Pod koniec roku 2014, pracując jako główny ekonomista jednego z polskich banków, objeżdżałem Polskę i spotykałem się z przedsiębiorcami, opowiadając im o sytuacji gospodarczej kraju w ramach promocji instytucji, w której pracowałem (większość bankowych ekonomistów wykonuje takie też zadania). Na jednym ze slajdów prezentacji pokazałem bardzo ciekawy, jak mi się wydawało, wykres. Otóż badania nastrojów społecznych, prowadzone przez miesięcznie przez CBOS od początku transformacji, wykazały, że pod koniec 2014 roku po raz pierwszy od 25 lat (!) więcej niż 50 proc. Polaków uważała, że ich rodzinom żyje się dobrze. Uznałem, że jest to symptomatyczny przejaw ożywienia gospodarczego. Był to jednak element prezentacji, przy którym publiczność najczęściej … wybuchała śmiechem. Ktoś nawet raz spytał: „pracuje Pan dla rządu?”.
Slajd był uczciwy. Większość badań społecznych pokazuje, że ludzie odczuwają wyraźną poprawę sytuacji materialnej. Badania GUS, Diagnoza Społeczna profesora Janusza Czaplińskiego, badania TNS (dziś Kantar). Na to nałożyć można dziesiątki wskaźników ekonomicznych, które wskazują na bardzo wyraźny wzrost dochodów i konsumpcji Polaków nie tylko w ostatnich latach, ale i dwóch dekadach. Do poziomu życia przeciętnego Europejczyka wciąż bardzo wiele nam brakuje, ale w procesach gospodarczych liczą się zmiany a nie poziomy – ludzie biedniejsi z rosnącymi dochodami powinni czuć się lepiej niż ludzie zamożniejsi ze spadającymi dochodami. Doświadczenie kontaktów z polskimi przedsiębiorcami uczy, że narzekanie to ich cecha wrodzona, wyniesiona pewnie z czasów, kiedy prowadzenie firmy było jak obóz survivalowy. Tak też zinterpretowałem ich reakcję w roku 2014.
Nadszedł rok 2015, który zmienił nie tylko scenę polityczną, ale zmusił do zadania nowych pytań o sytuację Polaków. Wybory parlamentarne i prezydenckie przyniosły nie tyle zmianę władzy, co były objawem kontestacji systemu – nie tylko przez młodych i przez mieszkańców małych miasteczek, ale przez ogromną rzeszę ludności. Dlaczego Polacy masowo opowiedzieli się za siłami politycznymi, które w dość radykalny sposób odcinały się od systemu, który dał im poprawę warunków życia? Czy przeceniamy osiągnięcia III RP? A może są jakieś inne czynniki? Dyskusja wybuchła i trwa do dziś, ale prawdę mówiąc dopiero rok 2016 pozwolił w pełni ją rozwinąć. Okazało się bowiem, że bardzo podobne zjawiska polityczne, co w Polsce, występują w krajach zachodnich, a głównie w Stanach Zjednoczonych. I tam też uważni obserwatorzy zadają sobie bardzo podobne pytanie: skąd taki bunt?
Bez potraktowania lat 2015 i 2016 łącznie, bez spojrzenia na przemiany polityczne globalnie, nie da się zrozumieć wydarzeń nad Wisłą.
Porównanie Polski i Stanów Zjednoczonych to bardzo pouczające ćwiczenie. Konserwatywna rewolta polityczna w obu krajach ma przecież bardzo podobne oblicze: jest agresywnie nastawiona do dotychczasowych elit, bardzo podejrzliwa wobec innych krajów, nastawiona niechętnie do obcych, mająca silne wsparcie mediów religijnych itd. itp. Skąd te podobieństwa? Przecież Polska i Stany Zjednoczone to kraje o zupełnie odmiennych cechach. I nie chodzi tu nawet o różnicę w poziomie dochodów, kulturze czy historii politycznej, które były obecne od dawna. Chodzi raczej o przemiany społeczne, które teoretycznie mogą mieć wpływ na wstrząsy polityczne. W USA spada tempo rozwoju gospodarczego, zanika klasa średnia, wyraźnie rosną nierówności dochodowe, odradzają się napięcia rasowe i klasowe, państwo nie potrafi wykonać wielu swoich podstawowych funkcji (np. zadbania o infrastrukturę). W Polsce tymczasem tempo rozwoju jest relatywnie szybkie, klasa średnia rośnie w siłę, napięć etnicznych brak mimo masowego napływu Ukraińców, nastroje społeczne – jak wspomniałem na początku – są bardzo dobre, kraj dokonał wręcz skoku cywilizacyjnego w wielu dziedzinach, jak np. infrastruktura. To, że w USA doszło do rewolty wyborców, można bardzo łatwo wyjaśni oznaki tej rewolty było zresztą widać od dawna. To, że w Polsce doszło do rewolty, wyjaśnić jest znacznie trudniej.
Podobieństwo przemian politycznych w Polsce i USA zmusza do poszukiwania takich przyczyn rewolty, które byłyby wspólne dla obu krajów. Ja dostrzegam trzy takie przyczyny, którym nadać można globalny status. Po pierwsze, rozczarowanie kapitalizmem. Po drugie, rewolucja w mediach i sposobach komunikacji. Po trzecie, naturalny bunt pokoleniowy. Nie pretenduję do nadania moim wnioskom waloru czegokolwiek więcej niż luźnych hipotez.
Zacznijmy od rozczarowania kapitalizmem. Zarysowałem powyżej dość cukierkowy obraz polskiej gospodarki, jakby nie było w niej ciemnych plam. Daleko mi do opinii Rafała Wosia, autora książki „Dziecięca choroba liberalizmu”, który twierdzi, że polska transformacja to była dla ludzi hekatomba. Jestem przekonany, że transformacja była wielkim sukcesem. Ale nasza wiedza o skutkach transformacji jest na tyle niepełna, że nie dostrzegliśmy kilku trendów o dużym potencjale politycznym. Przede wszystkim, chodzi o wzrost nierówności. Badania GUS pokazują, że nierówności – mierzone np. wskaźnikiem GINI – w ostatnich dwóch dekadach w Polsce malały. To była dominująca interpretacja we wszystkich mainstreamowych mediach. Jednak w ostatnich miesiącach zaczęły pojawiać się nowe badania oparte na dużo szerszych niż dotychczas zbiorach danych, które wskazują, że nierówności dochodowe w Polsce istotnie się zwiększają. Zwykłe badania statystyczne nie wyłapywały jak szybko rosną dochody najzamożniejszych Polaków, co udało się badaniom opartym o zeznania podatkowe. I tak według badań statystycznych, udział 5 proc. najzamożniejszych obywateli w ogólnym dochodzie krajowym spadł w latach 2006-2013 z ok. 25 do ok. 21 proc., a według badań opartych o zeznania podatkowe – wzrósł z ok. 25 do ok. 28 proc. Nie można dać się zwieść pozorom, że to tylko kilka punktów procentowych różnicy. Te kilka punktów może odzwierciedlać bardzo istotne trendy społeczne, które dotychczas pozostawały poza radarem ekonomistów. W Polsce występuje ten same trend, co w wielu krajach zachodnich i powoduje podobne reakcje ludzi.
Rozczarowanie kapitalizmem to jednak zjawisko znacznie szersze niż tylko frustracje wynikające z rosnących nierówności. To także erozja mitu o ostatecznym zwycięstwie kapitalizmu nad innymi systemami, będąca wynikiem kryzysu finansowego oraz – co istotne – bezprecedensowej ekspansji Chin. Hipotezę, że ekspansja Chin mogła podważyć globalną wiarę w przewagę kapitalizmu postawił niedawno amerykański ekonomista Tyler Cowen w felietonie dla Bloomberga, a ja mogę nieskromnie dodać, że to samo napisałem trzy miesiące wcześniej w „Dzienniku”. Ścieżka jaką ta erozja przedostała się do Polski jest bardzo prosta do zarysowania. Jednym z głównych propagatorów idei, że państwo powinno istotnie wspierać rynek w tworzeniu mechanizmów rozwojowych, jest chiński ekonomista Justin Yfu-Lin, do niedawna główny ekonomista Banku Światowego. Jednym z jego wiernych uczniów jest zaś Mateusz Morawiecki, obecny wicepremier i główny strateg gospodarczy PiS. Zresztą, główni stratedzy PO, jak Jan Rostowski czy Jan Krzysztof Bielecki, zaczęli w późnym etapie rządów tej partii wyznawać podobne idee.
Jednak rozczarowanie kapitalizmem to za mało by wyjaśnić podobieństwa w przemianach politycznych między USA a Polską. Drugim ważnym czynnikiem jest rewolucja w mediach, a szczególnie powstanie mediów społecznościowych. W ciągu kilku lat media przestały praktycznie pełnić rolę sita filtrującego informacje, do wyborców zaczęły docierać komunikaty, z którymi wcześniej na szerszą skalę się nie spotykali. Ten kanał komunikacji najszybciej wykorzystały siły opozycyjne wobec partii mainstreamowych, często niszowe. Marcin Kędryna, doradca prezydenta Andrzeja Dudy, bardzo trafnie, choć trochę przypadkowo, ujął to zjawisko, mówiąc w rozmowie dziennikarzem „Tygodnika Podhalańskiego”: „Myśmy wygrali te wybory dzięki pilnowaniu Internetu”. Dokładnie to samo wydarzyło się w USA. Badanie naukowców z Oxfordu pokazało, że boty (sztuczne profile w mediach społecznościowych) Donalda Trumpa były pięciokrotnie bardziej aktywne od analogicznych systemów wykorzystywanych przez sztab Hillary Clinton.
Warto zwrócić uwagę, że największą siłą polityczną, która skutecznie wykorzystała Internet do swoich celów, jest Rosja. Kraj, któremu dwa lata temu powszechnie wróżono gospodarczą marginalizację, okazał się potęgą w dziedzinie jak najbardziej nowoczesnej – cyberwojnie. Od zwykłego trollingu internetowego, po cyfrową inwigilację, Rosji udało się rzucić na front starcia z zachodem potężne narzędzia wpływu. Amerykańscy czy niemieccy politycy otwarcie i głośnio mówią o cybernetycznym zagrożeniu ze strony Rosji. U nas jakoś o tym ciszej w przestrzeni publicznej, ale nie można mieć najmniejszych wątpliwości, że Rosjanie penetrują Polskę dużo łatwiej niż kraje zachodnie i osiągają swoje cele znacznie skuteczniej.
Ostatni czynnik, który łączy rewolty w Polsce i USA jest najbardziej banalny, ale w moim przekonaniu niesłusznie pomijany. To zwykła rebelia pokoleniowa. Systemy polityczne często przechodzą wstrząsy co 20-30 lat, ponieważ nowe pokolenie kontestuje zastany porządek, szukając w ten sposób dla siebie miejsca. Chodzi zarówno o miejsca na scenie politycznej, jak też nowe miejsce w przestrzeni ideowej.
W Polsce rebelia pokoleniowa jest widoczna gołym okiem. To młodzi ludzie poparli Pawła Kukiza, który stał się młotem pneumatycznym rozwalającym establishmentową skałę. PiS wszedł w szczeliny, które wyrąbał Kukiz. Wiele sondaży pokazuje, że młodzież w Polsce przechyliła się w poglądach mocno na prawo, dając wsparcie rewolcie politycznej. Liberalni publicyści widzą w tym efekty konserwatywnej edukacji i zbyt dużej roli kościoła w wychowaniu, ale moim skromnym zdaniem powody leżą gdzie indziej. Każde pokolenie ma swój bunt, a bunt zawsze kieruje swe ostrze przeciw mainstreamowi. Dziś mainstream jest centro-lewicowy, więc bunt ma oblicze konserwatywne. Tylko tyle i aż tyle.
W USA zmiana pokoleniowa jest trudniejsza do uchwycenia, bo przecież młodzi ludzie głosowali raczej na Hillary Clinton, a samego Donalda Trumpa trudno uznać za przejaw jakiejkolwiek świeżości (w przeciwieństwie do Kukiza). Ale pozory mylą. Młodzi ludzie popierali przede wszystkim, i to w ogromnej większości, Berniego Sandersa, który przegrał z Clinton w prawyborach. Sanders był uosobieniem głębokiej zmiany, związanej zresztą z rosnącym rozczarowaniem kapitalizmem, której chcieli młodzi ludzie. Clinton poparli z przymusu, a i tak zagłosowało na nią dużo mniej młodych niż na Baracka Obamę w 2008 czy 2012 roku. Co więcej, wśród białych młodych wygrał Trump, a jego młodzi wyborcy oceniali go znacznie lepiej niż wyborcy Clinton ich kandydatkę.
Można się cieszy, że dzisiejsze wstrząsy polityczne przybierają na razie relatywnie łagodną formę. Bunty, rebelie, zmiany w systemach gospodarczych w przeszłości przynosiły dużo poważniejsze konsekwencje niż to co obserwujemy dziś w Polsce czy Stanach Zjednoczonych. To nie jest rewolucja ludzi, którzy nie mają nic do stracenia – tylko tych, którzy chcą, żeby było inaczej niż było. A to nie jest paliwo na wielką zmianę.
Ignacy Morawski, założyciel SpotData, platformy wizualizacji i analizy danych; w przeszłości ekonomista WestLB i Polskiego Banku Przedsiębiorczości, wielokrotnie wyróżniany w rankingach prognoz makroekonomicznych przez Narodowy Bank Polski czy dziennik Parkiet; publikuje felietony w Dzienniku Gazecie Prawnej oraz miesięczniku Bank; karierę rozpoczynał jako dziennikarz ekonomiczny Rzeczpospolitej.
