Najpierw cudzysłów. Za komunizmu intelektualna opozycja mówiła i pisała o potrzebie „powrotu do Europy”, od której zostaliśmy siłą oderwani w wyniku przegranej II wojny światowej. Powrót do Europy oznaczał powrót do fundamentalnych standardów świata zachodniego (wcześniej tylko europejskiego), czyli liberalnej demokracji i kapitalistycznego rynku. Dziś w tym świecie już jesteśmy, a więc nie musimy się spieszyć do Europy (co najwyżej poprawiać nasze przestrzeganie owych, ukształtowanych historycznie standardów!).
Jesteśmy, więc w tak rozumianej Europie na dobre i na złe. Na dobre, bo jest to jedyna cywilizacja w historii ludzkości, która dała ludziom wolność i szansę zamożności. Na złe, bo cywilizacyjnie i instytucjonalnie Europa (świat zachodni, ale Europa w największym stopniu) znajduje się w kryzysie. I nie mam na myśli „wielkiego kryzysu finansowego”, rzekomo spowodowanego przez chciwych bankierów, lecz trwający od dziesięcioleci i pogłębiający się kryzys państwa opiekuńczego, które jak jemioła z oplecionego przez nią drzewa wysysa coraz więcej soków ze – słabnącej – kapitalistycznej gospodarki rynkowej.
Kryzys jest wielostronny. Od półwiecza, co wynika z rozlicznych badań, po każdym dłuższym okresie zwiększania udziału wydatków publicznych w PKB następuje trwałe spowolnienie tempa wzrostu tegoż PKB. Ponieważ wydatki publiczne rosną nieustannie jako część wytworzonego bogactwa, więc wzrost gospodarczy obniża się. Dziś w „starej”, czyli zachodniej Europie wynosi on ok. 1% rocznie (w USA około 2%). Jeśli nie nastąpią znaczące zmiany w poziomie i funkcjonowaniu państwa opiekuńczego, następna dekada będzie już dziesięcioleciem stagnacji, z czego mogą ucieszyć się utopijni ekolodzy, ale zapewne nikt więcej…
Kryzys nie dotyczy tylko gospodarki. Dziesięciolecia ekspansji „socjalu”, jak skrótowo nazwę państwo opiekuńcze, mają swoje silne konsekwencje w sferze psychospołecznej i politycznej. Człowiek dla równowagi psychicznej i przekonania, że świat jest zrozumiały musi ufać, że istnieją związki przyczynowo-skutkowe i określone działania prowadzą do określonych skutków. Także w sferze dobrobytu materialnego.
Widzą, że ich wytrwała, dobra jakościowo, twórcza praca jest systematycznie nagradzana wyższymi dochodami i wyższym poziomem dobrobytu. I z tego związku wyprowadzają wnioski, iż warto się starać. Tymczasem rosnąca lawina „socjalu” osłabia, a w wielu obszarach życia gospodarczego i społecznego wręcz zerwała ów związek. Owi nieszczęśni „oburzeni” (którymi zachwycają się tęskniące do rewolucji intelektualne cielęciny…) są tego najbardziej wyrazistym przykładem. Oburzeni są tym, że strumień „socjalu” przestał rosnąć, a nawet tu i tam zaczyna się zmniejszać. Żyjąc od dawna w systemie, w którym, czy się stoi, czy się leży „socjal” i tak się należy, nawet nie próbują zadawać pytań w rodzaju: „Co ja robiłem w życiu, aby podnieść mój poziom dobrobytu?”, „Czy istnieje jakiś powód, by domagać się tego dobrobytu od innych?”.
Ponadto, z badań – psychologicznych tym razem – wynika, że postrzeganie świata jako zbioru przypadkowych zdarzeń (jak owa manna z nieba w postaci „socjalu”), a nie związków przyczynowo-skutkowych (jak np. dobra praca-wyższe dochody) prowadzi do zaburzeń psychicznych. Pojawia się tendencja do wycofywania się, nie podejmowania inicjatywy, a okazjonalnie do destrukcji i agresji (patrz zniszczenia i rabunki, w których brali najczęściej udział ludzie, którzy nigdy systematycznie nie pracowali; najwyraźniej widać to było w Londynie i Paryżu).
Do takiej Europy na pewno nie tylko nie należy spieszyć się, ale trzeba zrobić wiele, aby nie zagnieździła się u nas. Niestety i nastroje społeczne i oportunistyczni politycy popychają nas właśnie w tym kierunku. A jeszcze bardziej sprzyja temu uczestnictwo w „Europie”, tej instytucjonalnej właśnie. Ale o tym następnym razem.