Z Henrykiem Woźniakowskim rozmawia Magdalena M. Baran
Magdalena M. Baran: 10 lat temu siedzieliśmy w tym samym miejscu, w Pańskim gabinecie, i rozmawialiśmy o książkach. To był moment, gdy masowo zaczął pojawiać się e-papier, początek „ery” czytników, kiedy mówiło się, że zdominują one, albo nawet zastąpią klasyczny papier. Tymczasem dekadę później wydaje się, że książki papierowe wcale nie mają się aż tak źle. Jak to wygląda z perspektywy wydawcy?
Henryk Woźniakowski: Nie jestem pewien, czy książki mają się nieźle. Zwłaszcza jeżeli chodzi o Polskę, wydawca nie może się bardzo radować stanem czytelnictwa i stanem rynku książki. W Polsce jest on mizerny. Natomiast rzeczywiście jest tak, jak Pani mówi – przed dekadą, kiedy zaczęły pojawiać się e-booki, obawiano się tego, że ta forma książki bardzo prędko zastąpi papier. Na szczęście to nie nastąpiło. Wygląda na to, że tradycyjna książka przetrwa, mimo, że rynek e-booków rośnie szybciej niż rynek książki papierowej, który od kilku lat jest stabilny z lekką tendencją spadkową. W Polsce sprzedaż elektronicznych książek wynosi teraz mniej więcej 3-4 proc całego rynku książki. Jeśli chodzi o rynek książki anglojęzycznej, to wskaźnik jest wyraźnie wyższy, w Stanach to jest około 20 proc. Ale o tym decyduje powszechność języka angielskiego i ogromna liczba anglojęzycznych reference books, z których korzystają ludzie na całym świecie. Zgodnie z prognozą Umberto Eco, książka papierowa ma wszelkie szanse na przetrwanie. Jest wiele osób, które są przywiązane do papieru przez sentyment czy nawyk, ale i w młodszej generacji ci, którzy są czytelnikami, deklarują często swoja preferencję dla papieru.
Kiedy w listopadzie ubiegłego roku wręczana była Europejska Nagroda Literacka, przemówienie Krzysztofa Warlikowskiego o kryzysie czytelnictwa odbiło się dużym echem. Artysta powoływał się wówczas na konkretne wskaźniki, wskazując na przykład, że w Polsce 40 proc. społeczeństwa w ogóle nie czyta, a kolejne 30 proc. czyta bez zrozumienia. Czy jest aż tak źle?Z sondaży wykonywanych przez Bibliotekę Analiz czy Bibliotekę Narodową – dwóch instytucji, które badają rynek książki – wynika, że jest znacznie gorzej, niespełna 40 proc. ludzi czyta cokolwiek. Ale co to znaczy czytać? Kryteria są dosyć liberalne, ponadto większość spośród tych 40 procent przeczytało nie więcej niż jedną książkę. Tak czy inaczej, ponad 60 proc. dorosłej populacji nie czyta nic i to jest bardzo zły wynik. Z początkiem lat 90. wskaźnik czytelnictwa był bliski 60 proc, więc obecnie te dane się prawie odwróciły.
Zastanawiam się, czy przyczyną jest rzeczywiście wejście Internetu i mediów elektronicznych; tego, że komunikowanie stało się tak szybkie? W szybkości komunikacji mamy w pewnym momencie taki zalew informacji, że człowiek się łapie na tym, że nie ma czasu wziąć do ręki książki. I to jest straszne.
Prawdopodobnie jest coś w tym – pozyskiwanie informacji za pośrednictwem Google’a i obecność w mediach społecznościowych u wielu osób wypiera lekturę – choć jak nas pouczają psychologowie i edukatorzy – bynajmniej jej nie zastępują.
Dawniej w tramwaju czy autobusie widziało się dużo ludzi czytających książki, w tej chwili raczej „na szybko” przeglądają artykuły na ekranach smartfonów.
Smartfon jest wszechobecny, coraz więcej jest atrakcyjnych aplikacji, w których też istnieje słowo pisane, tylko że ono ma charakter bardziej skrótowy, cząstkowy. To jest jednak inny rodzaj obcowania z słowem pisanym, a co za tym idzie również z myślą, która za tym słowem stoi. To wpływa zarówno na percepcję jak i na ekspresję tak słowa, jak i myśli.
Z drugiej strony my szukamy takich miejsc, w których się czyta. Pojawiają się przecież księgarnio-kawiarnie, miejsca, w których ludzie mogą się spotkać się z książką, z żywym autorem, które promują czytelnictwo w Polsce. Jasne, ze jednocześnie łączą tę funkcję z aspektem towarzyskim czy kawiarnianym właśnie, ale chyba nie można całkowicie lekceważyć samego zjawiska?
Jest to jakiś pomysł, ale jednak księgarni wciąż ubywa. Dlatego stacjonarne punkty sprzedaży starają się przyciągnąć ludzi jakimiś innymi atrakcjami, stworzyć miejsca do czytania, zaproponować kawę i to jest dobry kierunek. Natomiast księgarni ubywa przede wszystkim ze względu na konkurencję w postaci sprzedaży książki papierowej przez Internet. Obecnie około 40 proc. książek sprzedaje się poprzez sklepy internetowe. Sieci księgarskie i wydawcy sami prowadzą sprzedaż online, ale sieć taka jak Empik może sobie pozwolić na to, żeby jej księgarnie stacjonarne pełniły częściowo przynajmniej funkcję showroomu a także punktu odbioru. Natomiast najtrudniej oczywiście przetrwać małym indywidualnym księgarniom, którym nie wystarczy dla przeżycia szczyt „podręcznikowy” czy świąteczny.
Wszyscy widzimy, co się dzieje w księgarniach przed każdymi Świętami. Zarówno te stacjonarne, jak i internetowe przeżywają oblężenie.
Rzecz w tym, że książka częściej bodaj jest kupowana jako prezent niż do własnego użytku.
To może jeszcze nie jest tak źle, skoro my mamy nawyk kupowania książki jako prezentu?
Oczywiście, bo to jednak świadczy o pewnym prestiżu tego przedmiotu. Trzeba jednak pamiętać o osobach, które albo nie nauczyły się kupować przez internet, albo nie mają zwyczaju kupować bez wzięcia do ręki nawet takiego towaru jak książka. Z pewnością zatem zanikanie lokalnych księgarni odbija się na poziomie czytelnictwa a ten z kolei obniża poziom zakupów książek – i tak kręci się to błędne koło.
Skoro wróciliśmy do tej kwestii, to w przywołanym już przemówieniu Warlikowski mówił o tym, że jak nam spada czytelnictwo, to w efekcie stajemy się „funkcjonalnymi analfabetami”, co z kolei miałoby za sobą pociągać fakt, że jesteśmy dużo bardziej podatni na wkładanie nam do głowy pewnych ideologii. On to wręcz łączy z tym, że skłonność społeczeństw do popadania w populizmy czy nacjonalizmy wynika z tego, że te społeczeństwa czytają mniej. Mniej czytają Grecy czy Włosi, a także Węgrzy, natomiast nadal zdecydowanie więcej czytają Niderlandy czy Szwecja.
Z najbliższych naszych sąsiadów najwięcej czytają Czesi. Nie jestem pewien, czy to ich chroni przed populistycznymi politykami, ale statystycznie rzeczywiście więcej czytające i lepiej wyedukowane społeczeństwa są bardziej odporne na pokusy populizmu. Gdyby to ująć nieco szerzej:
czytelnictwo jest powiązane z umiejętnością koncentracji, wysłuchania ze zrozumieniem dłuższego wywodu, skupienia się na bardziej skomplikowanych czy rozbudowanych argumentacjach.
Zatem spadek czytelnictwa sprzyja spadkowi krytycyzmu. O tym poniekąd wspomnieliśmy wcześniej mówiąc o ograniczaniu się do treści internetowych co wiąże się z grzęźnięciem w słynnych bańkach informacyjnych. Więc jeśli się utknie na dobre w kilku portalach, które mają jakiś określony swój charakter i zabarwienie polityczne, to siłą rzeczy z naszym krytycyzmem będzie coraz gorzej.
Wydaje się, że kultura czytelnictwa ma szansę być bronią przeciw głupocie i ogłupianiu. Tylko pytanie – czy do czytelnictwa da się wychować?
To pytanie można by zadać Marii Deskur, dyrektorce wydawnictwa dziecięcego Egmont, która zainicjowała Fundację Powszechnego Czytania. Ma ona na celu właśnie wychowywanie do czytelnictwa, wzorując się zresztą na podobnych instytucjach na świecie, które osiągają wymierne sukcesy w tym zakresie. Proponuje różne programy, które zachęcają dzieci i rodziców do obcowania z książką. Więc oczywiście na pewno się da wychować do czytania, jest rzeczą potwierdzoną, że czytelnictwo się przekazuje.
Jeżeli w domu dziecko od małego obcowało z książką, to jest nieporównanie większa szansa, że wyrośnie z niego zagorzały czytelnik.
Czyli pozostajemy z jakąś nadzieją?
Ja mam nadzieję, że ta fundacja się rozwinie, bo mają ciekawe pomysły. Jednym z nich jest wciągnięcie do akcji lekarzy pediatrów, program „książki na receptę”. Taki lekarz przy okazji spotkania z dziećmi zalecałby lekturę jako element ogólnego rozwoju. Takie działania za pośrednictwem lekarzy okazały się w różnych krajach bardzo skuteczne.
Z dziećmi być może pójdzie nam łatwiej, ale co z dorosłymi? Jak do nich trafiać?
To jest na pewno trudniejsze, bo ludzi dorosłych jest trudniej do czegokolwiek wychować. Myślę jednak, że są ludzie, którym zależy na sobie i wkładają pewien wysiłek w samorozwój. Są dziesiątki obecnych na rynku najrozmaitszych podręczników dotyczących samorozwoju, wiele z nich wymienia zalety czytelnictwa dla utrzymania sprawności i rozwoju umysłowego w tym wymiarze, o którym rozmawialiśmy – otwierania głowy na inne myśli i krytycyzmu, umiejętności śledzenia wywodu – ale też pewnej sprawności umysłowej szerzej rozumianej, w którą czytanie książek wyposaża. Ja mam nadzieję, że tego typu perswazja przynajmniej niektórych ludzi zachęca do tego, żeby przystąpili do wartościowej lektury. Obecnie mamy zalew tzw. „chały”, czyli książek gatunkowych – romansów, kryminałów i thrillerów, z których masy i wydawcy żyją. Lecz nie jest tak, że tych wartościowych lektur jest na rynku mniej, tylko one gdzieś się gubią i trzeba wiedzieć, gdzie ich szukać – i chcieć je znajdować.
Henryk Woźniakowski – prezes Społecznego Instytutu Wydawniczego Znak, publicysta, tłumacz, członek m.in. zarządu polskiego PEN-Clubu.