Hasło „przemoc ma płeć” burzy wizję świata, w której tylko osądzeni będą skazani. Powiedzieć, że przemoc ma płeć, to jak powiedzieć „oskarżam” – wskazać palcem kogoś, kto wcale nie czuje się winny.
Przecież to wykluczające. Wręcz krzywdzące, bo istnieją mężczyźni, którzy doświadczają przemocy z rąk kobiet. Ba – powiązanie zjawiska doświadczania przemocy z konkretną płcią zaprzecza samej idei równości płci. Dlaczego wygłaszać tak nierównościowe hasła?
Odpowiedź na to pytanie jest bardzo prosta. „Przemoc ma płeć” to nie tylko slogan. To fakt.
Czy da się w Polsce rodzić po ludzku?
Często mówi się, że gdyby mężczyźni zachodzili w ciążę, środki wczesnoporonne byłyby dostępne w pierwszym lepszym sklepie. Na pewno też dałoby się wtedy rodzić po ludzku (po męsku?) – a nawet w luksusowych warunkach.
Choć w 2015 roku NFZ wprowadził refundację znieczulenia zewnątrzoponowego, a w styczniu 2019 roku wszedł w życie nowy standard opieki okołoporodowej, to żadna z tych zmian nie zagwarantowała powszechnego dostępu do farmakologicznego łagodzenia bólu dla rodzących kobiet.
Dlaczego?
Polska znajduje się poniżej europejskiej średniej w kwestii wydatków na system ochrony zdrowia, co w oczywisty sposób prowadzi do niedoboru lekarzy i niewydolności kadrowej ochrony zdrowia. Decyzję o podaniu znieczulenia zewnątrzoponowego podejmuje anestezjolog, a tych w Polsce jest niezwykle mało. Przyczyn jest jednak więcej: czasem sam personel medyczny jest niechętny podawaniu znieczulenia ze względu na własne przekonania o tym, jak powinien wyglądać „ naturalny” poród – czyli bez uwzględnienia potrzeb i woli rodzących kobiet, bez poszanowania podstawowych praw człowieka.
Jednak problem dostępu do znieczulenia dla rodzących nie jest jedynie przykładem nieudolności polityki zdrowotnej państwa. Choć rząd Prawa i Sprawiedliwości chce, by Polki rodziły jak najwięcej i jak najczęściej (oczywiście nie zważając na zdrowie przyszłych matek, także to psychiczne), to nie dba już o to, by rodzić mogły po ludzku. Wydaje się, że ochrona okołoporodowa znajduje się na końcu hierarchii priorytetów.
Fundacja Rodzić po Ludzku w jednym ze swoich oświadczeń nie przebierała w słowach. Zaznaczyła, że brak możliwości skorzystania ze znieczulenia był i jest po prostu barbarzyństwem, a sama refundacja nie jest rozwiązaniem wystarczającym – bez zagwarantowania rzeczywistego i powszechnego dostępu do niego. I choć wydaje się to oczywiste, to na razie zmiany tego stanu rzeczy brak.
Spór o prawo aborcyjne
W PRL-u aborcję można było przeprowadzić m.in. ze względów ekonomicznych, dzięki czemu dostęp do tego zabiegu był stosunkowo prosty. Jednak wraz z transformacją ustrojową przyszła zmiana sposobu myślenia o prawach kobiet.
I tak pierwszy projekt ustawy delegalizującej przerywanie ciąży pojawił się już w 1989, czyli równolegle z upadkiem komunizmu, na samym początku kształtowania się nowej, demokratycznej Rzeczypospolitej. Już po czterech latach zawarto (a właściwie uchwalono) tzw. „kompromis aborcyjny” – ustawę, która formalnie obowiązywała do wczoraj. Wraz z pojawieniem się w Dzienniku Ustaw orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego o zakazie dokonywania aborcji w przypadku gdy płód nie jest zdrowy, upadło także stare porozumienie między Wiejską a Episkopatem. Sam ustawa była daleka od „kompromisu” jaki przyklejono jej w nazwie.
Po pierwsze, na początku lat 90-tych społeczeństwo raczej popierało aborcję – przyzwyczajone do prawa, które pozwalało na zabieg. Po drugie, ustawa nie zadziałała konsyliacynie jak na kompromis przystało. Nastroje społeczne przez lata eskalowały, a dylematy związane z prawem do aborcji trwają nadal.
Ten kruchy porządek został zachwiany przez kontrowersyjne orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego z października 2020. To właśnie po tym orzeczeniu zaczął się kolejny już czarny protest i ogólnopolskie ruszenie. Na ulice wyszły setki tysięcy osób. W Warszawie, w miastach wojewódzkich, ale i w miasteczkach. To największe protesty w Polsce od upadku komunizmu.
Co czwarta dorosła Polka przerwała ciążę w ciągu swojego życia chociaż raz[1]. Wniosek nasuwa się sam – polskie prawo nie szanuje co najmniej 5 milionów Polek. Nie bierze ich pod uwagę, a tak bezwzględnie zakazując aborcji, staje się bastionem przemocy wobec kobiet.
Czy systemowa przemoc ekonomiczna istnieje?
Idźmy dalej. Przeciętne miesięczne wynagrodzenie mężczyzn w 2016 roku było wyższe od wynagrodzenia kobiet o 18,5%. Różnica w wynagrodzeniu godzinowym wynosiła 12,1% – również na korzyść mężczyzn.
Czym jest przemoc ekonomiczna? To finansowe uzależnienie od siebie drugiej osoby. Zdarzają się bardzo jaskrawe przypadki, na przykład mąż, który odbiera żonie pensję. Ale nie tylko: różnica wynagrodzeń, która nie wynika z różnicy stanowisk czy kompetencji, też jest przemocą.
Dodatkowa praca w domu, którą często muszą wykonywać kobiety, w połączeniu z niższymi zarobkami to świetne poletko dla takiej finansowej zależności. Znów system uderza w jednostki słabsze, o stosunkowo mniejszych zasobach i możliwościach. Nie jest to przemoc tak jaskrawa i namacalna jak pobicie żony, ale jest równie dotkliwa.
Kobiety do polityki!
Uzyskanie przez kobiety w Europie praw wyborczych datuje się z reguły na pierwszą połowę XX wieku, z wyjątkiem Szwajcarii, w której w większości kantonów nastąpiło to w roku 1971, a w ostatnim – dopiero w 1990.
Te daty, choć przecież powszechnie znane, powinny budzić zdziwienie. To nieco ponad sto lat (a w ostatnim szwajcarskim kantonie – 30) równości. Prawo do aktywnego uczestniczenia w życiu politycznym kobiet jest elektryzująco nowe.
Nic więc dziwnego, że pielęgnowane od wieków stereotypy narzucają paradygmat, zgodnie z którym „kobieta w polityce” to zjawisko odstające od normy. Statystyki pokazują bezlitośnie, że programy edukacyjne polskich i międzynarodowych organizacji są niewystarczające, a w społeczeństwie raczej panuje przekonanie (często nieuświadomione), że polityka to domena mężczyzn – pewniejszych siebie, głośniejszych i od początku nastawionych na sukces.
Wystarczy spojrzeć na liczby, a konkretnie – na rozkład mandatów poselskich według płci. 329 posłów na 131 posłanek. PiS – 171 do 55, KO – 84 do 50, Koalicja Polska – 20 do 4, Konfederacja – 11 do 0. Na tym tle Lewica przedstawia się bardzo progresywnie: 28 posłów do 20 posłanek to niewielka różnica.
W Senacie w obecnej kadencji zasiadły 25 kobiety na 76 mężczyzn.
To znowu tylko liczby, ale odrzucając na chwilę wszelkie stwierdzenia typu „kobiety przecież nie chcą się angażować”, które nota bene już dawno temu zostały odrzucone przez naukę, zastanówmy się: nie chcą? Czy nie mogą?
Wojna z kobietami?
Nie tak dawno temu mogliśmy obserwować wielkie poruszenie na prawicy. Konwencja stambulska, która pojęcie przemocy wobec kobiet definiuje jako naruszenie praw człowieka, nie spodobała się środowiskom konserwatywnym, które uznały ją za zdradę tradycji i wartości.
Co budzi tak silne kontrowersje wśród prawicy? Z pewnością jedną z przyczyn tej niechęci są przepisy o niedyskryminacji ze względu na płeć kulturowo-społeczną. Mówiąc wprost – „ideologia gender”.
Konwencja wprowadza też definicję gwałtu, która różni się od tej przyjętej przez polskie prawo – ponieważ zakłada pojęcie zgody na czynność seksualną. Czyli: stosunek bez wyrażenia zgody jest gwałtem. Wydaje się to proste. Na potrzebę dostosowania polskiej ustawy do treści Konwencji odpowiedziała Lewica, składając propozycję zmiany definicji gwałtu w Kodeksie karnym – zmiany, dla niektórych oczywistej i intuicyjnej, dla wielu komentatorów nie do przyjęcia.
Czy przemoc ma płeć?
Wielu przeciwników tej tezy zakłada, że przecież mężczyźni także doświadczają przemocy, tylko tego nie zgłaszają, ze względu na poczucie wstydu i strach przed ośmieszeniem. Tego problemu nie wolno bagatelizować – to przejaw panującego w patriarchalnym społeczeństwie stereotypu toksycznej męskości, powielanego chociażby przez takie powiedzenia jak „chłopaki nie płaczą” czy wychowywanie dzieci w przeświadczeniu, że okazywanie emocji jest domeną kobiet. Edukacja seksualna wolna od krzywdzących stereotypów oraz oparta na wzajemnym szacunku w Polsce jest wizją odległą, która na razie nie doczekała się spełnienia.
Przemocy, co jasne, doświadczać mogą wszyscy. Jednak to kobiet dotyka ona systemowo. Kluczowa jest tu świadomość, że zjawisko przemocy opiera się na asymetrii sił, która może być powodowana przez czynniki biologiczne, ale również ekonomiczne, społeczne, kulturowe i prawne. Nie można pominąć sytuacji mniejszości seksualnych, w tym transkobiet, które są dodatkowo narażone na dyskryminację i przemoc ze względu na orientację seksualną czy tożsamość płciową.
Mówienie, że przemoc nie ma płci przypomina trochę hasło „all lives matter”. Tak, przemoc może spotkać każdego i to prawda, że „all lives matter”. Ale nie o tym przecież mowa. Celem tych haseł nie jest przeważanie szali i ogłoszenie zwycięzcy w tej niezbyt przyjemnej potyczce, tylko zwrócenie uwagi na potrzebę wyrównania obu jej ciężarków.
Przemoc ma płeć. Nie dlatego, że mężczyzn ona nie dotyczy – oczywiście, że dotyczy – ale dlatego, że to kobiety nie mogą rodzić po ludzku. Dlatego, że to kobiety zarabiają mniej, choć pracują więcej. A wreszcie dlatego, że państwo nie chroni ich praw, wkładając je w rolę rozpłodówek.
A wprowadzając do przestrzeni publicznej tak niewygodne – burzące dotychczasowy ład – hasło, stawiamy kolejny krok w realizacji wizji (nie tak przecież odległej, choćby geograficznie) państwa równościowego i szanującego ogół swoich obywateli i obywatelek.
[1] Doświadczenia aborcyjne Polek, CBOS 2013.
Autor zdjęcia: Mika Baumeister