Bombastyczne zapowiedzi Karola Marksa odrzuciły na masową skalę społeczeństwa krajów Europy Środkowo-Wschodniej i Wschodniej już 20 lat temu. Odrzuciły zresztą często nie dlatego, że nie odpowiadała im własność państwowa, czy zapowiedzi powstania społeczeństwa, którego wszystkie potrzeby miały być zaspokajane po niskich cenach, bo bez zysku. Odrzuciły dlatego, że obiecywane gruszki na wierzbie nie wyrosły…
To, co pozostało, to jakieś polityczne jaskinie na peryferiach w rodzaju Kuby (i w niszach intelektualnych w rodzaju „Krytyki Politycznej”). Ostatnio jednak i stamtąd płynąć zaczęły interesujące wieści. Żądne sensacji, a słabo wykształcone ekonomicznie, media koncentrują się na zapowiedzi Raula Castro zwolnienia pół miliona urzędników i pracowników państwowych firm. Ale takie powtarzające się szopki przerabialiśmy w komunizmie wielokrotnie: różne „kompresje etatów”, „walki z biurokracją”, itp.
Znacznie ciekawsza była wypowiedź jego sławniejszego brata. Otóż Fidel, mimo iż do Wigilii daleko, przemówił ludzkim głosem i stwierdził ze smutkiem, że nie poleciłby dziś socjalizmu innemu krajowi. Znalazł się więc blisko starego dowcipu z Radia Erewań: „Czy można w Armenii zbudować komunizm?” Odpowiedź: „Można, ale lepiej w Gruzji…” Może zresztą kiedyś – w chwili silniejszych dolegliwości zdrowotnych Fidela – usłyszymy, że można, ale lepiej w USA. Zresztą Stany pod obecnymi rządami same zrobiły, z inicjatywy rządzącej ekipy prezydenta Obamy (nawet nie namawiane), parę kroków w tym kierunku…
Od pewnego czasu rozpoczyna się jednakże – na znacznie większą skalę – demontaż idei Jana Jakuba. Ale wolniej. O ile bowiem hasło: „proletariusze wszystkich krajów łączcie się” stawało się coraz bardziej anachroniczne, gdy domagało się od owych proletariuszy, by jechali na barykadę samochodem ze swego własnego domku, o tyle hasło Rousseau: „łajzy miłosierne wszystkich krajów, warstw i klas łączcie się” wciąż cieszy się powodzeniem. Ocieka bowiem szlachetnością, wzywając do pomocy wszystkim potrzebującym, wśród nich leniom i obibokom, których zresztą szybko przybywa. Bowiem życie „z ręką w kieszeni sąsiada”, jak tzw. państwo opiekuńcze nazywał Ludwig Erhard, ojciec powojennego niemieckiego cudu gospodarczego, demoralizuje. I biorących, i tych którym się odbiera.
Nawet w Szwecji, tym „metrze z Sevres” państwa opiekuńczego, od kryzysu z wczesnych lat 90. ub. wieku udział wydatków państwa w PKB zmniejszył się z (absurdalnych!) 73% do ciągle za wysokich 50%. No i premier prawicowej koalicji będzie – po raz pierwszy od 80 lat – rządzić drugą kadencję, właśnie obiecując dalsze cięcia utrudniające dostęp do kieszeni sąsiada. Świat się zmienia i nawet Szwedzi, o których moja angielska przyjaciółka mawiała, iż nie potrzebują płac, bo wystarczy im „kieszonkowe + socjal” zmieniają zdanie.
Czasami zastanawiam się, który z wymienianych tu filozofów, Marks, czy Rousseau, był szkodliwszy dla zachodniej cywilizacji. I dochodzę do wniosku, że tezy tego ostatniego są szkodliwsze, ponieważ wskazują szlachetne cele. A o tym, że środki są szkodliwe dyskutuje się dłużej niż o znacznie bardziej oczywistej szkodliwości dyktatury proletariatu. Już bowiem sam proletariat miewał pretensje do pana Karola, że nie kazał socjalizmu wypróbować najpierw na szczurach…