Znów przez Polskę przeszły marsze, w ogniu kibicowskich rac i z nieprzyjemnymi hasłami na sztandarach. Powiedzieć, że szły pochody wykluczające, negatywne i straszne to właściwie jakby nie powiedzieć nic, bo to samo mówi się o Marszu Niepodległości i marszu we Wrocławiu – tym razem nazwanym Marszem Polaków. Niestety niczego to nie zmienia. Marsze idą z takim samym przesłaniem, które można sprowadzić do następującej tezy: Polakiem nazywać się może tylko ten, kogo za Polaka uważa narodowo-kibicowskie środowisko. Samostanowienie nie ma tutaj żadnego znaczenia, bo to środowisko decyduje i ramach własnej decyzji zaszczytny tytuł nadaje lub odbiera. W tym roku Polakami nazywać się mogą osoby heteroseksualne, białe, rzymscy katolicy – o poglądach przynajmniej konserwatywnych – i osoby sceptycznie nastawione do Waszyngtonu, Brukseli i Tel Awiwu. Z tym nie ma dyskusji. Istotne natomiast zdałoby się zastanowić, co ze sobą mają począć ci, którzy nie zgadzają się na tego rodzaju wykładnię.
Marsz Niepodległości, jak i satelickie imprezy, cieszą się dużą popularnością i tego nie sposób im odmówić. Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że są to wydarzenia, które przyciągają wyłącznie zagorzałych sympatyków ONR i środowiska chuligańskie. Znaczną większość uczestników Marszu stanowią, według języka sympatyków imprezy, „normalne rodziny”. Chociaż ich widok w mediach najczęściej jest zasłonięty obrazkami transparentów, na których widnieją krzyże celtyckie, hasła nienawistne lub nazwy organizacji nacjonalistycznych, a z gardeł maszerujących obok okrzyku „Cześć i chwała bohaterom” rozbrzmiewają „raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę”, „zakaz pedałowania” czy „zawsze i wszędzie, policja jebana będzie”. Zdaniem wielu obrońców idei Marszu, fakt, że radykalni uczestnicy stanowią jedynie niewielki ułamek całej sumy maszerujących, niejako rozgrzesza tę imprezę. W końcu cała reszta ze 150 tysięcy uczestników (jak podają szacunki organizatorów – warszawski magistrat doliczył się 47 tysięcy) idzie tam po to, aby poczuć ducha wspólnoty narodowej. W tej motywacji nie ma niczego złego. W końcu 11 listopada powinien być dniem radości, refleksji i właśnie wspólnoty. Problemem jest jednak to, że przez udział w Marszu ci łagodniejsi uczestnicy legitymizują ten najgłośniejszy front. Mimo że rzecznik prasowy warszawskiego ratusza, Kamil Dąbrowa, na swoim twitterze podał, że manifestacja przebiegła spokojnie, bez większych zakłóceń, a jedynie z incydentami pirotechnicznymi, to czy rzeczywiście możemy mówić, że nic takiego się nie stało?
Tegoroczny Marsz miał swoje problemy jeszcze przed startem. Program zakładał, że dzień rozpoczyna się od mszy w Kościele Najświętszego Zbawiciela. Wokół tej informacji zrobiło się głośno, gdy organizatorzy podali, że msza odprawiona będzie w przedsoborowym nurcie trydenckim. Parafia i kuria szybko zdementowały te informacje i odwołały rezerwację kościoła, informując, że proboszcz nie zdawał sobie sprawy, że msza ma rozpoczynać Marsz Niepodległości. Jak podała parafia, odwołanie to było podyktowane obawą przed zatajeniem dodatkowych informacji ze strony organizatorów, w związku z tym, że pierwszy kontakt telefoniczny z ich strony pojawił się dopiero w odpowiedzi na rewizję decyzji. Narodowcy się jednak nie poddali i zdecydowali się na mszę w kaplicy lefebrystów, Bractwa św. Piusa X. Ten wybór zdaje się pasować do organizatorów wydarzenia dużo bardziej, gdyż lefebryści znani są z odrzucenia ekumenizmu i dialogu międzykulturowego, a także z krytyki papieży, którzy zdecydowali się na modernizowanie instytucji Kościoła. To także swoisty policzek wymierzony episkopatowi, który już w 1998 uznał lefebrystów za schizmatyków, stwierdzając, że „Bractwo św. Piusa X utworzyło struktury zostające poza Kościołem Katolickim”. Wielu biskupów zabraniało wiernym udziału w liturgiach sprawowanych przez ksieży zrzeszonych w bractwie. Zrobił tak choćby arcybiskup Józef Michalik, który w liście do wiernych z grudnia 2010 roku podkreślił, że „przynależność do grupy schizmatyckiej pociąga za sobą karę ekskomuniki” a „kapłani (…) nie posiadają zgody kompetentnych władz Kościoła Katolickiego na wypełnianie swej posługi”. Nie zanosi się jednak, by wobec organizatorów i uczestników miałyby zostać zastosowane choćby upomnienia.
W tym roku impreza odbyła się także bez patronatu i udziału Prezydenta Andrzeja Dudy, który zaplanował udział w innych wydarzeniach. Należy jednak zauważyć, że nie zdecydował się na konkurencyjny i zapoczątkowany przez jego poprzednika pochód Razem dla Niepodległej. To nic dziwnego, w szczególności w związku z tym, że ta impreza kojarzy się z główną partią opozycyjną. Jest to także bezpieczna strategia, dzięki której Prezydent nie idzie na noże ze środowiskami nacjonalistycznymi, które obecnie są nie tylko w Sejmie, ale mogą się też okazać potrzebne jego macierzystej partii w przyszłości. Z drugiej strony dzięki temu wybiegowi nie można go obecnie oskarżyć o firmowanie własną twarzą, a także pozycją głowy państwa jakichkolwiek wykluczających zachowań i haseł, które padały w trakcie „największej imprezy patriotycznej w kraju”.
Prezydent, będąc głową państwa, musi w pewnym stopniu reprezentować wszystkich obywateli, nie tylko tych, którzy oddali na niego głos w wyborach. To jasne, że nie ma możliwości, by Andrzej Duda, a także jego poprzednicy czy następcy, w sposób zadowalający wszystkich bronili interesów każdego Polaka. Niezależnie od sympatii politycznych, warto się jednak zastanowić, czy jeśli polityk o konserwatywnych sympatiach, który w poprzednich latach popierał Marsz, teraz decyduje się od niego odciąć, to nie powinno to dawać sygnału ostrzegawczego?
Co roku, w okolicach 11 listopada, wdaję się w dyskusje ze znajomymi, a także, za pośrednictwem mediów społecznościowych, z nieznajomymi. Często spotykam się z opinią, że większość uczestników Marszu nie popiera nacjonalistycznych radykałów i wygłaszanych haseł. Co mnie jednak martwi to fakt, że ci sami uczestnicy nie mają oporów, by ramię w ramię maszerować z nacjonalistami, tym samym dając przyzwolenie na tego typu zachowania. Fakt, że zamkną oczy, albo nawet skrzywią się z dezaprobatą, tego nie zmienia. Może się wydawać, że udział w tej imprezie nie jest jednoznaczną deklaracją poparcia dla ONR czy Wszechpolaków, ale prawda jest taka, że to właśnie te organizacje stoją za Marszem, choć robią to pod szyldem fasadowego stowarzyszenia. Trudno więc jednoznacznie ocenić, czy to zachowanie nie jest brakiem odwagi do otwartego przyznania się do radykalnych poglądów. Być może powodowanego obawą przed ostracyzmem społecznym.
Samych organizatorów też bierze się w obronę, zwłaszcza, gdy spada na nich krytyka i porównywani są do faszystów. Powoływanie się na casus zaproszenia na obchody niepodległości włoskich neofaszystów z Forza Nuova, mija się z celem. W 2017 roku lider ugrupowania, Roberto Fiore, został zaproszony do przemawiania w Warszawie. Fiore był oskarżony o zorganizowanie w 1980 roku zamachu bombowego na dworcu kolejowym w Bolonii. Ostatecznie z zarzutu został oczyszczony, lecz włoski sąd skazał go na karę dziewięciu lat pozbawienia wolności za udział w organizacji terrorystycznej o charakterze neofaszystowskim. Wyroku jednak nie odbył, gdyż do momentu przedawnienia przebywał na emigracji, z której powrócił dopiero, gdy zagrożenie minęło. Łatwo jest jednak znaleźć opinie jasno mówiące, że takie sojusze o niczym nie świadczą, gdyż sam fakt zapraszania organizacji faszystowskich nie jest jednoznaczny z podzielaniem tego typu poglądów. To niesamowicie pokrętna logika, podobnie jak zrównywanie przyjazdów FN do Polski z zapraszaniem niemieckich antyfaszystów przez Polską Antifę.
Co roku 11 listopada stwarza wiele okazji do świętowania niepodległości, także dla osób, którym daleko do środowisk nacjonalistycznych. Wystarczy spojrzeć na wspomniany wcześniej pochód Razem dla Niepodległej, Krakowską Lekcję Śpiewania odbywającą się na Rynku przy Sukiennicach, organizowane w wielu miastach biegi czy parady. Wachlarz możliwości jest bogaty i oczywiste się wydaje, że osoby, które nie zgadzają się na radykalizowanie tego dnia sięgną po alternatywę wobec rac i stadionowych przyśpiewek. A jednak coś do imprez organizowanych przez narodowców ciągnie również te, ponoć umiarkowane, rodziny z dziećmi. Mimochodem z pamięci przywołuje się obrazek mężczyzny, który z dzieckiem w wózku uczestniczył w blokadzie Marszu Równości w Białymstoku, czy też innego, który z dzieckiem na rękach stanął naprzeciw uzbrojonych policjantów po rozwiązaniu przez wrocławski magistrat Marszu Polaków.
Także opór wobec nacjonalizmu popada w przesadę, kiedy ludzie krzywią się na widok ubrań z biało-czerwoną flagą. Poprzez zawłaszczenie narodowych symboli przez środowiska chuligańskie dzisiaj narodowe barwy, choć powinny być bliskie każdemu Polakowi i każdej Polce, stają się tym, czym jeszcze kilka lat temu były bluzy z emblematami JP100% czy HWDP – sygnałem ostrzegawczym. Tak oto bez walki oddajemy wspólne znaki, dając tym samym sygnał, że są nam obojętne. To woda na młyn nacjonalistów. Jednocześnie podkreślanie, że barwy zostały porwane przez jedną stronę konfliktu staje się niczym innym jak samospełniającą się przepowiednią. Trudno rozstrzygnąć więc, czy ktoś je porwał, czy zostały po prostu oddane.
Jeszcze kilkanaście lat temu, 11 listopada, w miastach i wsiach biało-czerwone flagi powiewały na niemal każdym domu, bloku, balkonie. Dzisiaj nie można powiedzieć, że są widokiem rzadkim, ale na pewno już nie aż tak pospolitym. Sam mam wśród znajomych osoby, które tego dnia, a także 1 i 3 maja, flag nie wywieszają, bo nie chcą być uznane za sympatyków nacjonalizmu. To przykry chichot historii, że barwy, które bywały w historii symbolem walki z nazizmem małymi krokami zbliżają się do swastyk. Dzisiaj to stwierdzenie jest jeszcze mocną przesadą, którą popełniam z pełną tego świadomością i jednocześnie nadzieją, że to porównanie nigdy nie stanie się prawdą.
Winą za obecny stan rzeczy nie można w prosty sposób obarczyć prawicy. Środowiska liberalne i lewicowe również powinny dokonać rachunku sumienia, by zastanowić się nad tym, co poszło nie tak jak miało. Muniek Staszczyk popełnił niegdyś utwór „Wychowanie”, którego refren brzmiał „Ojczyznę kochać/ Trzeba i szanować/ Nie deptać flagi/ Nie pluć na godło”. Jeśli jest coś co łączy Polaków 11 listopada to to, że w trakcie Marszu Niepodległości wspólnie depczemy flagę i plujemy na godło. Jedna strona poprzez uwłaczające godności zachowanie rodem z kibolskich ustawek, a druga przez brak stanowczości lub całkowite wstrzymanie się od działań.