Regulacje społeczne, polityczne i ekonomiczne wynikają z faktu, że nie jesteśmy wszyscy satysfakcjonująco wyposażeni w predyspozycje naturalne, ani nawet nie jesteśmy w nie wyposażeni po równo – w związku z tym musimy tę nierówność wyposażenia naturalnego kompensować czynnikami kulturowymi. – z Januszem A. Majcherkiem, filozofem i publicystą, Kierownikiem Katedry Socjologii Instytutu Filozofii i Socjologii Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie rozmawiamy o tym jak lepić demokrację z materii, którą dysponujemy.
Agnieszka Rozner: W ostatnich tygodniach w Sejmie rodzice dzieci niepełnosprawnych prowadzili protest okupacyjny domagając się podniesienia zasiłków pielęgnacyjnych do poziomu pensji minimalnej. Protest podnieśli również opiekunowie dorosłych osób niepełnosprawnych. Sytuacja ta skłania do zadania pytania dlaczego społeczna korekta obecna w doktrynie liberalnej pod postacią Teorii sprawiedliwości Rawlsa – w tym szczególnie jego zasady dyferencji – w polskiej rzeczywistości nie znajduje zastosowania?
Janusz A. Majcherek: Pani pytanie opiera się na błędnej tezie. W polskiej polityce ostatnich lat zasada ta jest realizowana. Świadczenia dla osób opiekujących się niepełnosprawnymi dziećmi, jak i wiele innych świadczeń społecznych, wzrosły w sposób o wiele znaczniejszy niż przeciętne dochody obywateli, a w szczególności niż dochody najwyższe. Najniższa płaca dziesięć lat temu była niższa o połowę: w 2004 roku wynosiła ona średnio 820zł, obecnie 1680zł. To ponad dwukrotnie więcej, podczas gdy przeciętna płaca wrosła we wskazanym czasie mniej więcej o połowę. Ostatnio opublikowano również materiał, z którego wynika, że wzrost płac menadżerów, a więc najwyżej opłacanego personelu w polskiej gospodarce wyhamował, co więcej płace te spadają. By posłużyć się jeszcze jednym argumentem – kilka tygodni temu opublikowano raport, z którego wynika że rozwarstwienie społeczne mierzone wskaźnikiem Giniego w Polsce od kilku lat spada. Jeśli więc zastosujemy regułę maksyminu Johna Rawlsa do polskiej polityki społeczno-gospodarczej, to okazuje się ona całkowicie spełniona.
Reguła maksyminu dopuszcza jednak pewną niesprawiedliwość dystrybucji jeśli przebiega ona z korzyścią dla najmniej uprzywilejowanych.
Właśnie, a w Polsce sytuacja najgorzej sytuowanych, najbardziej dotkniętych rozmaitymi nieszczęściami i utrapieniami poprawia się szybciej niż bogatszych obywateli. Można co najwyżej dyskutować czy kryterium rawlsowskie jest jedynym albo najlepszym, by poziom sprawiedliwości mierzyć. Jeśli je jednak zastosujemy, okaże się że Polska jest pod tym względem państwem sprawiedliwym.
Może więc nie powinny nas martwić wysokie pensje menadżerów, bo jeśli ich płace byłyby jeszcze wyższe – w myśl zasady maksyminu – ogólna sytuacja społeczna byłaby jeszcze lepsza?
W przypadku jakiejkolwiek rozwijającej się sytuacji można oczywiście sformułować postulat, iż dałoby się jeszcze szybciej i jeszcze lepiej. To jednak bardzo wątpliwe. Jeśli weźmiemy pod uwagę sytuację protestujących opiekunów osób niepełnosprawnych, wszyscy niemal podzielają obawę, że spełnienie ich postulatów spowoduje, iż wkrótce pod sejmem będą koczować całe tabuny przedstawicieli rozmaitych grup społecznych uważających się za upośledzone, lub traktowane niesprawiedliwie, żądających podobnych lub nawet dalej idących przywilejów, subwencji czy świadczeń. Czy jest to model państwa, który chcemy akceptować? Czy zgadzamy się na to by dystrybucja dochodów w Polsce przebiegała według zasady sformułowanej przez szefa „Solidarności” Piotra Dudę, iż należy „wyrwać temu rządowi z gardła”? Czy to jest akceptowalna dla nas metoda kreowania polityki społecznej? Jeśli tak, to – ujmijmy sprawę szczerze – państwo byłoby wówczas niepotrzebne. W takiej sytuacji zbędna jest demokracja, zbędne są wybory, a także jakakolwiek instytucjonalizacja konfliktów społecznych. Wystarczy wówczas zdać się na mechanizmy walki o przywileje, po zastosowaniu których jednak z całą pewnością zwycięzcami nie będą najsłabsi. Zgoda na takie mechanizmy oznacza bowiem zgodę także na to, że finalnie zwycięzcami nie będą najsłabsi lecz najsilniejsi, najbardziej agresywni i najbardziej zdeterminowani.
Znaleźlibyśmy się wtedy na powrót w klasycznej sytuacji pierwotnej.
Otóż to. Trzeba też sobie jasno powiedzieć, że zasady rawlsowskie również budzą pewne wątpliwości. Porównam ten problem do sytuacji wyprawy wysokogórskiej, albo rywalizacji sportowej: im szybszy jest bieg czy wspinaczka, tym bardziej rozciągnięta jest stawka uczestników. Im szybciej chcemy biec, w tym większym stopniu musimy się pogodzić z tym, że nie wszyscy nadążą. Co więcej, im szybciej chcemy biec – innymi słowy, im szybciej chcemy się rozwijać – tym bardziej musimy się liczyć z rozciągnięciem owej stawki. Podobnie jest w przypadku wypraw wysokogórskich. Znamy wszak przypadek wyprawy zimowej na K2, w trakcie której dwóch najsilniejszych uczestników szybko wspięło się na szczyt i wróciło do bazy, a dwóch najsłabszych zginęło, ponieważ tamci na nich nie poczekali. To przykład ekstremalny, na który godzić się nie możemy. Jeśli jednak wykluczymy warunki ekstremalne, musimy pogodzić się z tym, że szybkie tempo rozwoju powoduje wzrastanie grupy tych, którzy nie nadążają. Zasada Rawlsa wykazuje tu moim zdaniem pewną zasadniczą słabość. Otóż w tej sytuacji żąda ona, żebyśmy zwolnili tempo, poczekali na tych najsłabszych. W ten sposób nie da się postąpić w wielu życiowych sytuacjach, także w sytuacji makrospołecznej. Na odpowiednio wysokim poziomie rozwoju pojawiają się wprawdzie teorie czy pytania o ewentualne zaniechanie wzrostu w ogóle, czy nie powinniśmy się pogodzić z ustabilizowaniem standardu życia na poziomie jaki już osiągnęliśmy, ponieważ znaczące jego podniesienie wymagałoby ogromnych kosztów społecznych czy choćby dewastacji środowiska. Otóż tak mogą dyskutować Szwajcarzy, Norwegowie, ale nie Polacy. Sugestia by Polacy poprzestali na obecnym poziomie życia, dla miażdżącej ich większości wydaje się po prostu nie do przyjęcia. Jeśli więc chcemy się rozwijać i to rozwijać szybko, to musimy biec szybko, na pewno szybciej niż zachodnia Europa, by zbliżać się do jej standardów. Szybki bieg powoduje zaś rozciągnięcie stawki uczestników, nie ma innej możliwości.
Inną użyteczną metaforą jest bieg maratoński. W biegu maratońskim ostatni uczestnicy przybiegają na metę w czasie dwukrotnie gorszym niż zwycięzcy. Nie możemy literalnie zastosować takiej zasady, która przekładałaby się na postulat, że czasy uczestników biegu maratońskiego mają być jak najbardziej wyrównane, bądź że czas najwolniej biegnącego uczestnika ma być jak najbardziej zbliżony do czasu przeciętnego lub czasu zwycięzcy. Metafora sportowa może mieć pewne ułomności w zastosowaniu do stosunków społecznych, rywalizacja sportowa nie do końca przekłada się bowiem na model społeczny, w którym konieczne jest więcej kooperacji niż rywalizacji, niemniej i tu pojawia się pewien problem. Ceniony sportowiec południowoafrykański Pistorius otrzymał pomoc w postaci protez, czyli system społeczny zapewnił mu możliwość uczestnictwa w biegach lekkoatletycznych mimo niepełnosprawności. Otóż pojawił się problem, czy przypadkiem to udogodnienie nie pozwala mu na lepsze osiągnięcia niż osobom pełnosprawnym. Pełnosprawni biegacze są bowiem narażeni na naciągnięcie ścięgna Achillesa, zakwaszenia mięśni w dolnej partii nóg, lub inne kontuzje, których ów ułomny sportowiec, wyposażony w protezy z włókna węglowego, nie zaznaje. Formułowano więc nawet takie sugestie, że niektórzy ludzie mogą w przyszłości decydować się na okaleczenie, by otrzymać tego rodzaju urządzenia zastępcze, dające im w rezultacie przewagę nad osobami pełnosprawnymi. Ta analogia pokazuje przed jaką pułapką stoimy także w życiu społecznym. Jeśli powstał wielki szum w internecie po opublikowaniu zdjęć jednej z opiekunek dzieci niepełnosprawnych, ilustrujących jej pobyt w Chorwacji, wynikał on właśnie z faktu, że dla wielu ludzi – nie znajdujących się w sytuacji tak przykrej jak ona – jej poziom życia jest nieosiągalny. Czy to jest realizacja zasady sprawiedliwości?
Rekapitulując, zasada sprawiedliwości Rawlsa ma swoje słabe punkty i z całą pewnością nie może ona przerodzić się w karykaturę, która sprawia, że obraca się ona w swoje własne przeciwieństwo. Nie może być tak, że medale w biegu maratońskim przyznajemy tym, którzy przybiegli na końcu stawki. Zwycięstwo w rywalizacji jaką jest życie społeczne i ekonomiczne nie może przypadać tym, którzy wnoszą mniejszy wkład.
Wróćmy raz jeszcze do tekstu Rawlsa, pisze on: „Naturalna dystrybucja nie jest sprawiedliwa ani niesprawiedliwa; nie jest też niesprawiedliwe, że ludzie rodzą się w określonych społecznych pozycjach. Są to po prostu fakty naturalne. Sprawiedliwe czy niesprawiedliwe jest to, w jaki sposób instytucje z tymi faktami sobie radzą”. (Teoria sprawiedliwości, Warszawa 1994, s. 146-147). Prof. Irena Lipowicz, RPO skierowała sprawę opiekunów dorosłych osób niepełnosprawnych do Trybunału Konstytucyjnego, który orzekł, że odebrane świadczenie pielęgnacyjne winny jednak tym osobom przysługiwać. Rzecznik zapowiedziała wyciągnięcie konsekwencji za niedopatrzenia w tej sprawy wobec konkretnych urzędników. Czy to właściwa ścieżka postępowania?
Jest to przedmiotem nieustannych negocjacji i na tym właśnie polega polityka. Regulacje społeczne, polityczne i ekonomiczne wynikają z faktu, że nie jesteśmy wszyscy satysfakcjonująco wyposażeni w predyspozycje naturalne, ani nawet nie jesteśmy w nie wyposażeni po równo – w związku z tym musimy tę nierówność wyposażenia naturalnego kompensować czynnikami kulturowymi. Wytwory kultury kompensują ułomności natury. Nie możemy jednak przekroczyć pewnych granic. Modyfikacje naturalnych predyspozycji przez kulturowo-cywilizacyjne reguły nie może tym naturalnym zaprzeczać ani całkowicie ich negować. Jeśli bowiem godzilibyśmy się na ingerencję w naturalne predyspozycje w sposób nieograniczony, musimy wówczas zgodzić się np. na eugenikę. Problem ten jest obecny w literaturze ostatnich lat, zwłaszcza od czasu wydania Końca człowieka Francisa Fukuyamy. Do jakiego stopnia jesteśmy w stanie godzić się na ingerencję w naturalne wyposażenie każdego osobnika, modyfikując je pod kontem oczekiwań jego rodziców, środowiska społecznego bądź jego własnych? Odwołajmy się tu do bardziej realnego przykładu, mianowicie form poprawiania wyglądu, związanych z możliwościami współczesnej chirurgii plastycznej. Otóż, czy powinniśmy ze środków publicznych refundować powiększanie biustów, liposukcję, operacje likwidujące zmarszczki oraz generalnie mające poprawiać wygląd…
Wygląd mniej uprzywilejowanych pod względem urody…
Właśnie. Jeśli ktoś urodził się z poważną wadą wrodzoną, poważną dysfunkcją bądź nawet poważnym mankamentem urody stanowiącym wyjątkowo przykrą ułomność, wówczas z łatwością godzimy się na refundowanie korekcji tego rodzaju wady ze środków publicznych. Sądzę jednak, że wpisanie korekcji biustu, likwidacji zmarszczek lub innych zabiegów upiększających na listę zabiegów refundowanych wzbudziłoby ogromne zastrzeżenia. Stajemy tu wobec pewnych możliwości, które każą nam się zastanowić nad granicami ich wykorzystywania. Niegdyś polityka społeczna wynikała w części z braku jakichkolwiek możliwości modyfikowania naturalnego wyposażenia człowieka. Dziś sytuacja uległa diametralnej zmianie. Ponieważ jednak możliwości kompensacji braku naturalnego wyposażenia tak znacznie się powiększyły, rodzą się pytania, w jakim stopniu chcemy z nich korzystać. Dziś dylemat ów może dotyczyć modyfikacji chirurgicznych, w przyszłości zostaniemy postawieni wobec problemu ingerencji genetycznych.
Podam pewien przykład związany z sytuacją rodziców dzieci niepełnosprawnych. Otóż Jacek Żakowski w sposób zawoalowany stwierdził, że należałoby różnicować wsparcie dla tych osób, które nie miały świadomości, że ich dziecko urodzi się upośledzone, od tych, którzy świadomie podjęli decyzję o urodzeniu upośledzonego dziecka. Już to wywołało poważne oburzenie. Dominika Wielowieyska zarzuciła mu – choć również nie wprost – że to wypowiedź skandaliczna. Sugeruje bowiem, że należałoby karać tych rodziców, którzy mając świadomość znacznego uszkodzenia płodu nie podjęli decyzji o aborcji. To jedynie przedsmak tego, co czekałoby nas gdybyśmy uruchomili dyskusję dotyczącą granic ingerencji w naturalne wyposażenie człowieka. Inżynieria genetyczna, bo o niej tu mówimy, zaoferuje kiedyś możliwość modyfikowania lub kreowania niemal wszystkich elementów naturalnego wyposażenia człowieka. Zaistnieją możliwości modyfikowania genotypu przyszłego człowieka w bardzo wczesnej fazie rozwoju płodowego, w stopniu i kierunku praktycznie nieograniczonym. Czy się na to zgadzamy? Sądzę, że większość współczesnych ludzi mówi nie. Eugenika tak rozumiana spotyka się ze zdecydowanym sprzeciwem. Można zadać pytanie, czy słusznie i dlaczego? Dlaczego nie miałyby się w przyszłości rodzić dzieci zdrowsze, pozbawione ułomności? Tym bardziej gdy będzie to możliwe nie za pomocą eliminacji (aborcja) lecz przez bezpośrednią ingerencję metodami inżynierii genetycznej w pożądanym kierunku, by rodziły się dzieci wyposażone we wszystkie atrybuty pożądane w danej kulturze czy w środowisku społecznym. Gdybyśmy się na to zgodzili, cały problem redystrybucji społecznej mógłby zniknąć, bo nie byłaby już potrzebna.
Nadal otwartym pozostawałoby pytanie, kto ma ponieść koszty takich zabiegów i tu znów stanęlibyśmy wobec kwestii równości.
To fundamentalny problem. Pytanie to jednak niczym nie różni się od pytania o finansowanie dzisiejszej służby zdrowia.
W polskich mediach debata na temat sytuacji osób niepełnosprawnych rozbija się głównie o kwestie fiskalne. Czy umieszczenie całej sprawy w szerszym kontekście, o jakim tu mówimy, byłoby szansą na przełamanie impasu?
Inżynieria genetyczna to kwestia przyszłości, choć pewne działania są możliwe już dziś. Sądzę, że w całej tej sprawie ulegamy pewnej hipokryzji. Z jednej strony bowiem chcielibyśmy wszyscy być piękni, młodzi, zdrowi i sprawni, a także by udzielono nam pomocy, jeśli utracimy któryś z tych walorów. Oczekujemy, że nasza ułomność, przypadłość czy dolegliwość zostanie skorygowana ze środków publicznych. Zarazem jesteśmy jednak mniej skłonni płacić na to, by takie ułomności refundowano u innych. Dyskusja o tym czy pani opiekująca się niepełnosprawnym ma prawo wypoczywać z nim nad Adriatykiem dotyczy właśnie tej kwestii. W sporze tym zostają wyartykułowane pytania o to komu mamy pomagać – czy wszystkim, czy tylko tym najbardziej potrzebującym? Czy pomagać najbardziej upośledzonym, czy tym których rodzice najsłabiej sobie z tym radzą? W związku z tym powstaje także problem różnicowania wysokości świadczenia w zależności od rozmaitych kryteriów, w tym od kryterium dochodu w rodzinie czy stopnia niepełnosprawności. Opiekunowie osób niepełnosprawnych opowiadają się w tym względzie za równością, podczas gdy – jak się okazuje – w różnym stopniu sobie z tym radzą. Jedni chcą by świadczeń nie różnicować, drudzy uważają, że jest to fundamentalny wymóg sprawiedliwości. Dyskusja, która się toczy dotyczy zatem pytania na czym w istocie polega sprawiedliwość, czy sprawiedliwie znaczy równo, czy sprawiedliwie znaczy w zależności od kontekstu. A jeśli tak, to jaki kontekst miałby tu kluczowe znaczenie.
Dochodzi tu więc do zderzenia pewnych arbitralnych z moralnego punktów widzenia stanowisk. Czy mimo usilnych prób sformułowania neutralnej teorii sprawiedliwości, nadal jesteśmy w tej kwestii bezradni?
W kwestiach moralnych nie możemy zbytnio liczyć na uniwersalne i ogólne teorie. One zwykle bowiem zawodzą. Najlepszym przykładem jest tu imperatyw kantowski. Wystarczy przyjrzeć się konsekwencjom płynącym ze stanowiska Kanta, jakie Benjamin Constant prezentował w znanej z nim polemice, dotyczącej problemu prawdomówności. W sporze tym Kant upierał się, że należy zawsze mówić prawdę, nawet wtedy gdy Constant podawał przykład sytuacji, w której oprawca dopytuje się nas gdzie ukryła się jego ofiara. Kant utrzymywał, że również w tym przypadku należy powiedzieć prawdę, gdyż dopuszczanie kłamstwa w jakiejkolwiek pojedynczej sytuacji łamie zasadę zaufania publicznego w ogóle. Jak zrekapitulował Kołakowski, zatem zgodnie z tym stanowiskiem należy wydać gestapowcom miejsce schronienia ukrywających się przed nimi Żydów. Podobnie jest z innymi ogólnymi regułami. Jestem przeciwnikiem reguł etycznych wyznaczających pewne zobiektywizowane i uniwersalne dyrektywy moralne. Sądzę, że moralność jest kwestią sumienia i kwestią uczuć, a nie racjonalnej rachuby. Jestem zwolennikiem etyki sytuacjonistycznej zbliżonej do utylitaryzmu w duchu Popperowskim, a więc negatywnego. Nie należy dbać o to jak spełnić wymogi jakiejś określonej reguły, lecz w danej sytuacji oceniać jak pomóc konkretnemu człowiekowi. Nie próbujmy zatem zbawić ludzkości, lecz rozglądajmy się wokół jak ulżyć w cierpieniu konkretnemu człowiekowi. Zdaję sobie sprawę, że jest to stanowisko minimalistyczne, które także nie jest wolne od pewnych problemów, ale zbyt rozległa hojność i pomoc społeczna ma z całą pewnością destruktywny wpływ na efektywność ekonomiczną. Jeśli bowiem wszystkim opiekunom osób niepełnosprawnych zaoferujemy świadczenie, pewnym jest, że nikt z nich nie będzie już szukał pracy. To dotyczy także innych grup społecznych, w tym bezrobotnych. Im więcej będziemy rozdawać, tym więcej będzie tych, którzy wyciągają rękę po pomoc. Przymykanie oczu na tę oczywistą zależność byłoby wyrazem naiwności i niezrozumienia najbardziej elementarnych mechanizmów społecznych.
Sprawa protestów opiekunów osób niepełnosprawnych w ciekawy sposób nałożyła się na tocząca się od kilku miesięcy debatę dotyczącą polskiego liberalizmu. Krytyczne teksty Andrzeja Walickiego i Marcina Króla znalazły oddźwięk w licznych, mniej lub bardziej, udanych polemikach. W Magazynie „Gazety Wyborczej” z końca marca Marcin Król odpowiadając polemistom stwierdził, że musimy ponieść ryzyko zmiany. Pisał: „Ryzyko polega na rozszerzenie uczuć prywatnych na publiczne, wolności prywatnej na publiczną”. Jak to rozumieć, czy chodziłoby tu o szersze zastosowanie etyki sytuacjonistycznej, o której pan wspomniał?
Choć jestem zwolennikiem emotywizmu w etyce, jednocześnie mam świadomość – zresztą większość filozofów zawsze to podnosiło – że nie można opierać się jedynie na uczuciach, bo są one chwiejne i ulotne, trzeba więc oprzeć się na rozumie, bo ten operuje stałymi zasadami. Uleganie emocjom zwykle było postrzegane jako słabość, jako wodzenie na pokuszenie, jako schodzenie na manowce. Otóż zdaję sobie sprawę z tego, że miłość może być ślepa, nie twierdzę więc, że powinniśmy całkowicie zdać się na emocje, ale bez miłości życie nasze i innych z nami będzie gorsze.
W książce Rozkosze demokracji Philippe Braud zauważa, że w filozofii polityki zbyt dużo jest teoretyzowania à la Rawls, prób wypracowywania sztywnych reguł formalizacji życia społecznego i politycznego, które jakoby miałyby poprawić jego jakość. Podobnie jak on nie wierzę w to i rzeczywiście pod tym względem jestem emotywistą, zdecydowanie bardziej przywiązanym do uczuć niż do reguł. Mamy jednak całe spektrum rozmaitych emocji: miłości i nienawiść, podziw i zawiść, współczucie i zazdrość, entuzjazm i szał. Chodziłoby tu zatem przede wszystkim o uczucia pozytywne. Po drugie zaś, uczucia pozytywne nie powinny nam zaciemniać rozumu. To rada, którą można dać zarówno obywatelom państwa, jak i młodym ludziom wkraczającym w życie. Nie możesz bowiem tak się zakochać, żeby stracić rozum. Nie możesz tak dalece zaangażować się w życie publiczne, by doprowadziło cię to do utraty jasności rozumienia. Nie możesz ze współczucia rozdać wszystkiego potrzebującym. Wzrost znaczenia emocji w życiu publicznym przywitałbym z zadowoleniem, gdyby były to uczucia pozytywne. Eliminacja złych uczuć na rzecz pozytywnych, nie może jednak przebiegać wbrew rozumowi. Nasza hojność, szczodrość, współczucie i sympatia nie może sprawiać, że zachowujemy się infantylnie i naiwnie. Wzruszenie, jakiemu uległeś widząc dziecko żebrzące na ulicy, jest uczuciem fałszywie wywołanym, które ma nakierować na fałszywe działanie. Nie wolno nam ulegać odruchom serca i rozdawać wszystkim, którzy wzbudzą w nas współczucie. Mówiąc o byłych pracownikach PGR-ów Marcin Król ulega, niestety, takiemu właśnie odruchowi serca, który zaburza rozumowanie.
Gdy chodzi natomiast o liberalizm, Andrzej Walicki popełnił na ten temat kilka znakomitych esejów, w których przekonuje nas do jednak wątpliwej tezy. Utrzymuje, że jedyny prawdziwy liberalizm to liberalizm linii Milla, Rawlsa, etc. Walicki zmierza do zdeprecjonowania neoliberalizmu jako uzurpacji, zarazem jednak równie zafałszowuje liberalizm przez sprowadzenie go do nurtu socjal-liberalnego. Takie stanowisko wyraża zresztą również Marcin Król. Otóż Walicki przekonuje nas, że neoliberałowie zawłaszczyli liberalizm, uzurpując sobie prawo do reprezentowania liberalizmu jako jego najbardziej prawowierni przedstawiciele. Z tezą tą mogę się zgodzić, jednak Walicki przeciwstawia temu listę rozmaitych liberalnych myślicieli ostatnich kilkuset lat, by pokazać, że są to jedyni prawdziwi liberałowie. To też tendencyjne i wybiórcze rozumienie liberalizmu, który jest bardzo szerokim nurtem intelektualnym, w jaki wpisują się różne stanowiska. Uzurpowanie przez którąkolwiek z odmian liberalizmu prawa do wyłączności czy reprezentatywności liberalizmu jest nieuprawnione – takiej uzurpacji dopuszczają się zarówno neoliberałowie, jak i Andrzej Walicki. Szukanie czegoś takiego jak prawdziwy liberalizm jest sprzeczne z samą tą doktryną, będącą w istocie apologią pluralizmu, wielości i odmienności. Liberalizm jest aprobatywny dla rozmaitych, odmiennych nurtów myślowych, intelektualnych i politycznych, należałoby więc się z tym pogodzić zamiast wymawiać innym, że są fałszywymi liberałami.
To trochę jak z casusem prawdziwej demokracji.
Pojęcia takie jak prawdziwy liberalizm, prawdziwy konserwatyzm, lub prawdziwa demokracja to zwykle coś bardzo podejrzanego. Jeśli ktoś mówi o prawdziwej demokracji, na ogół ma na myśli coś innego niż demokracja liberalna. Demokracja jako taka ma wiele odmian i wariantów. Warto rozmawiać o tym, czy któreś z nich nie sprzeniewierzają się demokracji. Analogicznie, istnieją więc na pewno takie nurty liberalizmu, które sprzeniewierzają się liberalizmowi i to trzeba demaskować. Nie należy jednak wskazywać kto z nas jest fałszywym, a kto prawdziwym liberałem.
Może więc czas na to by porzucić antagonizujące przeciwstawienia: jednostka vs. wspólnota, uczucia prywatne vs. uczucia publiczne? Może wystarczy skupić się na kulturze politycznej?
Jestem bardzo krytyczny wobec stwierdzenia, że nie będziemy mieć lepszej demokracji dopóki nie będziemy mieć lepszej kultury, czy to obywatelskiej czy publicznej, czy wreszcie osobistej. Trzeba robić demokrację z takimi ludźmi jakich mamy. Trzeba ją robić jak najlepszą, lepiąc ją z tej materii, którą dysponujemy. Jestem pod tym względem optymistą. Demokracja liberalna to nie jest system dla aniołów. Demokracja jest konieczna właśnie dlatego, że ludzi są podli, ułomni, wredni, ulegają pokusom, złym emocjom i skłonnościom, a także fałszywym wyobrażeniom. Wojciech Orliński w „Gazecie Wyborczej” przytoczył kiedyś wyniki badań na temat tego w co wierzą Amerykanie. W niektóre z tych absurdalnych rzeczy czy zjawisk wierzy więcej osób, niż w Polsce w zamach smoleński. Mimo tego jest to jedna z najlepiej działających demokracji w świecie. Demokracja nie w tym ma przeszkodę, że ludzie wierzą w jakieś absurdy, mają swoje przywary czy ułomności. Demokracja cierpi gdy pojawiają się jakieś środowiska, które uzurpują sobie prawo do władzy, do urządzania życia publicznego według ich norm i standardów. Temu należy się przeciwstawiać, a nie głupocie, zacofaniu, prymitywizmowi czy marnej kulturze. Choć temu także, ale nie jest to warunek fundamentalny dla istnienia demokracji. Jeśli czytam u tegoż Marcina Króla, że musimy budować na prawdzie, to trochę się śmieję, a trochę drżę z niepokoju. Od tego rodzaju stwierdzenia pozostaje już tylko krok do uzurpacji. Budować na prawdzie to ryzykować dyktaturę prawdy, która unicestwi demokrację, jak to wiemy z historii.
Dochodzimy do starej tezy Churchilla.
Trafne byłoby także inne powiedzenie: „Dzięki naszym zaletom tworzymy społeczeństwo, z powodu naszych wad musimy tworzyć państwo”. Konieczność regulacji życia politycznego wynika z naszych ułomności. Każdy system polityczny jest zatem zły, gdyż jest konieczną próbą radzenia sobie z ludzkimi ułomnościami. Jako że demokracja robi to przy największym możliwym stopniu poszanowania wolności, z tego punktu widzenia jest ustrojem najmniej złym. I tu fraza wypowiedziana przez Churchilla jest absolutnie słuszna. Kiedy słyszę powszechne w Polsce utyskiwanie jak wredną i podłą jest polityka, to też trochę się śmieję, a trochę drżę z niepokoju. Polityka z zasady swej taka jest. To tak jakby powiedzieć, że wojna jest okropna. Tak, ale wojna, jak pokazują dzieje, jest niestety czasami czymś nieuniknionym i koniecznym, broniącym przed czymś jeszcze gorszym. Paradoks polega na tym, że wojnie najlepiej zapobiegają dobrze uzbrojone armie. Zachodzi tu więc pewna analogia z demokracją: nie dlatego ją mamy by uczynić świat wspaniałym, lecz dlatego, że jesteśmy podłymi ludźmi. Musimy wprowadzać regulacje żeby podłość, zawiść, egoizm i inne przywary mimo wszystko pozwoliły nam ze sobą żyć, i byśmy przy tym nie obrócili się wzajemnie w niewolników. Bez tego, jak powiedział Hobbes, życie ludzkie byłoby krótkie, podłe i pozbawione wszelkiej radości. Gdybyśmy zdali się na spontaniczność relacji międzyludzkich, skutki byłyby opłakane, więc próbujemy je jakoś uregulować. Z drugiej jednak strony instytucje, które relacje te mają regulować, nie mogą być zbyt rozbudowane, ponieważ z doświadczenia wiemy, że wówczas zaczynają służyć jakiejś formie opresji. Odpowiedzią jest więc demokracja liberalna w ograniczonym państwie, ze świadomością, że nie osiągnie się w ten sposób żadnego idealnego modelu. Chodzi więc o to by zapobiec jak największej liczbie cierpienia jak największej liczby ludzi. Pod tym względem zgadzam się z Millem lub raczej z Popperem. Nie zastanawiajmy się zatem ile szczęścia ludziom można przysporzyć, najpierw starajmy się jak najwięcej bólu, krzywdy i cierpienia wyeliminować.
Janusz A. Majcherek – filozof i publicysta, kierownik Katedry Socjologii Instytutu Filozofii i Socjologii Uniwersytetu Pedagogicznego im. KEN w Krakowie.