W Lublinie pojawiły się billboardy z prostymi zwrotami po ukraińsku – „dzień dobry”, „proszę”, „do widzenia” – pisanymi polskim alfabetem. To właśnie takie zwykłe, lokalne inicjatywy zbliżają kultury skuteczniej niż niejedna polityczna deklaracja.
Ciężko o coś milszego, gdy jest jest się za granicą, niż dobre słowo we własnym języku z ust obcokrajowca. Ciężko też o mniejszy wysiłek niż opanowanie kilku swojsko brzmiących zwrotów – dobryj deń, czyli dzień dobry, bud laska, czyli proszę, do pobaczenia, czyli do widzenia. A przecież Ukraińcy, których kraj zmaga się z wojną i na uboczu Europy walczy o lepsze jutro, mają prawo czuć się na obczyźnie nieswojo. Mamy więc szczęście, bo nadarza się okazja do polskiej gościnności, o której tak lubimy opowiadać.
Owszem, nikt „naszych” nie podejmował po polsku nad Mozą czy Tamizą. Co prawda łatwiej przemówić po słowiańsku Słowianinowi niż Germaninowi, inna jest specyfika imigracji do Polski niż do Holandii, a jeśli ktoś jest sąsiadem zza miedzy, to prędzej Ukrainiec na Lubelszczyźnie niż Polak w Oxfordshire. Ale to wszystko w sumie nieważne – bo mamy przecież własny rozum i nie musimy się oglądać na Zachód?
Zapisane polskim alfabetem ukraińskie słowa ujawniają, jak wiele łączy oba języki. Są przy tym przyjemną odmianą od powszechnego, lecz niemądrego w słowiańskim kraju zwyczaju angielskiej transkrypcji cyrylicy – zgodnie z którym Szewczenkę zastępuje Shevchenko, a za autorów lektur w polskich szkołach należałoby uznać Dostoevsky’ego i Bulgakova.
Oczywiście troska o dobre sąsiedztwo to obowiązek obu stron. To przede wszystkim od osiedlających się w Polsce Ukraińców mamy prawo oczekiwać znajomości języka polskiego – z czym akurat nie wydają się mieć problemów. Chcielibyśmy także widzieć oznaki dbałości o nasz język w zachodniej Ukrainie, co już bynajmniej nie jest bezproblematyczne. Możemy więc burmuszyć się i dąsać – albo wykazać dobrą wolą i popychać drugą stronę do tego samego.
Koniec końców nie chodzi w tej akcji o to, że dobre stosunki z Ukrainą leżą w naszym polskim interesie – bo rynek pracy, bo wschodnia flanka. Bo nic tak nie buduje przyjaźni między państwami jak przyjaźń między narodami. Nie – chodzi o zwyczajny ludzki gest.
Jak na porządną oddolną inicjatywę przystało, finansowanie pochodzi ze środków pozarządowych i ściepy społecznej, do której można dorzucić się tutaj.