba masowego wykluczenia – ekonomicznego i społecznego. To właśnie od naszej odwagi w przemyśleniu, czym ma być praca, zależy, czy przyszłość będzie oparta na godności i wspólnocie – czy na samotności, rywalizacji i bezsensownym wysiłku. Musimy wybierać świadomie. A jednocześnie pojawia się nadzieja: że uwolnieni od przymusu będziemy mogli bardziej świadomie wybierać, czym chcemy się zajmować. Że praca przestanie być wyrokiem, a stanie się przestrzenią sensu. W tym wszystkim kryje się paradoks: z jednej strony technologie mogą nas wyzwolić z ciężkiej, niechcianej pracy, z drugiej – mogą odebrać nam resztki kontroli nad życiem. Nie ma jednego scenariusza. Praca przyszłości może być lepsza, bardziej elastyczna, bardziej ludzka – ale tylko wtedy, jeśli zaczniemy o niej rozmawiać nie tylko jako o narzędziu produkcji, lecz jako o fundamencie życia społecznego. Musimy na nowo przemyśleć, po co nam praca – i komu ma służyć.
Może najważniejsze pytanie nie brzmi dziś: „co będziesz robić w życiu?”, tylko: „jak chcesz żyć – i jaka praca ci w tym pomoże?”
