Rocznica pierwszych demokratycznych wyborów w Polsce obchodzona w cieniu rządów partii, która kwestionuje stworzony w 89 roku system ma słodko-gorzki posmak. Wspomnienia dawnych przewag, autocelebracja „zasłużonych” momentami wygląda momentami groteskowo.
Są to jednak zasługi realne pomimo że pokojowe przekazanie władzy, przy stole, potem wyborczej urnie, nie będzie nigdy mogło konkurować na seksowność z obaleniem Berlińskiego Muru. Nigdy zdjęcia Wałęsy, Mazowieckiego z Jaruzelskim i Kiszczakiem, nie staną się ikonami na miarę całujących się szczęśliwych młodych ludzi rozbijających na kawałki znienawidzony symbol zimnowojennej konfrontacji i komunistycznej opresji.
Zapewnienie miękkiego lądowania beneficjentom PRLu było ceną, która pozwoliła dokonać nagłego lecz pokojowego przekazania władzy. Wygrana SLD 4 lata po pierwszych częściowo wolnych wyborach była, w oczach wielu, jak policzek wymierzony młodej polskiej demokracji. Była to jednak naturalna konsekwencja przyjętych zasad. Nie ma lepszych i gorszych głosów, w demokracji liczą się one po równo. Warto tę lekcję mieć w pamięci również dziś.
Demokratyczna i kapitalistyczna transformacja była jak Dziki Zachód. Ile wygrodzisz, tyle dla ciebie. Kto miał dostęp do kapitału, do zasobów, do kontaktów, ten wygrywał. Nie na rok, na na jeden sezon. Na pokolenie.
Oczywiście nie wszystko zostało podzielone. Jak w erze ekspansji USA na Zachód, tak i w Polsce pojawiały się nowe przestrzenie: wzrost gospodarczy, postęp technologiczny, środki unijne.
Tort rósł, ale w logice, że najwięksi rosną najszybciej. Nie każdy mógł dotrzeć do premiera, żeby wychodzić korzystne warunki prywatyzacji wielkiego zakładu. Nie każdy miał dostęp do kardynała, żeby okazyjnie kupić kościelną działkę.
Kryzysy, bezrobocie rodziły bunt, ale też pokorę. Uczyły cieszyć się z drobnych rzeczy – z bezpłatnego stażu po studiach, z zagranicznej wycieczki pod namiot na kamping z kanapkami z mielonką, z możliwości dorobienia w Londynie czy Irlandii. Prosperity pozwoliło podnieść głowę znad pługa.
Możliwości rosły, a z nimi oczekiwania. Postawić pytania o naturę systemu. Czy to, że jedni rządzą, a inni wykonują polecenia wynika tylko ze zdolności tych pierwszych i nieudaczności tych drugich? Czy w tej grze, w którą grają, nie jest tak jak w kasynie, że na końcu house always wins, kasyno zawsze wygrywa?
Rosnąca grupa ludzi ma poczucie, że tort, podzielony w pierwszych latach transformacji, trzeba dziś wykroić inaczej. Głosowanie na PiS było głosem na zmianę systemu. Głos na PiS był głosem za posunięciem zwycięzców – w biznesie, mediach, organizacjach pozarządowych, polityce z pozycji zajętych po 89 roku. „Czerwoni” walczą o to co „biali” woleliby zostawić dla siebie. I w tej wojnie zaczynają wygrywać.
Biali oczywiście mają rację, kiedy twierdzą, że to co mają zawdzięczają swojej ciężkiej pracy. Jednak z jakichś powodów, ci, którzy pracują równie ciężko, nieustępujący im zdolnościami, nie mogą się zbliżyć do ich poziomu zarobków, statusu i komfortu. Role zostały rozdane i gra w znacznej mierze, toczy się już w obrębie uprzywilejowanych i pozostałych. Opowieść o polskiej merytokracji, w której decydują kompetencje, sprawdza się w stopniu ograniczonym. Im wyżej na drabinie zarządzania, tym więcej ludzi niekompetentnych, egomaniaków i zwykłych idiotów.
W erze powszechnej komunikacji, trudniej jest ten fakt ukrywać. Nie ma w 100% skutecznych sposobów kanalizowania społecznych nastrojów. Sfrustrowani spotykają innych sfrustrowanych. I nagle okazuje się, że jest ich więcej. Część wyładuje się na złej Unii, część oskarży całą klasę polityczną, dostanie się liberałom i lewakom. Każdemu kto symbolizuje zastany system, niezależnie od jej lub jego, rzeczywistej pozycji.
Obowiązujący przez 25 lat model transformacji jako procesu, którego logiki się nie podważa został zakwestionowany. Brak powszechnego sprzeciwu dla łamania konstytucyjnych zasad ustrojowych bierze się z faktu, że zasady te uznane zostały przez wielu za reguły napisane przez zwycięzców w wyścigu – tak, żeby nigdy nie musieć schodzić z podium.
Wyborcy nie chcą zlikwidować demokracji. Gdyby nie ona, nie mieliby przecież nawet tego śladowego wpływu na rzeczywistość. Oni chcą zwiększenia jej zakresu. Tego, żeby przestawić paliki na ogrodzonych 30 lat wcześniej polach. Ci, którzy ostro się im przeciwstawiają bronią zasad, często niezgodnie z własnym interesem. Sami nie należą do zwycięzców transformacji. Ale z jej sukcesu czerpią swoje poczucie godności.
Dopóki nie znajdzie się sposobu i opowieści o możliwości zmian, w języku innym niż nacjonalistyczna opowieść o zdradzie elit, dopóty trzeba będzie godzić się na formę w jakiej dokonuje się ta „rewizja nadzwyczajna”. Opowieść o Polsce demokratycznej, europejskiej i praworządnej nie może być obroną status quo. Trzeba zastanowić się jak te wartości wpisać w nowy społeczny i polityczny podział. Uruchomić potencjał społecznej zmiany, otworzyć instytucje, kanały awansu, dać nowe możliwości tym, którzy ich szukają.
Nie będzie to proces bezbolesny. Ci, którzy sprawują dziś kluczowe funkcje – po obu stronach barykady – mają niewielką skłonność do tego, żeby się dobrowolnie posunąć z zajmowanych miejsc. Mają zasoby do tego, żeby skutecznie się bronić: partie, pozycję w mediach, pieniądze. To, że nie będą zmuszeni odchodzić w niebyt, że na nich też, jak na elitę PRLu, czekają złote spadochrony, niczego tu nie zmienia.
Jeśli jednak nie dokonamy tej zmiany na swoich zasadach zrobią to za nas inni. Już to robią. Kosztem politycznej wspólnoty i jej szans na przyszłość. Najnowsza historia Polski pokazuje jakie ograniczenia, ale i jakie niewątpliwe korzyści, niosą ze sobą zmiany ewolucyjne. Jeśli się nie dokonają szybko, antyustrojowa rewolucja przyspieszy. Przy głośnym społecznym aplauzie.
Tekst pierwotnie ukazał się na trzydziestą rocznicę wyborów parlamentarnych w Polsce, które odbyły się w 1989 roku.