Po tygodniach żonglowania nazwiskami i trzymania nas w niepewności, dokładnie w dniu śmierci Józefa Oleksego, Leszek Miller przedstawił kandydata SLD na prezydenta. Tzn. kandydatkę. Wykształconą, młodą, atrakcyjną i kompletnie nierozpoznawalną. Nie wiemy nic o jej poglądach. Ma zerowy dorobek polityczny. Pół roku przed wyborami nie mamy pojęcia, dlaczego miałaby być kandydatką całej lewicy (jak deklaruje), co myśli o najważniejszych kwestiach społecznych ani jaką ma receptę na ich uzdrowienie. Leszek Miller mężnie nie pozwolił jej odpowiedzieć na pytania dziennikarzy, a kwestia, że „polskie prawo trzeba napisać od nowa” jest tyleż banalna, co nieprawdziwa. W wielu aspektach polskie prawo trzeba bowiem zacząć nareszcie stosować – zgodnie z tym, jak zostało napisane.
Wmawianie ludziom, że ktoś, kto raz – bez powodzenia – startował do Sejmu, kto pracował dla kilku polityków (w tym dla zawieszonego tego samego dnia byłego kandydata tej partii – Grzegorza Napieralskiego) ma kompetencje, by starać się najwyższy urząd w 40-milionowym państwie, to kpina z wyborców i z członków własnej partii. Zresztą dość głośno dają temu wyraz.
Głowa państwa pełni funkcje nie tylko reprezentacyjne. Ma inicjatywę ustawodawczą, jest zwierzchnikiem armii, ma być sprawnym mediatorem na skłóconej scenie politycznej. To wymaga wiedzy, doświadczenia, programu, gigantycznych umiejętności. Funkcja prezydenta to zwieńczenie kariery politycznej, a nie jej start.
Leszek Miller o tym doskonale wie. Prawda jest taka, że SLD wystawia Magdalenę Ogórek, bo nie ma odpowiedniego kandydata. Pani doktor zbije kapitał polityczny, który być może jesienią da jej mandat poselski, a o partii będzie jakiś czas głośno w kontekście kandydatki-niespodzianki. Tak przy okazji, czy ktoś zapytał, dlaczego na start nie decyduje się osobiście Leszek Miller? To pytanie zadałabym na piątkowej konferencji prasowej. „Panie premierze, dlaczego zasłania się pan bliżej nieznaną opinii publicznej kobietą? Przecież prawdziwego mężczyznę poznajemy po tym, jak kończy.”
Ciekawe zjawisko. Ci, którzy nie mieli oporów, by atakować prof. Glińskiego za to, że jest kandydatem znikąd, premierem z tabletu oraz męską paprotką Jarosława Kaczyńskiego, teraz wstrzymują się przed wyraźną krytyką kandydatki SLD. Czy to właśnie nie jest seksizm? Tyle że działający w drugą stronę?
Prawdopodobnie za chwilę spadną na mnie oskarżenia, że atakuję a/ kobietę b/ atrakcyjną kobietę – a przyczyną jest babska zawiść. Zatem wyjaśniam: nie uznaję solidarności jajników. Nie uważam, by płeć była argumentem decydującym w tej dyskusji. Kobieta nie może zamykać oczu na podstawowe fakty dlatego, że mówi o innej kobiecie. Nie, siostry, samiec to nie mój wróg.
Co do argumentu atrakcyjności, to – zdaje się – sięgnął po niego przede wszystkim Leszek Miller. Wystawiając kandydatkę niewątpliwie piękną, ale bez dokonań w polityce, o nieznanych poglądach – doskonale wiedział, na czym przede wszystkim skupi się uwaga opinii publicznej.
Bo tytuł naukowy, z całym szacunkiem, to za mało, by starać się o najwyższy urząd w państwie. I odwrotnie – brak tytułu nie jest żadną przeszkodą, by przy stosownym dorobku i charyzmie o wspomniany urząd z powodzeniem się ubiegać, co nasza historia pokazuje aż nadto wyraźnie.
Nie bądźmy więc hipokrytami. Kto jak kto, ale samiec alfa na lewicy, szermujący określeniami o „mężnym sercu w kształtnej piersi” zdawał sobie sprawę, że akurat w tym przypadku uroda będzie miała niebagatelne znaczenie. Tego typu oskarżenia należy więc kierować przede wszystkim pod adresem szefa SLD. Bo to on, zamiast zaproponować wyborcom lewicy prawdziwą politykę, zaprasza ich do udziału w wizerunkowej grze. To po prostu niepoważne.
Zagłosowałabym na prof. Ewę Łętowską, gdyby tylko jakaś partia lub grupa osób zdołała namówić ją do startu. Nie dlatego, że jest kobietą. Dlatego, że jest mądrym człowiekiem i ma wszelkie niezbędne kompetencje. Wiedzę, dorobek i klasę.
Nie zagłosuję na dr Magdalenę Ogórek. Nie dlatego, że jest kobietą. Dlatego, że brakuje jej kompetencji.
Natomiast na pewno nie wiary w siebie i determinacji.