Moje drzewo = moja sprawa
Czym jest własność i jak to się ma do drzew
Prawo własności stanowi obok prawa do życia i wolności podstawowe prawo człowieka. Z tymi prawami jest nierozłączne w tym sensie, że nie da się zapewnić prawa do życia i wolności bez właściwego zagwarantowania prawa własności. Własność prywatna gwarantuje możliwość rozporządzania produktami własnej pracy lub innymi nabytymi na zasadzie wymiany, darowizny które z tej pracy pochodzą. W konsekwencji, bez gwarancji dla praw własności wszelkie wolności osobiste i gospodarcze stają się iluzoryczne. Niemożność dysponowania własnością oznacza więc brak swobody w zakresie własnej aktywności: gospodarczej, ale często też politycznej i osobistej. Pośrednio (gdy uwzględnimy własność, którą wymienić w drodze dobrowolnych umów przecież można na środki niezbędne do życia – zarówno w sensie jego utrzymania jak i podnoszenia jakości) zamach na wolność staje się także zamachem na prawo do życia. Te trzy podstawowe prawa człowieka nie mogą być przedmiotem politycznego kompromisu, relatywizacji i ustępstw. Państwo i prawo szanujące autonomię jednostki (a więc państwo liberalne, w odróżnieniu od państwa totalitarnego) ma za zadanie te prawa chronić. Regulacja tej ochrony jest możliwa aby uwzględnić interes publiczny i dobro wspólne, nie może jednak naruszać istoty tych praw. Właściciel, tak dalece jak dysponując swoją własnością nie narusza praw innych, ma prawo korzystać ze swej własności wedle upodobania. Właściciel prywatnej działki, tak dalece jak nie narusza praw innych osób może sadzić lub wycinać na niej różne rośliny czy w inny sposób urządzać ją wedle własnych potrzeb. Drzewa i działki nie są tu w żadnej sposób różne od innych przedmiotów własności.
Podmiot a przedmiot
Dlaczego nie mogę zabić psa, ale mogę wyciąć drzewo z ogródka
Mówiąc o prawie własności mówimy oczywiście o własności rzeczy, przedmiotu. Rzecz, która znajduje się w wyłącznym posiadaniu właściciela nie ma praw sama w sobie. Możemy mówić o jej użyteczności lub braku, możemy się martwić jeśli właściciel naszym zdaniem korzysta ze swej własności wbrew jej przeznaczeniu czy nie wykorzystuje przedmiotu posiadania w sposób właściwy czy optymalny, ale nie możemy mu zabronić korzystać z niej wedle jego decyzji i jego upodobania. Warunkiem więc tak rozumianej własności jest brak podmiotowości rzeczy posiadanej. Niezrozumienie problematyki własności wykazują więc ci, którzy podnoszą argument sprowadzający się do pytania: „czy jeśli korzystając z prawa własności mogę wyciąć drzewo, to mogę też zabić psa?” Prawa zwierząt – idea całkowicie racjonalna nawet z najbardziej liberalnej perspektywy – wywodzą się właśnie z pewnego rodzaju podmiotowości zwierząt. Ta zaś podmiotowość wynika ze świadomości i zdolności odczuwania (emocji, cierpienia). To właśnie sprawia, że posiadanie zwierzęcia musi być ograniczone tym, co definiujemy jako prawa zwierząt (nie zaś sam fakt życia, czym próbuje się uzasadnić podobieństwo psa do drzewa i nadać podmiotowość temu ostatniemu). Nadawanie podmiotowości i praw zwierzętom na podstawie samego tylko życia a nie świadomości i zdolności odczuwania niweczyłoby zresztą wszelkie powszechnie akceptowane sposoby dbania o dobrostan zwierząt (rezygnacja z jedzenia mięsa na rzecz diety roślinnej byłaby wtedy pozbawiona celu). Oczywiście prawa zwierząt leżą w hierarchii praw niżej niż prawa człowieka (co obala kolejny jeszcze bardziej absurdalny argument „czy wedle prawa własności mogę zabić własne dziecko?”) – dlatego nie zakazujemy jedzenia mięsa ale już zabijanie zwierząt dla przyjemności w cywilizowanych krajach jest słusznie karalne. Podstaw do podobnego traktowania roślin – mimo ich ogromnej użyteczności nie ma, co pozwala nam to traktować je podobnie do rzeczy.
Granice wolności
Fundamentalna różnica między „negative externality” a usunięciem skutków „positive externality”
Najczęściej formułowanym zarzutem wobec prawa wycięcia drzewa na własnej działce jest fałszywa analogia: „czy skoro mogę wyciąć drzewo na własnej działce to mogę też postawić na niej smrodzącą fabrykę / cmentarz / chlew”. Przykładów w debacie na ten temat padało wiele, wszystkie jednak sprowadzały się do tego samego błędu, polegającego na mylnym utożsamieniu tworzenia „negative externality” z zaprzestaniem świadczenia „positive externality”. Odpowiedzmy więc co oznaczają te dwa pojęcia i dlaczego tak fundamentalne jest rozróżnienie między nimi.
Rozporządzając swoją własnością (podobnie jak korzystając z prawa z własnością nierozerwalnie związanego, czyli z wolności osobistej) mogę robić z nią co chcę nie naruszając praw innych. Wyżej wykazywałem kiedy mówimy o własności rzeczy, możemy więc już nie kontynuować w tym wątku kwestii domniemanej podmiotowości. W takim więc wypadku granicą mojej wolności korzystania z własności jest prawo osób trzecich. I tak mogę korzystać ze swej własności wedle swojej zachcianki, racjonalnie lub nieracjonalnie, optymalnie lub suboptymalnie, nie mam jednak prawa swoim działaniem spowodować naruszenia prawa innej osoby. Mogę swoją własność zniszczyć jeśli taka moja wola, nie mogę jednak korzystając ze swej własności zniszczyć własności innej osoby. Nie mogę ograniczyć jej wolności osobistej, spowodować u niej fizycznego uszczerbku, zatruć wody z której korzysta czy zatruć powietrza, powodować uciążliwego hałasu (uciążliwego poza granicami mojej działki) czy innego działania, które sprawia, że wyrządzam innej osobie lub jej mieniu szkodę, naruszając prawo do której to ona posiada uprawnienie. Takie właśnie naruszenia praw osób trzecich moją działalnością nazywamy tworzeniem szkody zewnętrznej – i przyjął się tu angielski termin „negative externality”. Jest rzeczą zupełnie uzasadnioną, by zakazywaniem (lub przynajmniej regulowaniem i zmuszaniem do rekompensowania, jeśli zakaz nie jest możliwy) tworzenia „negative externalities” zajmowały się władze publiczne – mamy bowiem do czynienia z klasycznym przykładem naruszenia zasady: „wolność mojej pięści ograniczona jest bliskością Twojego nosa”.
Drzewa produkują tlen, wpływają też korzystnie na estetykę innych terenów. Czy więc ich wycinka z mojej działki nie narusza prawa osób trzecich do tlenu i walorów wizualnych? No właśnie nie narusza. Nie miałem żadnego obowiązku sadzić na swojej działce drzewa i nikt nigdy nie miał prawa ode mnie wymagać, żeby to drzewo tam wyrosło. Fakt, że drzewo rośnie na mojej działce istotnie oddziałuje w sposób pozytywny na osoby postronne – korzystają one z tego, że dzięki mojemu drzewu mają ładniejszy widok za oknem a powietrze jest przyjemniejsze. Korzystają jednak przez pewnego rodzaju przypadek. Jest to klasyczny przykład pozytywnego oddziaływania zewnętrznego, czy też korzyści zewnętrznej („positive externality”). Prowadząc swój ogródek i zapewniając ładniejszy krajobraz i lepsze powietrze dzięki moim drzewom nie naruszam praw innych osób bo moje oddziaływanie jest pozytywne (w przeciwieństwie do negatywnego oddziaływania fabryki, chlewu czy cmentarza na prywatnej działce wśród domów). Mimo faktu, że inni z tego korzystają, nie mają prawa tej zewnętrznej korzyści ode mnie wymagać. Nie mogą więc uznawać, że naruszam ich prawo, gdy „świadczenia” tej korzyści zewnętrznej zaprzestaję, na przykład wycinając drzewo. Wypada to porównać do zaprzestania świadczenia wolontariatu – ktoś odnosił z niego korzyść, ale nie może mieć pretensji, gdy wolontariusz rezygnuje. Dlatego też argumenty przeciwników prawa właściciela drzewa na własnej działce opierające się na zasadzie „negative externality” nie mają – co do zasady – zastosowania. Można oczywiście wyobrazić sobie szczególne przypadki, w których byłoby inaczej (przykładem może być np. stabilność gruntów na mało stabilnych terenach) – jeśli jednak takie sytuacje znajdziemy w praktyce, prawo powinno regulować konkretne przypadki, zagrożenia, nie zaś tworzyć z zakazu zasadę ogólną. Zasadą ogólną musi być prawo dysponowania swoją własnością wedle woli, a jej ograniczeniem – nienaruszalność praw osób trzecich (ale niekoniecznie nienaruszalność korzyści które odnoszą przypadkiem niezależnie od przysługujących im praw).
Nie świętość, a istota
Jak dbać o interes publiczny respektując istotę prawa własności
Osoby o kolektywistycznym spojrzeniu na świat, którym prawo własności – fundament naszej cywilizacji – jest obce, często próbują trywializować argumentację opartą o to prawo. I tak niezwykle popularny staje się slogan o tym jak „święte prawo własności” (często zestawiane z mitycznym „neoliberalizmem”) uniemożliwiałoby realizację jakiegokolwiek interesu publicznego, a świat zadusiłby się w smogu. Frazesy te opierają się na pewnym micie, utożsamiającym nienaruszalność czy „świętość” prawa własności (często porównywaną do powiedzonka „wolnoć, Tomku, w swoim domku” z bajki „Paweł i Gaweł” Aleksandra Fredry) w sensie absolutnym, nieuwzględniającym choćby opisywanego wyżej zjawiska „negative externality”, z tym co stanowi istotę prawa własności. A to właśnie istoty tego prawa bronić należy. Obrona istoty prawa własności, a więc dysponowania swoją własnością, każdym przedmiotem w swoim posiadaniu wedle upodobania tak dalece jak nie tworzy to „negative externality”, zakłada, że w wypadkach, w których mityczną „świętość” tego prawa musimy naruszyć ze względu na ważny interes publiczny, naruszenie to we właściwy i sprawiedliwy sposób rekompensujemy. I tak możemy sobie bez uciekania się do fantazji wyobrazić, kiedy w rękach prywatnych znajdujemy własność na tyle ważną ze względów publicznych, że dla społeczeństwa konieczne jest by ją ocalić, ochronić lub przejąć. Łatwo przywołać tu przykłady zabytków, albo choćby gruntów leżących w obszarze planowanych inwestycji infrastrukturalnych. Przy budowie dróg często mamy do czynienia nawet z przymusowym wykupem gruntów w uproszczonym postępowaniu. Takie rozwiązania to ostateczność, ale często i konieczność ze względu na interes społeczny. Wywłaszczenie w takich wypadkach odbywa się za słusznym odszkodowaniem, co właśnie rekompensuje naruszenie „świętości” prawa własności (której w takiej formie pewnie nikt nie wyznaje, ale koncept funkcjonuje głównie w projekcjach myślowych przeciwników własności jako takiej) lecz pozostając w zgodzie z istotą tego prawa. Lepsza jest oczywiście sytuacja wykupu dobrowolnego za zgodnie ustaloną rekompensatą. I to najlepsza droga także w kwestii zieleni.
Jeśli zgodzimy się że jakość powietrza, tereny rekreacyjne i związana z jednym i drugim zieleń stanowi dobro wspólne i interes publiczny, odpowiedzialność za ich zapewnienie spoczywa wtedy na władzach publicznych. Władze nie mogą wtedy przerzucać tego obowiązku na prywatnych właścicieli, którzy mają tego pecha, że rosną u nich drzewa (albo że kiedyś nieopatrznie takie drzewa sami posadzili). I władze publiczne mają wiele instrumentów by obowiązek ten realizować bez szkody dla własności prywatnej. Oburzające są wycinki drzew w parkach narodowych (słynny casus Puszczy Białowieskiej) i innych publicznych lasach – i raczej na tym powinna się skupiać główna siła krytyki działań obecnego rządu. Ale i władze samorządowe lepiej powinny dbać o miejskie parki i skwery, w których do wycinek dochodziło bez związku z ustawą pozwalającą wycinać prywatnym właścicielom. Zapewne w obowiązującej od początku roku ustawie zabrakło swoistego „okresu przejściowego” na identyfikację takich cennych z punktu widzenia publicznego zielonych terenów prywatnych, który to okres ułatwiłby wykup tych terenów przez samorządy czy inne podmioty publiczne, ale też niespecjalnie samorządy się tym interesowały. Zupełnie przecież choćby w samej Warszawie brakowało dobrej woli ze strony samorządu jeśli chodzi o wykup terenów zielonych na zreprywatyzowanych działkach. Można się domyślać, że słynny skwer przy ul. Poznańskiej mógłby służyć warszawiakom dłużej, gdyby miasto było zainteresowane jego wykupem.
W przypadku zaś drzew wyciętych w Parku Świętokrzyskim jest to prawdopodobieństwo graniczące z pewnością. Akurat ta sprawa była przykładem wieloletniego lekceważenia istoty prawa własności prywatnej przez wiele lat. Spadkobierca terenu stanowiącego fragment Parku Świętokrzyskiego odzyskał swoją własność po latach batalii sądowych. Zasadność roszczeń nie budzi żadnych wątpliwości (nie łączmy więc, choćby podświadomie, sprawy z warszawską „aferą reprywatyzacyjną”, w której działki uzyskiwali nieuprawnieni). Ratusz musiał więc zwrócić należną działkę. Tylko że, teren na którym niegdyś stały kamienice, obecnie jest miejskim parkiem. Miejscowe plany nie pozwalają na żadną zabudowę i prawie żadną działalność komercyjną. Spadkobierca nie był więc w stanie zgodnie z prawem korzystać ze swojej własności w żaden sposób. Naturalne wydawało się więc, że w takiej sytuacji, kiedy faktycznie nie sposób zagospodarować tego terenu korzystnie dla właściciela nie niszcząc istniejącej od lat funkcji publicznej, miasto powinno teren od spadkobiercy wykupić. Tylko że… nigdy nie było tym zainteresowane, a przynajmniej nie za cenę, jaką warta jest działka w samym centrum Warszawy. O wiele bardziej interesowało się jednak tym, czy nie stawiał tam reklam albo nie ograniczał dostępu do swojego fragmentu parku i wykluczało oczywiście jakąkolwiek zabudowę poza kilkoma łatwymi do demontażu budami gastronomicznymi. Gdy teraz słyszę jaki to „barbarzyńca” wycina tam drzewa (na których wycinkę zresztą zgodziło się miasto jeszcze zanim „ustawa Szyszki” weszła w życie ze względu na możliwe zagrożenia jakie powodowały) – trudno znaleźć słowa jakimi możnaby opisać działalność władz miasta przez ostatnie lata.
Oczywiście, wykup terenów zielonych, zwłaszcza tych szczególnie cennych, to tylko jedna z wielu możliwości, raczej potrzebna w tych miejscach, gdzie terenów tych najbardziej brakuje. Powinno się przecież eliminować przeszkody prawne w zakresie partnerstwa publiczno-prywatnego w zakresie ochrony zieleni. Prywatny park może być przecież parkiem dostępnym publicznie, gdzie właściciel brałby na siebie obowiązek ochrony zieleni i udostępnienia terenu i byłby za to odpowiednio wynagradzany przez władze. Poza tym mamy mnóstwo terenów publicznych, które nie są dostatecznie zadrzewione i władze lokalne mogłyby pod zadrzewienia przeznaczyć, także do nasadzeń przez podmioty prywatne. Plany miejscowe też mogą zresztą bez szkody dla prawa własności chronić zieleń, jeśli tylko fakt, że teren ma pozostać zielony jest znany w momencie, kiedy działka publiczna (np. miejska) jest sprzedawana podmiotowi prywatnemu (w odróżnieniu od sytuacji, gdy taka restrykcja pojawia się na już prywatnej działce). Wreszcie władze powinny szukać rozwiązań zachęcających (odróżnijmy to słowo od „zmuszających”) właścicieli terenów prywatnych do dobrowolnego włączenia się w zadrzewianie swoich posesji. Formy takich zachęt mogą być zresztą zupełnie wymierne (np. ulgi w lokalnych opłatach jako pierwszy z brzegu przykład), jako swoista nagroda za tworzenie w ten sposób „positive externality” – oczywiście odbierane jeśli właściciel świadczenia tej korzyści zewnętrznej by zaprzestał. To zresztą i tak tylko przykłady potencjalnych działań. Katalog takich możliwości, które z jednej strony chronią publiczny interes związany z terenami zielonymi, a z drugiej stoją w pełnej zgodności z istotą prawa własności, jest bardzo szeroki. Na tyle szeroki, że argumentacja na rzecz pogwałcenia istoty prawa własności by chronić drzewa nie ma żadnych podstaw.
Apeluję do parlamentarzystów, niezależnie od przynależności partyjnej, by nie odbierali dopiero co przywróconego prawa właściciela działek i drzew do dysponowania swoją własnością. Przepisy w zakresie wycinki drzew można zmienić i poprawić, tak aby z jednej strony chronić istotę prawa własności, a z drugiej zadbać o interes publiczny. Właściciel nie powinien musieć pytać kogokolwiek o to, co zrobić ze swoją własnością i nie ma żadnego powodu ani praktycznego, ani etycznego by o zgodę na wycinkę drzewa na swojej działce miał do kogokolwiek występować. Całkowicie nie do zaakceptowania są także pomysły, by uniemożliwić prowadzenie działalności gospodarczej na terenie nieruchomości, gdzie wycięto drzewo. Jeśli jednak władze publiczne uznają sprawę zieleni za interes wspólny, choćby ze względu na wpływ na jakość powietrza, przestrzenie rekreacyjne czy estetykę, albo konieczność ochrony szczególnie cennych drzew – realizacja tego interesu publicznego musi zachodzić środkami publicznymi, nie zaś przerzucaniem obowiązków na właścicieli prywatnych. Jeśli parlamentarzyści widzą sens zmian w prawie dotyczącym ochrony zieleni, powinni, także za pomocą sprzyjających takim rozwiązaniom ustaw, zachęcić do tworzenia parków miejskich i ochrony lasów państwowych; umożliwienia realizacji zadań publicznych na zasadzie partnerstwa publiczno-prywatnego (np. tereny zielone na prywatnych działkach mogą pozostać takie i być utrzymywane wedle umów zawartych między właścicielem a miastem) lub wykupu terenów zielonych (zwłaszcza tych, na których występują „pomniki przyrody”) przez władze za słuszną rekompensatą. W żadnym wypadku nie można jednak powrócić do poprzednich przepisów, obowiązujących do końca 2016 roku, wedle których właściciele nie mogli decydować o swojej własności, a za wycinkę bez zezwoleń groziły drakońskie kary, nierzadko przekraczające wartość nieruchomości. Możemy zadbać o krajobraz i czyste powietrze. jednocześnie chroniąc prawo własności i wolność!
